Minęło spokojnie kilka dni, gdy pewnego dnia wezwano go do kierownika. Kierownik przedstawił mu zarzuty.
– Nie wierzę! – zdumiał się Zygmunt. – Proszę wezwać ją tu. Chciałbym z jej ust usłyszeć to, co pan mówi?
– Uważasz, że wyssałem sobie to z palca? – dziwił się kierownik.
– Nie, nie uważam tak. Chcę tylko, aby powiedziała to, patrząc mi w oczy.
Kierownik kiwnął tylko głową. Przycisnął przycisk telefonu i dodał:
– Pani Elu, pani poprosi do mnie panią Irenkę z kontroli jakości. – przez chwilę patrzył na pracownika i uśmiechał się. – To może także poprosimy też i panów z komisji? Może też będziesz chciał zaprzeczać? Co?
– Nie rozumiem? Z jakiej komisji? Czarka i tego drugiego?
– Tak!
– Przecież wszystko się wyjaśniło. Oni nic nie znaleźli. – Zygmunt był ogromnie zdziwiony.
– Słucham?! – zaśmiał się kierownik. – Chcesz zaprzeczać dowodom?
– Nie rozumiem pana? Powiedzieli panu, że znaleźli coś? Był przy tym mistrz! Proszę jego zapytać!
Kierownik przycisnął guzik od telefonu.
– Pani Elu, proszę wezwać mistrza z tokarek i członków komisji, która sprawdzała... tak... Czarka i Zdzicha. – skierował się do swego rozmówcy. – Chcesz powiedzieć, że moi ludzie oszukali mnie.
– Nie wiem, czy pańscy... ludzie pana oszukują, czy nie?
– Powiedziałem, moi w sensie, że ja ich tam wysłałem. W takim razie, jak było naprawdę?
– Szukali wszędzie i nic nie znaleźli. Bynajmniej nic, co by rzucało cień na mnie.
Kierownik podał mu protokół i wskazał miejsce.
– Proszę pana, to już ich sprawa, co napisali? Nie znaleźli nic. Nic, oprócz tego, co musiało być w szafce.
– Czy niszczenie mienia zakładowego, to także nieprawda?
– Jak mam to rozumieć?
– Wypożyczalnia zgłosiła do mnie zbyt częste niszczenie szczęk tokarskich.
– Zgadza się. Jeszcze tylko... w jakiej ilości?
– A jaka ilość wchodzi w rachubę?
– Nie wiem, o jakiej ilości powiadomiono pana? Jeżeli trzy komplety, to zgadza się. Jeżeli więcej, to nie.
– Trzy, czy tylko trzy, czy aż trzy?
– Aż trzy.
– Słucham. Jak to było?
– Pierwszy komplet zniszczyłem przez swoją nieuwagę. Miałem duży detal. Musiałem splanować powierzchnię. Zbyt krótko wystawiłem nóż. Zawadziłem imakiem o szczęki. Można było na nich pracować, ale tylko tocząc chwytając detal od zewnątrz. Ale kiedyś musiałem chwytać detal w otworze i musiałem wymienić szczęki. Drugi komplet... przyszedł do mnie kolega. Toczyłem coś... on włączył mi szybki posuw. Powiedział mi, że gdyby każdy tokarz pieprzył się tak jak ja, to chodziłby głodny. Poderwało mi detal, zniszczył się następny komplet.
– Czy znasz przepisy BHP? – pochylił się do rozmówcy.
– Tak. Znam. Co to ma do rzeczy?
– Co mówią przepisy?
– Panie kierowniku, czy mam zabić kolegę za to, że chciał zrobić mi głupi kawał? Powiedział, że chciał sprawdzić mój refleks. Proszę powiedzieć, czy, gdy go zabiję, zepsute szczęki w wypożyczalni cudownie naprawią się? Mogę wziąć nóż i w tej chwili iść i przebić go. Czy komplet szczęk jest tego wart?
– Podczas pracy na stanowisku nie ma prawa nikt przebywać.
Zygmunt popatrzył po biurku kierownika.
– To jest pańskie stanowisko pracy. Ja przebywam przy nim.
– To jest specyficzny charakter pracy.
– Gdy teraz zrobię panu głupi kawał i zepsuję coś, czy pan będzie odpowiadał za to? Może zróbmy próbę?
Zygmunt podniósł się i szukał rękoma po biurku, co by zepsuć, przy tym przewracając to i owo. Wciskał przy telefonie guziki. W pewnej chwili flakon z kwiatami przewrócił się i woda rozlała się na biurko. Kierownik wściekł się.
– Proszę siadać!!
– Przepraszam. Przecież pan wie, że to był głupi żart. – Zygmuntowi było bardzo przykro z tego, co zrobił.
Kierownik rzucił głową w bok, rzucił ramionami.
– Teraz pan rozumie, że przed głupotą ludzką nie można się obronić.
– Pani Elu... – kierownik wcisnął guzik. – ... proszę przyjść tu ze ścierką.
– Przepraszam raz jeszcze. Czy mogę dokończyć?
– Co jeszcze chcesz powiedzieć?
– Chciałbym dokończyć... Trzeci komplet zniszczył mi mistrz. Wracałem z wypożyczalni, może z bufetu, już nie pamiętam. Zobaczyłem, jak mistrz z jakimś facetem stał przy moim stanowisku. Coś toczył. Nie miałem nic przeciwko temu. W końcu on jest moim przełożonym. W pewnej chwili coś gruchnęło, łomotnęło... mistrz stwierdził tylko, że moja maszyna musi być jakaś pechowa. Kazał mi wykręcić szczęki. Bez słowa wypisał mi zużycie. Kazał iść do wypożyczalni. Powiedział, że przedzwoni, aby panie o nic nie pytały mnie. I nie pytały. Komplet, czekał już na mnie.
Do kierownika weszła sekretarka. Przerwali rozmowę. Za nią weszła pani Stasia.
– O, malutki wypadek? – zdziwiła się widząc Elę ścierającą biurko i podłogę.
– Przeciąg. – zaśmiał się kierownik.
– Dlaczego pan kłamie? – Zygmunt stał się ogromnie poważny. – Przecież to ja, zrobiłem to.
– Czy to ma teraz jakieś znaczenie, kto i dlaczego? – uśmiechnął się kierownik. – Proszę, niech sobie pani usiądzie, to chwilę potrwa. – wskazał jej miejsce.
– Dlaczego wszyscy tak bardzo lubią kłamać? – skierował się do siedzących. – Kiedyś, gdy chodziłem do szkoły, dziwiłem się ogromnie, dlaczego dorośli tak bardzo lubią kłamać? Dlaczego tak bardzo boją przyznać się do prawdy? Zastanawiałem się, czy jak ja będę dorosłym, czy też tak bardzo będę lubił kłamać? Czy też będę bał się przyznawać do swych błędów? Czy waszym zdaniem, sprawdza się powiedzenie, gdy się weszło miedzy wrony, trzeba krakać jak i one?
– Tak. Raczej tak. – stwierdziła pani Stasia.
– Czyli, że pani też kłamie? – złapał ją na haczyk chłopak. – W takim razie, bardzo proszę, niech pani powie, ile pieniędzy pani ukradłem?
Stasia cofnęła się do tyłu na swym siedzeniu. Patrzyła dziwnie na kierownika. Zygmunt uprzedził ją.
– Przecież powiedziała pani do kierownika, że okradłem panią?
– Pan mnie źle zrozumiał. – Stasia zmieszała się. – Nie mówiłam, że on mnie okradł, ale że...
Przez chwilę trwało milczenie.
– Powiedziałem panu, że na własne uszy chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia pani Stasia. – wyjaśnił chłopak.
– Powiedziałeś przecież, że zostanę okradziona... – prawie ze łzami dodała kobieta.
– Zgadza się. Że zostanie pani okradziona, a nie, że ja panią okradnę. Tak powiedziała pani do kierownika. Bynajmniej o to mnie pytał? Proszę wyjaśnić tą sprawę. – spojrzał na kierownika. – Myślę, że nic tu po mnie? – wstał. – Zanim pani tu przyszła, pan kierownik starał się przekonać mnie, że jeżeli ktoś na moim stanowisku pracy zrobi bałagan, ja odpowiadam za to. Czy pani jest tego samego zdania?
Ale pani Stasia nie odpowiedziała na to, tylko dziwnie spojrzała na kierownika.
– Każdy przepis działa w obie strony. Tak dotyczy to pracownika, jak i kierownika, dlatego rozlałem mu wodę. Powinien zostać ukarany, bo to jego stanowisko pracy. – zaśmiał się. – Myślę, że resztę wyjaśnicie państwo sobie sami. Dziękuję za rozmowę. – odwrócił się. Ręką przewrócił krzesło, na którym siedział. – Co za bałagan ma pan na swoim stanowisku pracy? Powinien pan być jednak ukarany?
Spojrzeli po sobie.
– To brak kultury, panie kierowniku. – pospieszyła z wyjaśnieniem pani Stasia. Podniosła się, aby podnieść krzesło.
– Nie droga pani. – Zygmunt pochylił się i podniósł krzesło. – Staram się udowodnić kierownikowi, że nie ponoszę odpowiedzialności za to, co ktoś zrobi na moim stanowisku pracy. Zniszczono mi dwa komplety szczęk tokarskich, w taki sam sposób, jak ja przewróciłem krzesło, czy rozlałem wodę. Przez głupotę. Sprawa z panią, to także przez głupotę. Czy wie pani, przez jaką?
Pani Stasia położyła rękę na swej wielkiej piersi i cofnęła się w głąb krzesła.
Zygmunt jednak usiadł z powrotem na krześle.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani nienawidzi mnie?
– Co?? – zdziwiła się kobieta. – Chłopaku, ty się powinieneś leczyć? Jesteś ogarnięty jakąś manią prześladowczą?
– Tak? Panie kierowniku, opowiem panu kilka zdarzeń, konkretnie dwa zdarzenia. Pan sam odpowie sobie na pytanie. Byłem jeszcze frezerem u mistrza Bednarskiego. Kiedyś dostałem maleńką robótkę. Kostkę, wszystko, co kwadratowe lub prostokątne nazywaliśmy kostką. Miałem do zrobienia kanałek. Frez, jaki znalazłem o tej grubości, można było założyć tylko na trzpień do małych frezarek. Sylwek Piech doszedł ze mną do porozumienia, że skoro nie mogę zrobić tego u siebie, on zrobi to za mnie, a gdy kiedyś zdarzy się tak, że jemu dadzą coś, co do jego frezareczki będzie za duże, odda mi. Był jeden szkopuł, miałem już wypisane karty akordowe. Sylwek zaproponował, że dobrze, on zrobi to, a gdy znajdzie pracę dla mnie, wtedy on wypisze karty, a ja zrobię robotę. Zgodziliśmy się. Zrobił robotę, a że było to bardzo pilne, zaraz zaniósł do kontroli. Nie zdążył jeszcze przyjść na gniazdo, a już pani Stasia przydreptała do mnie. A co z ciebie za frezer, a jak ty robisz, ty nie umiesz czytać rysunku... i cała masa innych rzeczy. Czy tak było?
– Tak. – odpowiedziała kobieta.
– Sylwek wziął to do ręki. Pomińmy, że ze wstydu był czerwony, jak burak. Sprawdził według rysunku, wszystko zgadzało się. Odniósł do kontroli i powiedział, że to robił on. Pani Stasia wzięła to do ręki, cacko. Po kilku dniach, Sylwek dostał robotę zbyt dużą do możliwości jego frezarki. Zaproponował, że zrobię to ja. Zgodziłem się. A że międzyczasie rozmawialiśmy, jak zachowuje się pani Stasia względem mnie, zrobiłem dwie sztuki. Jedną cacko i drugą tak... mówiąc wulgarnie, odpierdoliłem to. Oddałem to do kontroli i czekamy. Cisza. Drugiego dnia poszliśmy do rozdzielni, aby nam powiedziano, co z tą robotą? Okazuje się, że zaakceptowane. Naszykowane do dalszej wysyłki. Poprosiliśmy, aby podmienili detale. Różne komentarze były na ten temat o pani. Co pani powie na to pani Stasiu? Czy pani faktycznie sprawdza detal, czy raczej znęca się pani nad pracownikiem? Za co pani nienawidzi mnie? Bo pani nie sprawdza mnie, pani nade mną wyżywa się. Moje nazwisko działa na panią, jak płachta na byka. Proszę mi to wyjaśnić.
Kierownik zasłuchany w opowieść pracownika, przeniósł tylko wzrok na niewiastę. Chwilę czekał tak w bezczynności.
– Czy to, co usłyszałem, jest prawdą?
– Poniekąd tak.
– I pani nie zaprzecza? – zdziwił się kierownik.
Stasia spuściła wzrok. Spod powieki wycisnęły się łzy. Odwróciła się do Zygmunta.
– Dobrze wiesz, dlaczego tak się dzieje?
– Tak, wiem. Ale to nie jest moja wina. Przypominam sobie. Wszyscy zawsze oddawali robotę do rozdzielni. Tak robiło się do momentu... pewnego momentu. Kiedyś stoję przy okienku rozdzielni, a ktoś krzyczy „robota do mnie”. Ale robota nie chciała iść. Wtedy jeszcze nikt nie powiedział nam, żeby zanosić ją do innego pomieszczenia. Ktoś powiedział, że pani chce, abym zaniósł do pani, powiedziałem, że pani jest, jak dupa od srania, aby przyjść i robotę sobie wziąć. Ta pani, od tamtego momentu, pokazuje mi, jaką drogę przebyć trzeba, aby zaakceptować moją pracę. Nie chodzi tu o dokładność, ale o kilometry. Pani czuje się kontrolerem?
– Czy on mówi prawdę? – zdziwił się kierownik.
– Takich szczeniaków jak on trzeba uczyć kultury. – zaszlochała.
– Ja nie mam do pani pretensji. Nauczyła mnie pani dokładnej pracy. Zanim oddam cokolwiek do kontroli, dwa razy sprawdzam. Zajmuje mi to czas, ale upewnia mnie to w przekonaniu, że to, co pani robi, to tylko mściwość. Robię wszystko wolniej, dokładniej, ale także i mniej zarabiam. Koło się zamyka.
– Szkoda, że tak późno zrozumiałeś to. – załkała.
– Szkoda, że pani w ogóle tego nie zrozumiała. Chciałbym, aby pani o czymś wiedziała... nade mną czuwają pewne duszki. Jedne czynią dobro, inne zło, ale są też i takie, strasznie wredne. Każdemu, kto wyrządza mi zło odpłacają się pięknym za nadobne. Każdej kurwie, każdej szmacie, która chce być moim wrogiem, odpłacają się tym samym.
Stasia zerwała się na równe nogi.
– Więc ja jestem twoim zdaniem kurwa?! Więc ja jestem szmata?!
– Powiedziałem wyraźnie, kto chce być moim wrogiem. Czy pani chce być moim wrogiem? – zapytał ją. – Pani kiedyś zrozumie swój błąd i... jestem w stanie odsunąć od pani zło, ale musi mnie pani przeprosić.
Stasia zaśmiała się.
– Jeżeli pani celowo znęca się nad moim pracownikiem, zostaną wyciągnięte z tego sankcje. Pociągnę panią do odpowiedzialności karnej. – skomentował kierownik.
– Jeżeli pan chce mnie ukarać, proszę najpierw rozmawiać z moim kierownikiem. Żegnam pana. – Stasia wstała.
– Pani Stasiu, ja nie gniewam się na panią. – powiedział Zygmunt, jak gdyby to miało poprawić cokolwiek.
– Dlaczego mówisz do mnie, Stasiu? – zaciekawiło ją.
– Przepraszam, ale nie znam pani nazwiska, więc mówię po imieniu.
– Na imię mam Irena. To nie jest moje imię. Ani też nazwisko. Nazywam się Stasiak.
– Myślałem, że to jest pani nazwisko. Jak pani się nazywa? Stasiak? Tak, jak mój mistrz?
Zapanowała cisza.
– Chyba zaczynam coś rozumieć? – powiedział sam do siebie. – Nie ważne już jak ma pani na imię. Niech pani pamięta, nie jestem pani wrogiem. Niech pani też uważa na samochody. Potrąci panią samochód. Może to się źle skończyć. – Irena odwróciła się. – Chciałbym pokazać pani kolor samochodu, ale nie widzę tu nic takiego. To jeszcze małe piwo. Spadnie pani ze schodów. Złamie pani nogę. To... to będzie tragiczne. – Irena przyglądała się chłopakowi. – Jeżeli po drugim ostrzeżeniu, nie opamięta się pani... gdy się pani opamięta, powiem, kiedy i jak? Inaczej nie.
– Straszysz mnie? – zakpiła.
– Jest pani stara i głupia. Ale to pani problem. – Zygmunt uśmiechnął się.
Oburzona Irenka opuściła z hukiem pokój kierownika.
– Uważam, że moja wizyta też już powinna się zakończyć? – Zygmunt wstał z krzesła.
– Nie, nie! Proszę siadać! – powstrzymał go kierownik. – Z panem, to ja jeszcze mam do pogadania. To jeszcze nie jest koniec pańskich spraw. Już teraz będziemy wyjaśniać do końca pańskie postępowanie. Wejdzie pan na wydział i poprosi pan swojego mistrza. Proszę przyjść z nim. – zakończył.
– Dobrze. – Zygmunt kiwnął głową.
Wyszedł do sekretariatu.
Czekali tam już mistrz i Czarek ze swoim kompanem komisyjnym. Irenka jeszcze płacząc rozmawiała z mistrzem.
– Nie wiem, kim on jest... – przerwała nagle i na jego widok wyszła.
– O! Jesteście już wszyscy? – zdziwił się chłopak. – Kierownik prosi was do środka.
W drzwiach stanął kierownik Grand.
– Jesteście w komplecie? – ucieszył się. – Proszę do środka. Nie traćmy czasu.
Mistrz zastąpił drogę chłopakowi. Pochylił się i cicho zapytał.
– O czym rozmawialiście?
– Temat dzisiejszej ewangelii, kłamstwa ludzi dorosłych. – opowiedział mu Zygmunt.
– Co takiego? – zdziwił się.
– Do czego doprowadzają wasze kłamstwa? – wyjaśnił mu.
Posadzili się wygodnie przy biurku.
– Pan też niech siądzie, panie Zygmuncie. – chciał podać mu krzesło, ale chłopak sam podsunął sobie siedzenie.
– Nie chcę siedzieć koło ludzi fałszywych. – powiedział do Czarka, gdy ten usuwał się ze swoim krzesłem. Posadził się obok mistrza.
– Czy możemy zaczynać? – uśmiechnął się kierownik.
– Zaczynajmy, szkoda czasu. – skwitował mistrz.
Kierownik z uśmiechem przeleciał wzrokiem po zebranych.
– Panowie, jak wypadła kontrola stanowiska pana Pacelaka?
– Czy mogę coś powiedzieć? – uniósł się behapowiec. – W tej chwili powinienem być już na spotkaniu komisyjnym. Myślałem, że to chodzi o inną sprawę? Tym zajmie się kolega. Jest społecznym. Też zna sprawę, może jeszcze lepiej niż ja? – szykował się do wyjścia.
– Chwileczkę. – powstrzymał go kierownik.
– Masz prawo, nawet obowiązek, zostać tu. Jesteś, jakby nie było, z ramienia wydziału, głównym członkiem komisji.
– Robert, tamta sprawa jest o wiele ważniejsza. Kolega pisał protokół, kolega Czarek powie wszystko jeszcze lepiej niż ja? Robert, naprawdę muszę iść. – podał mu dłoń. – Protokół podpisywałem ”In blanko”. – nie czekając, aż wyrazi zgodę, skłonił się wszystkim i schylony, jak gdyby bolał go brzuch, opuścił pokój kierownika.
– Tak działają nasi funkcyjni. – skomentował kierownik. – I my, jako kierownictwo, nie możemy nic na to poradzić. Nie podlegają pod nas. – schylił głowę. – Wracamy do sprawy. Jak wypadła kontrola stanowiska pana Pacelaka? – wzrok zatrzymał na Czarku.
Ale Czarek nie spieszył się z odpowiedzią, więc przeniósł wzrok na chłopaka.
– Mam mówić? – zdziwił się Zygmunt. – Znaleźli wszystko w należytym porządku. Detale na jednej półce, przewodniki na drugiej półce. Byli zawiedzeni.
– Zawiedzeni?! – zdziwił się Grand. – Panie kolego? – skierował się do Czarka. – Podpisał pan protokół z kontroli. Pański kolega stwierdził, że podpisał ”In blanko”? Ktoś go musiał napisać? Co ma pan na swoje usprawiedliwienie?
– Czy możemy porozmawiać bez kolegi Pacelaka? – zasugerował Czarek.
– Kolega Pacelak, zdaje mi się, powinien wiedzieć, co masz do powiedzenia na jego temat? – uprzedził go mistrz.
– Czy chce pan zostać, czy woli pan opuścić nas, tak jak sobie życzy tego kolega? – skierował się do niego kierownik.
– Zostań. – podsunął mu mistrz.
– Prawdę mówiąc, wolałbym wyjść, bo nie lubię tchórzy, bo one śmierdzą, ale jednak zostanę, bo chcę wiedzieć, co on miał do powiedzenia na mój temat? – oświadczył Zygmunt.
Czarek nie śmiał podnieść wzroku.
– Czy ty Czaruś, też jesteś tego zdania, że gdy się weszło między wrony, trzeba krakać jak i one? Jeżeli tak, to już rozumiem twoje postępowanie? – uśmiechnął się Zygmunt.
Mistrz zaczął się uśmiechać pod nosem.
– Stanowisko piastuje od niedawna. – dorzucił Stasiak.
– To by się zgadzało. – Zygmunt stał się strasznie złośliwy. – Wszedłeś pomiędzy wrony i chcesz krakać jak i one? Czy powiedział ci już ktokolwiek, że wszystkie wrony są czarne? Czarne, to znaczy, brudne. Całe życie chciałem być krukiem, białym krukiem. Kruk krukowi oka nie wykole, ale wrony, to są takie kurwy, rury, one nie zważają na niczyje oczy. Całe życie pragnąłem być białym krukiem, czystym człowiekiem, bez kłamstw i oszustw. Ale skoro sobie życzą wrony, aby krakać jak i one... będę krakał. Przyjdzie taki dzień, że odpłacę ci się tym samym. Z jedną niewielką różnicą... ja nie stracę nic, ale ty przyjacielu, stracisz sporo. Pamiętaj o tym.
– Panowie! Przestańcie się kłócić. – przerwał im kierownik. – Nie udowadniajmy jeden drugiemu, który z was ma rację? Wiemy, kto ma rację.
– On może nie wie o tym? – Zygmunt nie dał za wygrane. – Mówiłem to, tamtej pani, powtórzę to i Czarusiowi... nade mną czuwają pewne duszki. Nie pozwalają wyrządzić mi krzywdy. Niektóre z nich są złe, a nawet wredne. Mogą wyrządzić ci krzywdę. Strzeż się.
– Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. – Czarek odchylił się nieco, aby odpowiedzieć Zygmuntowi.
Zygmunt wbił wzrok w kierownika.
– Miałem wyjść, aby nie słuchać, ale jednak zostanę. Jednak chcę posłuchać, co ma do powiedzenia na mój temat nasz przyjaciel.
– Nie jestem twoim przyjacielem. – odgryzł się Czarek z uśmiechem i już było widać, że się denerwuje.
– Masz rację. Nie jesteś moim przyjacielem. Twoi koledzy mówili mi coś na twój temat. Mówili też, że przychodzisz tu i kierownikowi dupę liżesz.
Całość parsknęła śmiechem.
– Tak. – Zygmunt nie dał się speszyć. – Bardziej złośliwi, twierdzili, że kierownikowi lachę ciągniesz.
– Dość tego! – oburzył się Robert. – Tego już za wiele. Tu nikt nie przychodzi, żeby kierownikowi dupę lizać, ani też... – dodał ciszej. –...żeby kierownikowi laskę ciągnąć.
Stasiak zaczął się cicho chichotać.
– A szkoda?...
Mistrza chichot udzielił się chłopakowi i po chwili hamowania się, parsknął śmiechem.
– Proszę mi stąd wyjść! – kierownik poderwał się raz jeszcze. – Twoja bezczelność przekracza wszelkie granice.
– Wyjdź. – mistrz hamował swój śmiech.
– Skoro takie jest pańskie życzenie? – Zygmunt skierował się do kierownika, jeszcze nie opanował śmiechu. – Ale, gdy panowie skończycie, jeszcze chciałbym z panem porozmawiać. Chciałbym powiedzieć panu, jakim wielkim kutasem jest pan. O, przepraszam, może kutasem to zbyt ostro powiedziane, jakim wielkim idiotą.
– Natychmiast opuść to biuro! – już wrzasnął na niego kierownik.
Zygmunt już odstawiał krzesło.
– Jeszcze tylko jedno zdanie do naszego przyjaciela. Twoi koledzy, którzy przegrali z tobą w wyborach, robią sobie z ciebie jaja. Im nie chodziło o mnie, żebyś coś znalazł u mnie. Im chodziło o to, aby ciebie ośmieszyć. Nie wierzysz? Chcesz dowodów? Jeden z kolegów... moich kolegów, cały czas informował mnie o waszych poczynaniach. Jak widzisz, nawet gdybym miał coś, miałem czas na uporządkowanie terenu. Nawet tuż przed waszym przyjściem dawał mi cynk. Białe kruki pomagają sobie. Ale jeżeli tak bardzo chcesz udowodnić mi coś, możesz. Czy wiesz jak? Pod wanną jest coś, czego ty szukasz. Zakleszczyło się. Nie mogę tego wyjąć. Pospiesz się, bo dzień dwa i usunę to sam. Ty jesteś czarną wroną, żeby to znaleźć, musisz się ubrudzić. Ja jestem białym krukiem, jeżeli chcesz abym był wroną, musisz ubrudzić mnie, albo przefarbować? Myśl. Myśl, facet. – stuknął palcem w głowę.
Wyszedł do sekretariatu. Pani Ela dziwnie patrzyła na niego.
– Czy pani długo pracuje na tym wydziale? – zagadał ją, aby przerwać jej spoglądanie na niego.
– Dość długo, a o co chodzi?
– Zna pani tych facetów, co weszli do kierownika? Gdzie mieszka Czarek?
– Jaki Czarek? – uniosła leniwie wzrok.
– Tam wszedł tylko jeden Czarek. Czerwiński. Gdzie on mieszka?
– Trzeba było go zapytać? Byłeś przecież tam?
Zygmunt tylko uniósł brwi.
– A gdzie mieszka mistrz Stasiak?
– Miałeś ich obu tam u kierownika. Czemu ich nie zapytałeś o to?
– Dobrze. Poczekam, zapytam ich. Dziękuję pani za grzeczność. Była pani bardzo miła. – uśmiechnął się pod nosem.
Po chwili panowie wyszli od kierownika.
– O, dobrze, że jesteście! – ucieszył się Zygmunt. – Sekretarka nie chciała mi powiedzieć... skąd wy jesteście? Czy ty Czarek dojeżdżasz pociągiem?
– Nie twoja sprawa! – rzucił mu i szedł dalej.
– A o co chodzi? – zagadnął mistrz.
– Jeżeli dojeżdżasz, wypadniesz kiedyś z pociągu... – dodał gdy Czarek stał już w drzwiach. –...tylko tyle. Możesz złamać sobie nogę? Oby tylko. – posłał mu uśmiech.
– Powiedziały ci to twoje duszki? – zaśmiał się stojąc w drzwiach.
– Nie, to ja kazałem im ciebie wypchnąć! – zawołał za nim. Skierował się do mistrza. – Pan gdzie mieszka, panie mistrzu?
– Do czego ci to potrzebne? – zatrzymał się przy nim.
– Rozleciały mi się fragmenty układanki. Składam je do kupy. Kiedyś trzeba. – wyjaśnił mu. – Czy pan jest tym facetem, który przepił pensję pani Stasi? Przepraszam, pani Ireny? – poprawił się.
– Do czego ci to potrzebne? – powtórzył. – Tak, ja.
– Więc pan jest z Ursusa. Za błędy swej żony, pan będzie cierpiał. – stuknął go w pierś i skierował się do gabinetu kierownika. – Czy żona mówiła panu, że potrąci ją samochód? To kara, za moje kilometry. – był już w drzwiach do gabinetu kierownika, gdy odwrócił się i posłał mistrzowi uśmieszek, szyderczy uśmieszek. – Jestem kierowniku! – zabrzmiało to bardzo wesoło.
– Nie mam ochoty z tobą rozmawiać! Proszę wyjść! Skończyliśmy! – brzmiało bardzo stanowczo.
– Nie kierowniku. My jeszcze nie skończyliśmy. Jeszcze nie powiedziałem, jak wielki z pana kutas, przepraszam, miało być idiota.
Robert zerwał się z miejsca.
– Powiedziałem wynoś się stąd! Jeżeli ktoś ci powiedział, że mi można ubliżać, to pomylił się!
– Nikt mi nie musiał tego mówić, to widać, jak robią pana serdecznie w chuja. Wszyscy! Łącznie z byle Czarusiem.
Kierownik stanął przed Zygmuntem.
– Młody człowieku, oznajmiam ci uroczyście, że jesteś zwolniony dyscyplinarnie.
Zygmunt zdębiał.
– Co?! Zwolniony? Dyscyplinarnie? Na jakiej podstawie?
– Zaraz znajdziemy podstawę. – skierował się do wyjścia. – Przyniesiemy „Kodeks pracy” i znajdziemy paragraf.
– Niech pan zaczeka!! – zawołał za kierownikiem. – Proszę zatrzymać się na chwilę! Mam panu trzy rzeczy do zaoferowania.
– Nie interesują mnie twoje oferty.
– Mogę pana uratować od więzienia! – zawołał gdy Robert był już przy drzwiach. – Niech pan się zastanowi.
– Od czego?
– Od więzienia. Może ma pan rację? Może za daleko zagalopowałem się. Jeżeli podlegam zwolnieniu i to dyscyplinarnemu, zgadzam się. Może mnie pan zwolnić, ale mam panu trzy rzeczy do zaoferowania. – kierownik zatrzymał się i już nie spieszno mu było tak do wyjścia. – Rozumiem, mam mówić.
– Dobrze rozumiesz.
– Przed panem są trzy propozycje, pierwsza, może mnie pan zwolnić, druga, może pan pójść do więzienia, trzecia, może pan na zawsze zostać ślepy. Decyzja należy do pana, kierowniku. – wziął do ręki czapkę Roberta, najpierw bawił się nią, a potem założył na głowę. – Może od razu wyjaśnię. Chodzi o ślepotę zaufania. Co z więzieniem? Wkrótce potrąci pan kobietę. Kogo? Była tu dzisiaj.
– Irenkę??
– Tak. Potrąci ją pan samochodem, dla niej będzie to koniec kariery, ale i dla pana także. Zostanie pan posądzony o... nie wiem jak to nazwać? Że zrobił pan to specjalnie? – odłożył czapkę na miejsce. – Mnie nie będą mogli znaleźć, pan za to odpowie. Jeżeli chodzi o zwolnienie? Mogę sam zwolnić się? Jeżeli aż tak bardzo zawadzam? Decyzja należy do pana, co pan decyduje?
– Kim ty właściwie jesteś?
– Moje dane powinny być w pańskim kalendarzu. Zapisywał je pan, gdy przyjmowałem się do pracy. Imię, nazwisko, data urodzenia, adres, wszystko.
– Kim ty poza tym, jesteś?
– Jest coś, co każe mi pomagać ludziom. Dlaczego to robię, nie wiem sam? Nie wiem, kim jestem? Nie wiem, jak takiego kogoś nazwać? Jeżeli nie zrobię tego, będzie dręczyć mnie sumienie. Nie robię tego dla was, robię to, aby móc spokojnie spać. Co pan decyduje?
– Czy mam ci wierzyć?
– To pana decyzja.
– Kiedy to miałoby się stać?
– Wkrótce potrąci pan Irenkę, w maju stanie się coś, co otworzy panu oczy na wiele spraw.
– Co takiego?
– Czy mam rozumieć, że zwolnienie zostaje odrzucone?
– Jeszcze nie podjąłem decyzji?
– Pański błąd.
Zygmunt podniósł się.
– Jeszcze chciałbym tylko dodać, że pańskie dyscyplinarnie zwolnienie mnie, nie przestrasza mnie wcale, a wcale.
Był już przy drzwiach, gdy Robert powiedział.
– No dobrze. Porozmawiajmy. Co to znaczy, to twoje ”wkrótce”?
– Wkrótce. – powtórzył machinalnie. – W najbliższym czasie. Chce pan wiedzieć dokładnie?
– No tak. Skoro mamy mieć układ, niech to będzie jasne.
– Nie robię tego dla układu z panem, ani dla pana, kierowniku. Robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Chcę spokojnie spać. Mam dość koszmarów nocnych. Musiałbym jeszcze raz założyć pańską czapkę.
– Proszę bardzo! A dlaczego czapkę?
– Coś, co pan nosi, na co dzień, z czym pan ma największy kontakt.
Stasiak niecierpliwie czekał na wyjście swego pracownika. Wreszcie wyszedł. Poderwał się do niego.
– Co się stało?
– Jestem zwolniony. – Zygmunt miał twarz bardzo poważną. – Dyscyplinarnie.
– Co to znaczy? Dlaczego?
– Mam do wyboru, być zwolnionym, albo uratować pańską żonę od kalectwa, a jego od więzienia. Jutro mam dać mu odpowiedz.
– O czym ty mówisz?
– Dlaczego ja tak się tym przejmuję, zostało mi tylko pół roku życia? Dlaczego tak przejmuję się życiem innych? – zasępił się Zygmunt.
– O czym ty mówisz?
– Grand miał trzy możliwości, ja tylko dwie, pan ma tylko jedną możliwość.
– Co takiego??
– Tam siedzi człowiek, który zrobi z pańskiej żony kalekę. Niech pan tam wejdzie, niech pan zobaczy go. Powinien pan go zobaczyć. I po co ja to robię? Jestem taki naiwny, oczekuję wdzięczności od innych. Raczej kuśkę w bok.
Zygmunt wyszedł. Stasiak otworzył drzwi do gabinetu kierownika. Stał chwilę wpatrując się w osobnika.
– Chce pan wejść? Proszę bardzo!
– Nie! – patrzył na niego, jak gdyby widział go po raz pierwszy. – Nie, nie chcę wejść. – zamknął je. – Cholera jasna, sam nie wiem, co myśleć? – spojrzał na Elę, ale to mu wcale nie pomogło.
Skierował się do „Kontroli jakości”, ale tam nie zastał swej żony. Wrócił na gniazdo. Pracownicy chcieli go zatrzymać, ale dał im znak, aby nie zawracali mu głowy. Skierował się na stanowisko Zygmunta.
– Co robisz? – zapytał.
– O Boże!? – chłopak podskoczył zagadany znienacka. – Mistrzu, ale mnie pan przestraszył!?
– Ludzie o czystym sumieniu nie boją się.
– Skupiłem się nad tymi poprawkami. Puf. – odsapnął. – Mistrzu, ja nie widzę tu żadnego błędu. Jeżeli pan nie wierzy, niech pan sprawdzi. – podał mu suwmiarkę.
– Bo tu nie ma żadnego błędu. – powiedział stanowczo mistrz. – Weź wszystkie poprawki i chodź ze mną.
Zaczął zgarniać wszystko do kupy.
– Chwileczkę, sprawdzę jeszcze jeden detal...
– Nie trzeba!
– Chcę być pewien na sto procent.
– Ja wiem, że jest dobrze! Bierz to i chodź.
Posłusznie zebrał rzeczy.
– Przy mnie sprawdzi jeden detal, jeżeli nie znajdzie w nim błędu, obiecuję ci, że w przeciągu miesiąca, nie znajdziesz nawet jednej poprawki. Która z części jest idealna?
– Idealna... one nie muszą być idealne, mają być w tolerancji.
– Znajdź mi dobrą.
– Wszystkie są dobre. Wszystkie są w tolerancji.
– Na pewno? To dobrze!
– Mistrzu, cieszy mnie, że wreszcie pan staje na wysokości zadania, ale czy pan zastanowił się, czy warto? Mówiono mi, że nigdy pan nie stanie w mojej obronie, dlatego jestem zdziwiony i cieszę się. Musi pan jednak o jednym wiedzieć, mnie zostało jeszcze tylko pół roku życia. Ja kiedyś odejdę, pan tu zostanie. Czy jest sens zadzierać z kontrolą? Oni mogą później postępować z wszystkimi pańskimi ludźmi, tak jak ze mną?
Mistrz spojrzał na niego.
– A więc i ty musisz wiedzieć o czymś. Ona postępowała tak z tobą, za moim przyzwoleniem. Przyzwoliłem jej na to i dzisiaj to się skończy.
Zygmunt niedowierzająco spojrzał na mistrza.
– Więc to dlatego mówiono mi, że nigdy pan nie stanie w mojej obronie. Powoli zaczynam wszystko rozumieć. – zatrzymał się. – Mistrzu, pan weźmie to. – podał mu swoje części. – Moja obecność tam jest zbędna. Pan to nakręcił i pan to odkręci. Beze mnie.
– Zaczekaj! – powstrzymał go. – Chodź ze mną. Musimy to wyjaśnić.
– Nie mistrzu. Pozostało mi jeszcze tylko pół roku życia i chcę przeżyć je dumnie, z podniesioną głową. Nie mam ochoty płaszczyć się przed nikim? Nawet przed kontrolą?
– Chodź ze mną, właśnie to musimy wyjaśnić!
– Dla takich jak pan narażam swe życie, dla takich jak pan, ktoś zabije mnie. Jednak jestem głupcem.
– O czym ty mówisz?
– Za pół roku stanę w obronie, takiego fałszywego człowieka jak pan. Ktoś mnie zabije, a powinienem zostawić go jego własnemu losowi. Zrobię to tylko, dla spokoju własnego sumienia.
– Skąd to możesz wiedzieć?
– Ma pan rację, tego nigdy się nie wie.
– Przepraszam cię! – powiedział mistrz. – Przepraszam, nie wiedziałem, że to tak się skończy.
– Otrzyma pan zasłużoną karę. Otrzymacie oboje zasłużoną karę.
– Wstyd mi, że jako mistrz tak postąpiłem. Przepraszam, chodź ze mną.
– Nie mistrzu. Byłbym tam jako persona non grata. – odwrócił się.
– Zygmunt!! – zawołał za nim mistrz. – Zygmunt zaczekaj! Chcę żebyś poszedł ze mną.
Zygmunt odwrócił się.
– Słucham? Czy wiesz człowieku, co powiedziałeś?
– Zygmunt... tak masz chyba na imię?
Chłopak uśmiechnął się pod nosem.
– Nie ważne. Powiedział pan hasło, które gdy słyszę, jestem gotów zrobić wszystko. Ale także powiedział pan, „Zygmunt”. Każdy, kto mówi do mnie po imieniu, staje się moim przyjacielem, a dla przyjaciół, też jestem gotów zrobić wszystko. Chce pan należeć do grona moich przyjaciół, dobrze? Dam panu szansę. Jeżeli w ciągu trzech dni będę słyszał, że zwraca się pan do mnie, jak do swego przyjaciela, czy kolegi, to znaczy, po imieniu, wygra pan. Więc chce pan, abym poszedł z panem? – wskazał kierunek. – Proszę bardzo, idziemy. Ale jeszcze musi pan wiedzieć, zanim tam wejdziemy. Nie znamy, jak potoczy się rozmowa. Pani Stasia... przepraszam, pani Irena dozna tego, co powinna. Samochód potrąci ją. To, co robi pan i co jeszcze zrobi, i to, co ja dotychczas uczyniłem, złagodzi uderzenie. Nie stanie się jej nic. Nic tragicznego.
– Czy jesteś pewien, że nic? – zaciekawił się mistrz.
– Mistrzu, dzisiejsza rozmowa nic panu nie da. Nie zmieni pan tej kobiety. Jeszcze jedno pytanie mam do pana, czy uważa pan, że to, co się z nią stanie, jest przeze mnie?
– A jak?
– To i tak stałoby się z nią. Ja ją tylko ostrzegam. Chcę złagodzić skutki.
Mistrz odwrócił się i wolno ruszył dalej.
– To nie są jakieś twoje klątwy, czary?
Zygmunt parsknął śmiechem.
– Przepraszam. Pan uważa, że jestem jakimś szarlatanem? Mistrzu, ja nie czuję do tej kobiety nienawiści. Mnie jest tylko żal jej. Stanie się kaleką nie dlatego, że ja tak chcę, ale przez swoją głupotę.
– Chwileczkę. – położył już rękę na klamce. – Powiedziałeś, stanie się kaleką?
– Jest taka możliwość, jeżeli nie posłucha i nie zaradzi temu, będzie kaleką.
Weszli do środka.
Stasiak był już tu i od razu przeszedł do rzeczy, Zygmunt natomiast zaczął przywitanie się. Zanim doszedł do Stasi, mistrz zdążył już nakłonić ją do ugody, ale gdy chłopak wyciągnął ku niej dłoń, odburknęła. Kontrolerzy jak na komendę powstali i przeszli się w głąb magazynu.
– Jeżeli uważasz, że ja cię przeproszę, to mylisz się małolacie! – warknęła.
– Ja w ogóle nie oczekuję od pani przeprosin. Nie czekam na pani przebaczenie. Pani mi w niczym nie pomoże, ja mogę pani pomóc. Ja mogę powiedzieć, jak uniknąć tego, co panią czeka, ale tylko pod jednym warunkiem...
– Żadnych warunków! – wrzasnęła Stasia.
– Pani wybór. – zgodził się chłopak. – Mistrzu, czy mam oddać „Rozdzielnik” do planowania?
– Dopóki kontrola nie postempluje, ma leżeć tu! – wskazała stolik.
– Zanieś do okienka. – poprawił ją mistrz.
– Czy nadal uważasz małolacie, że jestem jak dupa od srania? – naburmuszyła się.
– Tak. – odpowiedział jej spokojnie. – Jest pani od tego, jak dupa od srania. Nie wiedziała pani o tym?
Stasia wściekła się.
– Widzisz sam!! – zawołała na męża. – A ty każesz iść z nim na układy!
– Sprowokowałaś go! I nie wrzeszcz tak. Nie jesteś w domu. – uspokoił ją.
– Panowie, ja nie mam czasu na pogaduszki. Mam pracę. – już całkiem spokojnie odpowiedziała Stasia. – Żegnam was. – odeszła.
– Dlaczego to zrobiłeś? – skierował się do chłopaka.
– Co takiego?
– Dlaczego tak postąpiłeś?
– Chciałem być grzeczny. Grzeczność nakazuje mówić, tak. Chciała to usłyszeć, więc usłyszała.
– Grzeczność nakazuje mówić tak, żeby nie urazić nikogo, a nie „tak”.
– Gdyby pan zapytał, czy jest pan kutasem, żeby nie zrobić panu przykrości, też odpowiedziałbym, że tak.
– Może masz rację? Może jestem kutasem i to wielkim. – szybko skierował się za Stasią.
– Mistrzu!? Co mam z tym zrobić!? – wskazał na detale i plan.
– Czekaj! – odburknął już zdenerwowany facet.
– Mistrzu, ja nie zacząłem jeszcze roboty, a już południe!?
Stasiak powiedział coś, czego Zygmunt nie zrozumiał.
– A chuj ci w dupę! – zaklął i usiadł.
– Na kogo tak bluźnisz? – usłyszał za sobą.
Wystraszony poderwał się. Za nim stał kierownik.
– Kierowniku, ta sytuacja już zaczyna mnie wkurzać. Południe za pasem, a ja nawet nie włączyłem jeszcze maszyny. – nerwowo mówił chłopak.
– Dlaczego? – spokojnie zapytał kierownik.
– Z samego rana, wezwał mnie mistrz na rozmowę, dlaczego nie wyrabiam normy? Później wezwał mnie pan. Teraz jestem tu.
– I na co pan tu czeka? – zdziwił się.
– Mistrza ruszyło sumienie. Powiedział, że Stasia sprawdzi przy mnie detale i jeżeli nie znajdzie błędu w nich, nigdy więcej nie zatrzyma mojej pracy. – zaczął wyjaśniać Zygmunt.
– I znalazła? – kierownik był zdziwiony.
– Pani Stasia... raczej pani Irenka, nie ma teraz czasu. Powiedziała, że jestem pierdolonym małolatem, którego trzeba nauczyć rozumu.
– Dosłownie?
– Prawie, że.
– Proszę zostawić robotę i pójść na swoje stanowisko.
– Mistrz kazał czekać mi tu.
– Proszę pójść na swoje stanowisko.
– Tak, a jutro lub pojutrze wezwie mnie pan, bo mistrz wystąpi o ukaranie mnie, że nie wykonałem jego polecenia? Ludzie zastanówcie się, kto ma nade mną władzę? Chciałbym słuchać jednego człowieka.
– Mistrz powiedział wyraźnie, aby czekał pan tu na niego?
– Nie na niego, ale na decyzję o mojej pracy. – wskazał na detale.
– Proszę go poprosić do nas. Daj mi suwmiarkę. – wyciągnął dłoń.
Kierownik usiadł i wziął się za sprawdzanie detali.
Zygmunt podszedł do rozmawiających.
– Jeżeli ulegniesz wypadkowi i wwalisz się do wyra, pamiętaj, nie będę chodził koło ciebie! – facet był bardzo wkurzony.
– Nie będziesz musiał! – warknęła Irenka.
– Mistrzu, jak długo mam czekać? – z daleka zapytał chłopak, aby nie przeszkadzać w rozmowie.
– Spierdalaj stąd! – warknął facet.
– Mistrzu, ja nie mogę czekać w nieskończoność!
– Siadaj i siedź! Jesteś od tego, jak dupa od srania! – warczał facet.
– Czy to grzeczność nakazuje panu mówić tak? Z resztą... Jak pan sobie życzy?
Zygmunt cofnął się do kierownika. Czuł się jak gówniarz.
– Czy mam powtórzyć, co powiedział mi mistrz?
– Nie trzeba. Wszystko słyszałem. – kierownik wstydził się podnieść wzrok.
– I co teraz, kierowniku?
– Dobrze! Skoro tak, niech pan czeka. Dniówkę panu pokryje mistrz z własnej kieszeni.
– Skoro tak, będę czekał. Robota nie zając, nie ucieknie. – usiadł na krześle.
Robert wszedł niedostrzeżony przez mistrza na teren rozdzielni.
Do Zygmunta podeszła Elżbieta, planistka technolog, koleżanka Józka Wiecha.
– Trochę się narozrabia, co? – cicho zagadała do siedzącego.
– Dzień dobry, pani Elu. Co pani tak cicho mówi? Przejmuje się pani czymś? Przecież to pani nie dotyczy?
– Tak, ale jak kierownik weźmie się za kontrolę, to i nam od razu obrywa się.
– Dlaczego?
– Nie powiem, że nie lubimy go, ale lepiej, jak tu nie przychodzi. Wtedy jest przez nas najbardziej lubiany.
– Przecież to tylko człowiek? To wy tacy tchórzliwi jesteście?
Ela uśmiechnęła się.
– Po co pan czeka? Trzeba to zostawić i iść dalej. Irenka i tak nie będzie tego sprawdzać.
– Proszę przystawić tu stempel, albo podpis, pójdę.
– Ja nie mam takich uprawnień.
– Więc siedzimy i czekamy. – teraz Zygmunt uśmiechnął się do niej.
Zaczął patrzyć się na nią i nie odrywał od niej wzroku.
– Co pan tak patrzy na mnie? To krępujące?
– Czy pani jest mężatką, czy jeszcze panną?
Ela zaśmiała się.
– Co to? Zaloty?
– Nie. Tak tylko chciałbym wiedzieć.
– Jeśli mężatką, to co? Umówisz się ze mną?
– Mężatka? To nie możliwe?
– A jeżeli panna?
– Czy wierzy pani, albo czy wierzysz... czy mogę mówić ci po imieniu?
– Skoro takie jest życzenie?
– Czy wierzysz w przeznaczenie?
– A co to jest, przeznaczenie? Co to takiego?
– Czy wierzysz w przepowiednie?
Ela zaczęła się uśmiechać.
– Co to jest takiego, przepowiednia, przeznaczenie? Co to jest?
– Czy wierzysz we wróżbę z linii papilarnych?
– Wszystkie wróżby, to zabobon. Wróżby, to zacofanie, czy ty jesteś zacofanym człowiekiem?
Zygmunt nie zważał na to, co mówiła.
– Ten, któremu urodzisz syna, pracuje z tobą.
Ela zaczęła się serdecznie śmiać.
– Co ciebie tak śmieszy?
– To, że nie mam jeszcze ochoty wychodzić już za mąż.
– Czy nie chcesz znać imienia ojca swego dziecka? – zapytał ją, nie zważając, czy słucha go, czy nie?
– Mylisz się. Ja nie mam ochoty wychodzić za mąż.
– Nie pytam cię o to? Pytam, czy chcesz poznać ojca swego syna?
Przez chwilę milczała. Wystarczyło to, aby Zygmunt sam podjął decyzję.
– Józek! Wiech! Jesteś tam? Pozwól do nas na chwilę!? – zawołał w głąb rozdzielni.
– Nie drzyj gęby! – odpowiedział mu. – Moment!
– On?? – cicho szepnęła Ela.
– Tylko nie to? Kpisz sobie ze mnie?!
– Bądź cicho i zachowuj się naturalnie. – cicho dodał Zygmunt.
Gdy przyszedł Józek, Zygmunt podniósł się.
– Ty Józiu wiesz, że to, co mówię, jest zawsze prawdą? Chciałbym ci przedstawić matkę twojego syna. Czy chcesz ją poznać? Oto ona. – Zygmunt wskazał na Elę.
Oboje zaczęli się uśmiechać patrząc na Zygmunta.
– Powiedziałam ci już, nie mam ochoty wychodzić za mąż.
– Ja z kolei, nie mam ochoty żenić się. Coś tu nie wypaliło? – uśmiechał się Józek.
– Jesteście śmieszni. Nie wierzycie w to, co mówię? Proszę bardzo umówcie się na randkę, przekonajcie się?
– Ale ani on, ani ja nie chcemy tego. – skomentowała Ela.
– Bo nie jesteście tego świadomi. Moja misja skończyła się. Powiedziałem wam. Reszta jest już w waszych rękach. Pani S... pani Irena też nie chciała wierzyć w to, co jej powiedziałem, ale jednak pieniądze dla bezpieczeństwa oddała mężowi.
– Ile jest prawdy w tym, co mówisz? – ciekawiło to Elę. – Sto procent?
– Nie. Nie wszystko jest prawdą. Czasami zdarza się, że się mylę.
– A jednak?! – ucieszyła się Ela. – Dlaczego na panią Irenę mówisz Stasia?
– Gdy mówię o kobiecie dobrej, mówię Irena, gdy mówię o kobiecie złej, mówię Stasia.
– Ale dlaczego?
– Bo wszyscy tak mówią na nią. Stasia, mówią o niej ci, którzy jej nie lubią. Kiedyś mówiłem o niej, pani Irenka, ale z chwilą, gdy zaczęła patrzeć na mnie, jak na swego wroga, zacząłem mówić tak, jak wszyscy, pani Stasia.
– Co takiego jej powiedziałeś?
– Dokładnie? Że ktoś na nią wpadnie i straci kupę szmalu. Ona zrozumiała to, że ktoś napadnie ją i ukradnie jej pieniądze. Nie protestowałem, gdy tak zapytała, bo to też była prawda.
– Przecież pieniędzy jej nie ukradziono?
– Ona twierdzi, że tak i że te pieniądze ja jej ukradłem. Ale mówmy o was.
– Nie mamy o czym rozmawiać. – zaśmiała się Ela.
– A jakie jest twoje zdanie?
– Ja tu tylko sprzątam. – zakpił sobie Józek. – Oboje jesteśmy zgodni, nie chcemy się pobierać.
– Jest taka możliwość, że nie będziesz jego żoną. Ale nie znaczy to wcale, że będziesz szczęśliwa. Uwierz mi, nawet, gdy wyjdziesz za mąż, z tak zwanej miłości, do końca życia będziesz wspominać Józka.
– Ale tylko jako kolegę. – uprzedziła go.
– Będziesz pielęgnować pamiątkę po nim. Nie raz i nie dwa, staniesz w kącie i cicho zapłaczesz. Pamiętaj o tym, że mówiłem ci to i nie myśl o mnie, że jestem twoim wrogiem. Pomiędzy tym, co mówiłem na początku, a tym, co powiedziałem na końcu, jest kilka stron opowiadania. Jeżeli chcesz wyjdź za mąż, za kogo tylko chcesz, ale daję ci słowo, nigdy nie zapomnisz o Józku.
– A cóż on takiego ma w sobie, że nigdy nie zapomnę o nim?
Zygmunt uśmiechnął się do niej.
– Jesteś jak Irena. Nie umiesz słuchać. Nie chcesz zrozumieć, co się do ciebie mówi. Jej też powiedziałem, że ktoś wpadnie na nią i nie mogła tego zrozumieć, ale jak powiedziałem, że napadnie na nią, zrozumiała. Powiedziałem, że straci kupę pieniędzy, nie mogła zrozumieć, ale że zostanie okradziona z pieniędzy, zrozumiała. Masz rację dziewczyno, wyjdź za kogoś ładniejszego od Józka i lepszego od niego. Józek nie jest ciebie wart. Przepraszam Józiu. Musiałem to powiedzieć, aby zrozumiała. Moja misja dobiegła końca. Mój władca zbliża się. – uśmiechnął się do nich. – Przemyślcie to i umówcie się na randkę. Jesteście sobie przeznaczeni.
– Co tak się cieszycie?! – warknął do rozmawiających.
Ela i Józek odeszli.
– Znaleźliśmy wspaniały temat do rozmowy. – odpowiedział za nich Zygmunt. – Czy wie pan, ile czasu straciłem, czekając na pana?
– Jesteś od tego, jak dupa od srania. – odwarknął mu.
– Powinien pan wynaleźć lepsze powiedzenie. To jest moje powiedzonko. Chyba pana na więcej stać? Chyba, że grzeczność każe panu mówić tak?
– Przepraszam, ale wkurzyła mnie. – powiedział mistrz.
– Nie bardziej, niż ty mnie? – za nim podążała Irenka.
– Natychmiast to puścisz! – rozkazał wskazując na detale chłopaka.
– Nie będziesz mi tu rozkazywał! Tu jest kontrola, tokarki są tam!
– On miał rację. Jesteś od tego, jak dupa od srania! – wycedził jej prosto w twarz. – Idziemy! Nie mamy tu czego szukać! – powiedział do Zygmunta.
– Prawidłowo! W kontroli rządzę ja, a ty na tokarkach!
– Ty nigdy nie powinnaś być kontrolerem. Nie nadajesz się na to.
– A ty nigdy mistrzem! Bo też się nie nadajesz!
Skierowali się już do drzwi.
– Mistrzu Stasiak!! – zawołał za nimi kierownik. – Jeszcze na moment!
– Słucham? Pan był tu? – zdziwił się.
– Czy pan kazał czekać pracownikowi na siebie?
– Tak. – zmieszał się mistrz. – Zaczekaj na mnie na zewnątrz. – powiedział do chłopaka. – Nie sądziłem, że to tak długo potrwa?
– Niech pan zaczeka tu, to dotyczyć będzie pana. – powiedział do Zygmunta. – Dobrze. Z własnego portfela zapłaci pan temu pracownikowi, całą dniówkę. Nie wiem, jak to pan zrobi?
Stasiak kiwnął głową.
– Który raz... – zapytał Irenkę. – ...ta praca trafia do pani na stół? – ale zanim Irenka odpowiedziała, skierował się do Zygmunta.
– Trzeci. – szybko odpowiedział chłopak.
– Trzeci, znaczy raz robiłeś i dwa razy na poprawki?
– Nie, raz robiłem i trzy poprawki. Dzisiaj trzeci raz poprawka.
– Czy coś poprawiałeś?
– Nie. Wszystko było dobrze od pierwszego razu.
– Pani kontroler, jakie uchybienia znajdowała pani, jako kontrola jakości?
– Nie mam ochoty, o tym dyskutować. Przepraszam bardzo. Jeżeli zdecydował pan, że podlegam ukaraniu, proszę porozumieć się z moim kierownikiem.
– Już uczyniłem to. Mam zadecydować w sprawie. Oto, co zdecydowałem. Jakie pan osiąga wyrobienia? – skierował się do chłopaka.
– Niskie. W granicach siedemdziesięciu procent.
– Dlaczego takie małe?
– Jak mogę wyrabiać się bardziej? – wskazał na swoje poprawki. – Skoro...
– Chwileczkę. Czy ma pan tak niskie wyrobienie, bo jest pan leniem i nie chce się panu? Czy ma pan tak małe wyrobienie, bo musi pan biegać po kilka razy z tym samym detalem?
– Tak. Po dwa, po trzy razy biegam i sprawdzam to samo, bo kontrola wraca mi detale.
– Podsumujmy. Gdyby nie to, że pan musi kilkakrotnie chodzić i sprawdzać to samo, pańskie wyrobienie procentowe byłoby lub mogłoby być większe?
– O tak! – przytaknął.
– Czy jest pan w stanie obliczyć, ile jest pan stratny, co miesiąc?
– Nie.
– Jednak postara się pan i obliczy to. O! – Grand wskazał na mistrza. – Usiądzie pan ze swoim mistrzem i obliczy pan, ile traci pan biegając z poprawkami. Pani, pani kontroler, tą różnicę zapłaci temu panu. Taka jest decyzja pani kierownika. Sama pani tego chciała? Tak zdecydował pani kierownik.
– No i widzisz!! – zapłakała Irenka, wlepiając oczy w chłopaka i mistrza. – Widzicie, co żeście narobili!? – odwróciła się w drugą stronę i chusteczką ścisnęła nos. – Niech was szlak! – bluznęła.
Kierownik spoglądał na Zygmunta.
– Czy z takiego przebiegu sprawy, jest pan zadowolony?
Ale Zygmunt mamrotał coś sobie pod nosem.
– Co teraz chce pan nam powiedzieć?
Ale chłopak nadal milczał.
– Chce pan nam coś powiedzieć, czy nie?
– A co mogę wam powiedzieć?
– To, o czym w tej chwili pan myśli?
– Pomyśli pan, że to pochlebstwa, ale niech tam. Obserwowałem pana przez cały czas. – uśmiechnął się do niego. – Jest pan przystojny, jak prawdziwy władca. Jest pan władczy, jak prawdziwy mężczyzna. Pomyślałem sobie, nie może taki przystojny, władczy, prawdziwy mężczyzna iść do więzienia. Pani Ireno, to kierownik miał potrącić panią. Nie mogę dopuścić, aby on poszedł siedzieć. To, co zrobię z tym, nie zrobię tego dla pani, ale dla niego. On nie zasłużył na to, aby gnić w więzieniu. Wpadnie pani pod samochód, pod jego samochód. Miał być posądzony o współdziałanie ze mną. Do tego pani dążyłaby. Pani nie chce zrozumieć, że ja panią ostrzegałem. Pani wciąż myśli, że to jakaś zemsta z mojej strony. Starałem się panią ostrzec, ale pani nie można ostrzec. Ale jego można uratować. Złagodzę skutki uderzenia.
– Co?? – zdziwiła się Irenka. – Ty możesz złagodzić skutki? Kim ty jesteś? Za kogo ty się masz?
– Tacy ludzie jak pani, muszą doświadczyć, aby zrozumieć. Są tacy, którzy nie doświadczają, ale wierzą. Nie wie pani, co może zdziałać siła woli. Ale to nie ważne. Złagodzę skutki uderzenia, dla niego. Jednak dla pani zostanie kupa... Kupa strachu i ból. Musi pani zrozumieć, że to, co mówię jest prawdą, właśnie poprzez strach. W tym wypadku miała pani zostać kaleką. On miał być oskarżony i skazany. Zniszczylibyście sobie karierę. Nie robię tego dla pani, ale dla niego... i dla siebie. Zostało mi pół roku życia. Wierzę, że może kiedyś i ja będę mógł skorzystać z takiej szansy. A szanse są nikłe. Z mojej winy zginęło kilka osób. Dlatego, gdy uratuję kilka istnień, to może i ja spotkam kogoś, kto wyciągnie do mnie rękę. Z tym, że ja spotkam tego kogoś, dopiero we wrześniu. Muszę mieć czysty umysł i czyste sumienie, aby przekonać tego kogoś, o tym, że to, co zrobi będzie dla niego chwalebne. Ja będę miał zbyt mało czasu, aby przekonać go, że nawet taki ktoś jak ja, zasługuje na pomoc. Ale pani tego nie zrozumie.
Odwrócił się i nie zwracając uwagi na nawoływania, odszedł.
Stał przy okienku do planowania, gdy usłyszał za sobą.
– Zygmunt! Zygmunt!
Odwrócił się, ale za sobą nie dostrzegł nikogo z kolegów. Uznał, że to nie do niego. Wreszcie kierownik podszedł do niego.
– Zygmunt, dlaczego uciekasz od nas?
– Nie mam czasu na bzdety. Muszę pracować. Pan do mnie mówi po imieniu? – zdziwił się.
– To dobrze, czy źle? – uśmiechnął się. – Stasiak powiedział mi, abym mówił ci, Zygmunt.
– To dobrze! To bardzo dobrze. – chłopak uśmiechnął się.
– Wyjaśnij mi jedną rzecz. Czy to robisz dla mnie?
Zygmunt popatrzył na faceta. Zza drzwi od kontroli wyjrzał Stasiak.
– Nie kierowniku. Robię to dla siebie. Ja będę umierał długo. Będę powoli zamarzał. Tak bardzo potrzeba mi będzie wtedy ludzkiej pamięci. Waszej pamięci.
– Ty wiesz, kiedy to się stanie?
– Tak. Trzydziestego... – zastanowił się. – ...dwudziesty siódmy... nie ważne... ostatnia sobota listopada. Będzie mróz, śnieg i zawieja. Przepraszam, ale ja nie chcę o tym mówić.
– Rozumiem. To ja przepraszam.
Zygmunt zabrał swoje rzeczy i śpiesznie odszedł.
Przez chwilę mistrz zawahał się, czy podejść do Zygmunta. Jednak zdecydował, że podejdzie.
– Możemy porozmawiać? – zapytał zmieszany.
– Mistrzu przed chwilą zacząłem. Czy to może poczekać? – nie miał chęci do rozmowy.
– Czy później, będziesz miał czas? – raczej zastanowił się niż stwierdził mistrz.
– Może ma pan rację? – Zygmunt wyłączył maszynę. – Co chciałby pan wiedzieć jeszcze?
– Może usiądźmy. – stwierdził.
Podeszli do stołu.
– Słucham? – oświadczył Zygmunt.
– To ja słucham. Co możesz mi jeszcze powiedzieć?
– A co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
– Wszystko. Wszystko, czego jeszcze nie wiem? – popatrzył na Zygmunta. – Dokładny dzień, kiedy, gdzie?
– Nie lubię zaglądać do cudzego życia, bo to potem mści się na mnie. Ale skoro muszę? – dotknął jego dłoni. – Albo zrobię inaczej? Wiem, że w wypadku z samochodem pańska żona nie odniesie urazu. Ale proszę pamiętać, wypadki będą następować po sobie w tych samych odstępach czasu. Wie pan, kiedy przepił pan jej pieniądze? Będzie pan wiedział, kiedy nastąpi wypadek samochodowy? Proszę usiąść później z kalendarzem i obliczyć sobie dzień.
Mistrz patrzył zadziwiony na pracownika.
– Tylko tyle?
– To mało? Co jeszcze chce pan wiedzieć? Skoro pan chce, proszę bardzo? Wszystko, co pan natrudzi się, będzie nadaremnie. Ten raz naprawdę złagodzę jej upadek, ale następny raz, nawet pan jej nie powstrzyma.
– Jak to, następny raz?
– W tych samych odstępach czasu, po raz trzeci dozna... spadnie ze schodów. Może pan robić, co pan tylko zechce, to i tak się stanie.
– Dlaczego??
Zygmunt odwrócił wzrok.
– Powiedziałeś, że nie czujesz do niej urazy?
– To prawda.
– Więc, co się stało?
– Ona pana nie posłucha.
– Przeprosi cię, obiecuję ci to.
– To nie o to chodzi. Ona pana nie posłucha i wejdzie na schody. Co do przeprosin, nie żądam od niej tego? Ale gdyby chciała, nie zdąży. Zwalniam się.
– Co takiego? Nic jeszcze nie mówiłeś mi?
– Teraz panu mówię. Zdecydowałem się dzisiaj, teraz. Pomogliście mi. Ciężko mi było zdecydować się. Teraz już zdecydowałem się. Jutro przyniosę podanie.
– Czy to przez moją żonę?
Zygmunt utkwił wzrok w blacie stołu.
– Nie. Może raczej przez pana. Trzeba było nie mówić niektórych rzeczy. Wiele spraw stało się jasnych, wiele rzeczy zrozumiałem. Chciałby pan nadal pracować z człowiekiem, przeciw któremu postawił pan, całe swoje zło? Całą swoją władzę?
Mistrz też spuścił wzrok.
– Masz rację, ale to się musi zmienić.
– Nie czuję do pana żalu, ani do pani Ireny. Ciężko wam będzie z tym żyć, ale będziecie musieli. Wiem ja, wie i pan także o tym, że sporo pieniędzy straciłem, ale wy stracicie ich o wiele więcej na lekarzy. A na pewno będzie chciał pan, aby ona stanęła na nogi? Współczuję panu.
– Czy tego nie da się uniknąć? Powiedz, jeżeli wiesz?
– Będzie chciał pan uniknąć? – zaśmiał się. – Pański trud będzie nadaremny. Przekona się pan.
Stasiak oczy utkwił w ziemi.
– Jeżeli wiesz, jak uniknąć tego, powiedz.
– Jednak chce pan podjąć ten trud?
– Przecież to moja żona!
Zygmunt przyglądał się mu.
– Czy jest dobra, czy zła, ale ja z nią żyję? – oczy wlepił w dal. – Gdybyś był żonaty, rozumiałbyś to?
– Czy kocha ją pan na, tyle, aby zrobić wszystko, co tylko możliwe?
– Jest moją żoną. Dobrą czy złą, ale żoną?
– Czy zdecydowałby się pan związać ją na cały dzień? Ale to głupie? Zamknąć w domu? To też głupie. Chodzi o to, że ona nie może w tym dniu wyjść nawet na chwilę na schody. Czy ma pan schody?
– Mieszkam w blokach.
– W tym dniu musi pan odizolować ją od schodów, w domu, na klatce, na ulicy, wszędzie. Urlop. Czy mogłaby wziąć urlop?
– No pewnie!
– Zakupy? Pranie? Sprzątanie? Wszystko, co wiąże się pośrednio i bezpośrednio ze schodami?
– Jesteśmy w stanie to wszystko jej załatwić.
– Musiałaby zostać więźniem we własnym mieszkaniu?
– Załatwimy to.
– Ale pan jest śmieszny. – Zygmunt zaśmiał się.
– Ona zrobi was tak w ciula, że hej.
– Dlaczego, zrobi?
– Oto proszę ją zapytać, nie mnie? Zawsze, gdy czemuś zapobiegnę, obrazy znikają. Jej obraz, jak upada, powtarza się wciąż dookoła. Wciąż słyszę jej krzyk, ”O Boże!” Czyli, że stanie się? Wie pan wszystko, niech pan próbuje. Ja będę umierał powoli, leżąc na mrozie. Ci, których uratuję, mogą ogrzać mnie swym sercem, modlitwą, do momentu, aż nadejdzie pomoc, jej słów nie słyszę, a więc nie pomogłem jej.
– A to z tobą, kiedy to się stanie?
– Trzydziestego listopada, może nie trzydziestego, ale w ostatnia sobotę listopada... będzie siarczysty mróz. Może jej ciepło pomogłoby mi przetrwać?.. jeśli nie?.. będzie co będzie.
Zygmunt podszedł do mistrza.
– Mistrzu, zgodnie z tym, co mówiłem wczoraj, moje podanie. – położył mu na stoliku papier.
– Ty chyba oszalałeś! Nie chcę widzieć żadnych papierów, zabierz to!
– Mistrzu...
– Przemyśl to jeszcze raz. – odwrócił się.
– Ja już to przemyślałem. Od tego nie ma odwołania.
– Nie chcę o niczym słyszeć, ani wiedzieć.
– Dobrze, pójdę z tym prosto do kierownika.
Odwrócony plecami wyciągnął ku niemu rękę. Usiadł przy stole i zaczął czytać.
– Co takiego? Ty chcesz wyjechać zagranicę? – spojrzał na pracownika. – Szczur ucieka z tonącego okrętu? To nie jest dobrze napisane, za mało szczegółowo. Zgoda na wyjazd, ale, w jakim terminie?
– Jeszcze nikt nie zna terminu. Wyjazdy są, co kilka miesięcy. Nie wiem, na który wyjazd załapię się? Najbliższy termin, to kwiecień. Później czerwiec, albo lipiec?
– Ode mnie zależy, czy wyjedziesz, czy nie?
– Myli się pan. Zwykłą formalnością jest złożenie podania w kadrach i to tylko po to, aby wiedzieli, gdzie znajdują się ludzie? Tak nam powiedzieli. Czy pan napisze tak, czy pan napisze nie, nie ma to większego znaczenia, bo my i tak wyjedziemy.
Stasiak długo ważył, czy podpisać, czy nie, jak gdyby to miało faktycznie jakieś znaczenie?
Po śniadaniu, Zygmunt poszedł do niego i chciał, aby mistrz pospieszył się nieco. Dowiedział się, że jego podanie jest już u kierownika. Kierownik, też chciał być ważną figurą. Ale o dziwo, jeszcze przed południem sekretarka zmierzała w jego kierunku, a gdy spotkali się wzrokiem, z daleka kiwnęła dłonią i wskazała na biuro kierownika.
Zygmunt wyłączył maszynę. Przemył ręce i poszedł.
– Witam! – kierownik uśmiechnął się serdecznie i wyciągnął ku niemu dłoń.
– Dzień dobry panu. – chłopak przywitał go też równie serdecznie.
– Już zapamiętałem twarz... już dostosowuję nazwisko do twarzy i do sytuacji. Krótkie pytanie... dlaczego chcesz od nas odejść?
– Pan zapomniał? Przecież chciał pan mnie zwolnić i to dyscyplinarnie? Po prostu chciałem pana uprzedzić?
– Czy to jest faktyczny powód? – zdziwił się i mina mu zrzedła.
Chłopak popatrzył w podłogę.
– Nie, kierowniku. Mam już dziewiętnaście lat. Na jesieni mogą chwycić mnie w kamasze. – posmutniał. – Chciałbym uciec od tego.
– Od kamaszy? Czy dobrze rozumiem?
– Zgadza się.
– Nie podane jest miejsce wyjazdu?
– Czechosłowacja. Dokładnie, dokąd, tego nie jestem pewien. Wyjazdy są w kilka miejsc.
– Dlaczego tak bardzo spieszysz się?
– Wyjazd jest w kwietniu. W kwietniu, albo jeszcze w kwietniu. Później, czerwiec lub lipiec i na jesieni. Chciałbym, oczywiście, załapać się na kwiecień.
– Dlaczego, aż tak szybko, albo, co stoi na przeszkodzie?
– Wyrobienie paszportu, trwa ponoć bardzo długo. Jeżeli nie załapie się na lato, jesień może być pod znakiem zapytania. Kamasze.
Kierownik patrzył się na papier i uśmiechał się.
– Żebyś nie miał do mnie pretensji, że to przeze mnie wszystko odwlokło ci się. – pochylił rękę nad papierem i nagryzmolił podpis. – Czy mieszkasz w hotelu?
– Tak.
– Czy może z naszym technologiem, Wiechem?
– Zgadza się.
– Uciąłem sobie kiedyś z nim, krótką pogawędkę. – powiedział powoli. Chwilę patrzył na niego. – Czy mogę zaproponować ci kieliszeczek... na przykład, koniaczku.
– Nie, dziękuję, ja jestem w pracy.
– Ja także. Czy to ci przeszkadza? Mnie nie?
– Nie pijam z przełożonymi. Zwłaszcza w pracy.
– Z przełożonymi? Co masz przeciwko nim?
– Nic.
– Więc? Nalegam.
– Nie, dziękuję. – zaśmiał się. – To jakiś chwyt?
– Jak to, chwyt?
– Chce pan zobaczyć, czy zgodzę się, a potem, dyscyplinarnie fru. Byłby powód. Picie podczas pracy.
– Tu masz rację, byłby powód. Ale nie miałem tego na myśli. Uważasz, że zaplanowałem to? Że chcę wrobić cię w coś? Kolego Pacelak, za kogo ty mnie masz? W takie rzeczy bawią się ludzie mało inteligentni. Czy wyglądam na takiego?
Zygmunt poczuł się głupio i niezręcznie.
– Przepraszam bardzo, ale ja nie pijam.
– W ogóle? Słyszałem, co innego?
– Nie pijam w pracy.
– Ale ja nalegam.
– To nie ważne. Teraz nalega pan, kiedyś nalegał będzie mistrz, później brygadzista, później koledzy i już zostanie tylko mały kroczek od alkoholizmu?
– Kolega Wiech, ostrzegał mnie, że mogą być trudności, ale chciałem sprawdzić?
– Kolega Wiech, po prostu zakpił sobie z pana i ze mnie. Ja pijam, ale w domu, w hotelu, w restauracji. Pijam alkohol od... ile ja mogłem mieć, dziesięć, dwanaście lat. Ojciec nie zabraniał nam. Sądził, że gdy poznamy jego smak, nie będziemy chcieli go pić. I chyba tak jest.
– Nie o tym, chciałem z tobą porozmawiać? – usiadł wygodniej. – W jaki sposób, można zostać twoim przyjacielem?
– Dlaczego pan pyta?
– Powiedziałem już, z kolegą Wiechem porozmawialiśmy jakiś czas... Czym kierujesz się, pomagając ludziom? Bo chyba czymś musisz się kierować?
– Może od razu wyjaśnię. Czy Józek, powiedział panu wszystko?
– Wszystko, to znaczy... ile?
Zygmunt spuścił wzrok.
– Józek... jest taka możliwość, że na jesieni, nie będzie Józka? Może stać się tak, że po nim pozostanie tylko wspomnienie? Być może, że po mnie także? Oto, dlaczego tak bardzo bliski jest mi? Oto, dlaczego tak bardzo rozumiem jego? Zginąć w wieku dziewiętnastu, czy dwudziestu pięciu lat, to nie jest wcale taki rarytas. Chcę, aby resztę swoich dni przeżył z gestem. Kilka dni temu, widziałem jego dziewczynę... o przepraszam, to nie była jego dziewczyna, tylko dziewczyna, która urodzi mu dziecko. Jeszcze nie wie o tym. I ja mu też nie będę mówił.
– Dlaczego?
– A dlaczego miałbym mu o tym mówić? Co to zmieni w jego życiu?
– Może coś?
– Myli się pan. To nic nie zmieni. Co, weźmie z nią ślub?
– Dlaczego chcesz pomóc Irence?
Zygmunt zaśmiał się.
– Nie chcę wcale pomóc Irence. Chcę tylko, aby pan jako... chciałby pan ponieść karę? Grube, wstrętne cielsko, klapnie na glebę... czy chciałby pan odpowiadać, za jej kalectwo?
– Przyznam szczerze, że nie.
– Też tak myślałem? – zamyślił się. – Zadał mi pan pytanie, dlaczego pomagam? Gdy patrzyłem tak wtedy, jak pan trząsł nimi, zdałem sobie sprawę, że dokonałem słusznego wyboru. Zaimponował mi pan.
– No dobrze. Rozumiem cię, ale zanim ci zaimponowałem, już podjąłeś decyzję. Ty podjąłeś decyzję, zanim ja uczyniłem ten krok? To chciałbym zrozumieć, dlaczego to uczyniłeś?
Zygmunt znów zaśmiał się.
– Zadaje pan ciężkie pytania. Przyszedłem tu w czerwcu tamtego roku. Rozmawiałem z panem w tamtym roku. Wtedy też mi pan zaimponował.
– Czym?
– Nie pamiętam już czym? Czym, czym? Czy to ważne, czym?
– Czy wiesz, o co pytam? Chcę zrozumieć, skąd się w człowieku bierze, to coś takiego, co pozwala im na podjęcie takiej decyzji?
– To coś, ten człowiek ma wypisane na sobie. Patrzę i wiem, to jest ten. Nie wiem, skąd to wiem? Faktycznie, zadaje pan ciężkie pytania. – spoważniał nagle. – A właściwie, to, o co panu chodzi?
– Przepraszam, chyba nie powiedziałem nic złego?
– Do czego pan dąży?
– O, o, powiedziałem jednak? Chciałem tylko zrozumieć, po czym poznajesz, komu pomóc?
– Jednak myślę, że chyba pan myśli inaczej? Zastanawia się pan, dlaczego wtedy powiedziałem, że jest pan przystojnym mężczyzną? Jest pan przystojnym mężczyzną. Dlaczego Józek? Dlatego, że też jest przystojnym mężczyzną. Komu mam pomóc, brzydalom, zasmarkańcom? Tyle jest brzydoty wokół nas. Uważam, że za dużo.
– Czy Irenka, twoim zdaniem jest piękną kobietą?
Zygmunt zaśmiał się.
– Czy pan jest ślepy? Ona jest brzydka, ona jest potwornie brzydka. Chciałem pomóc jej, sobie na złość. Chciałem, aby pomyślała, że jednak coś ode mnie zależy. Z resztą, sam nie wiem, dlaczego? Chciałem, aby to się stało, aby odczuła cios, aby cierpiała? Teraz, jest mi jej żal. Może nie tak jej, jak jej męża? Ale oboje są siebie warci? Może to, nauczy ich, że nie trzeba nigdy nikomu wyrządzać zła? Odpowiedź moja, nie wiem?
Patrzyli dłuższą chwilę na siebie. Zygmunt już chciał wyjść, gdy zagadał do kierownika.
– Proszę się nie obawiać, tego wypadku z Ireną. Jeżeli pan rozmawiał z Józkiem, to na pewno powiedział panu, że można wejść w czyjeś życie i tak pokierować nim, że albo będzie lepiej, albo gorzej? W pańskim przypadku... – nie opanował uśmiechu. – ...postarałem się, aby było lepiej? Dlaczego?
Robert patrzył na niego z zaciekawieniem.
– Miał pan rację. Zgadł pan. Lubię pomagać ludziom o pięknych twarzach. Chciałbym być otoczony gronem przyjaciół... gronem pięknych twarzy, tak kobiecych, jak i męskich. Lubię piękno. Pan Bóg stworzył piękno, my tworzymy brzydotę. Brzydoty wokół nas jest więcej niż piękna. Czy to wystarczy?
Robert tylko pokiwał głową.
Zygmunt wstał i pożegnali się.
Józek odpoczął chwilę po obiedzie i zaczął szykować się do wyjścia na miasto. Przy okazji dyskutował z Zygmuntem, który z chłopaków najwięcej moczy w pokera. Ale co to dało, gdy on i tak nie znał ich? W pewnej chwili wymienił imię... Zenek.
– O jakim Zenku mówisz? – zapytał go.
– A znasz jakiegoś? – zdziwił się Józek.
– Powiem ci szczerze, że jeszcze nie.
– Więc dlaczego pytasz?
– Sam nie wiem, dlaczego zapytałem? Jakoś tak...
Józek popatrzył na kolegę.
– Obawiam się, że nie jest spośród twoich kolegów?
– Pod którym on mieszka?
– Tego to nie wiem, ale naprzeciwko sali telewizyjnej? Do czego ci to?
– Obawiam się, że to będzie ten, z którym nie będziesz mógł grać?
– Zygmunt, on jest słaby w grze? On przegrywa i co ważne, ma kasę?
– Józek, była między nami umowa, ogrywasz każdego, ale nie tego, kogo ci wskażę.
– Nawet go nie znasz? Skąd wiesz, czy to ten?
– To prawda, że go nie znam, że go jeszcze nie znam, ale pokażesz mi go. Wtedy powiem ci, czy to ten?
– Jestem już gotowy do wyjścia. Jak chcesz to chodź? Wejdziemy do niego do pokoju.
– Nie wiem, jak to rozegrać, aby wyglądało normalnie? Tylko pokażesz mi go. Albo inaczej, po prostu z nim rozmawiaj. – zastanawiał się już na korytarzu.
W telewizji leciał mecz, wszyscy sportowcy siedzieli na świetlicy. Józek próbował szukać i pytać o niego, ale Zygmunt rozegrał inaczej.
– Jak on ma na nazwisko?
– Świderski.
– Zenek Świderski! – zawołał w głąb sali. – Na salę!
Zrobiło się małe zamieszanie, bo w meczu była przerwa. Sporo osób wyszło, aby skoczyć do pokoju i przekąsić.
– Cześć Zenek! – zawołał Józek do kolegi.
Zygmunt szybko odszukał ich w tłumie i bacznie przyjrzał się osobnikowi.
– Przepraszam bardzo Józek, ale wzywają mnie na salę. – powiedział tamten.
– To nikt na salę, to ja. W zasadzie, to my. Chciałbym ci kogoś przedstawić, czy znasz go? – Józek odwrócił chłopaka w negliżu, twarzą ku Zygmuntowi i wskazał go mu.
– Nie. – odparł zdziwiony chłopak palcami grzebiąc we włosach na piersi.
– Tak, to on. – odpowiedział Zygmunt. Podał mu rękę.
– Czy znam cię? – zdziwił się Zenek.
– Dobrze, w takim razie ja uciekam. – Józek zawinął się i poszedł.
– Możesz mnie nie pamiętać, ja ciebie znam. Chciałbym z tobą porozmawiać, gdybyś miał chwilę czasu?
– Teraz, po meczu? – zaproponował mu.
– Wolałbym po meczu. Więcej czasu, mam ci dużo do powiedzenia. – zaproponował mu Zygmunt.
– Ale po meczu robimy wypad.
– Dobrze, wpadnę kiedyś do ciebie. – Zygmunt nie miał nic przeciwko temu. Podał mu rękę i podreptał na górę.
Wychodził z pracy, gdy zauważył stojącą Zosię. Czekała wyraźnie na kogoś w bramie wydziału. Już z daleka uśmiechał się na samą myśl, czy odpowie mu, „cześć”.
– Cześć kochanie! – pozdrowił ją i nie miał ochoty podchodzić do niej.
– Cześć... kocha... nie. – odpowiedziała z nieukrywanym uśmiechem. – Nie porozmawiasz ze mną? – zdziwiła się.
– A z tobą można porozmawiać? – od razu skręcił w bok i stanął obok niej. – Zawsze ciężko nam się rozmawiało? Zadziwiasz mnie? Ale każdą próbę należy wykorzystać? Co u ciebie?
– U mnie? Nic ciekawego. Słyszałam, że u ciebie coś się dzieje?
– Nie żenię się jeszcze, co ciekawego może więcej się dziać? – uśmiechnął się. – Kiedyś miałem dziewczynę, dla której rzuciłbym cały świat, ale wykiwała mnie, zostałem sam.
– A to zołza? I po co mi to mówisz?
– Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic... może raczej ja nie miałem? Czy uważasz, że to błąd? Czy czekasz na kogoś? – przerwał jej.
– Nie, a dlaczego pytasz?
– To może idźmy powoli? – pokazał kierunek portierni.
– Osoba, na którą czekam, wychodzi dopiero o trzeciej.
– W takim razie odprowadź mnie. – wolno ruszyli do przodu.
– Czy to prawda, że wyjeżdżasz?
– Ciągle gdzieś jadę. Sprecyzuj pytanie?
– Czy to prawda, że wyjeżdżasz do Czechosłowacji?
– Tak. Widzę, że wywiad działa? Jestem sam, nie zostawiam nikogo, kto by płakał po mnie? Nie widzę przeszkód?
– Czy to prawda, że jedziesz tam, tylko dla Waldka?
Zygmunt nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Interesuje cię, z kim jadę, gdzie jadę, czyżbyś była zazdrosna? A może książkę piszesz?
– Chcesz zrobić to, mnie na złość?
– Znaczy się, co? Co mogę zrobić tobie na złość?
Ale Zosia odwróciła się tylko, bo głupi uśmiech zawitał na jej twarzy.
– Ktoś powiedział ci coś, co jest prawdą. Waldek namówił mnie, to fakt. Ale decyzja była moja. Co mnie tu trzyma? Nic!
– Czy wiesz, po co tam jedziesz?
– Tak. Do pracy, tak samo jak tu, tylko za większe pieniądze? Druga sprawa, zobaczę trochę świata.
– Zygmunt, nie jedź tam.
Ale zaczął się tylko uśmiechać.
– Jak to dziwnie brzmi w twoich ustach? Jeszcze miesiąc, dwa miesiące temu, posłuchałbym ciebie, ale dzisiaj? Jestem wolny, z nikim niezwiązany. Niczym niezwiązany.
– Kiedyś będziesz tego żałował?
Zamyślił się.
– Może masz rację? Zostanie jednak tu, w Ursusie, pewna dziewczyna, która może tęsknić? Czy wiesz, o kim mówię? Mówiłem ci, że poznałem Marylkę? – nie czekając, aż Zosia powie cokolwiek, pociągnął dalej swą mowę. – Opowiedziałem jej o wszystkim. Zgodziła się, że urodzi mi synka. Może tylko ona płakałaby o mnie?
– Twoja złośliwość nie zna granic. – otarła sobie pod okiem. – Co chcesz, to sobie myśl? Nie jedź tam. Czy pamiętasz naszą studniówkę?
– Nie i nie chcę pamiętać. Nie chcę pamiętać nic, co wiąże się z nią. Nic i nikogo. Mówiąc prościej, ja nie byłem na twojej studniówce.
– Dlaczego tak nienawidzisz mnie? – Zosia ni stąd, ni zowąd zaczęła płakać. – Przecież możemy zacząć od początku, możemy spróbować?
– Ja i ty? Zosiu, czy zasłużyłem na taką karę? Przy tobie, to nie byłoby życie, to byłaby męczarnia?
– Zygmunt, dajmy sobie jeszcze jedną szansę? Spróbujmy?
– Chciałabyś?
– Tak. Ja proszę o to. Spróbuj mnie pokochać.
Patrzył chwilę na nią.
– Zosiu, ja nigdy nie przestałem cię kochać. – objął ją i bardzo mocno przycisnął. – Ja kocham cię cały czas.
Stali tak, a ona płakała w jego ramionach.
– No dobrze, przestań już. – pocieszał ją.
Otarła łzy.
– Przyjedź kiedyś do mnie. Porozmawiamy.
– Dobrze. Gdy będę miał tylko czas, przyjadę.
– Kiedy?
– Tego nie wiem?
– Dobrze, będę czekała.
Ucałował ją na pożegnanie.
– Czy teraz tam pojedziesz? – zawołała za nim.
– Tak. – odpowiedział bez wahania.
– Nie jedź, proszę cię. – chciała zapłakać.
– Zosiu, tam będzie umierał mój kolega, mój przyjaciel, nasz przyjaciel. Ja mogę mu pomóc?
– Nie prawda! Okłamujesz sam siebie.
– Ty nic nie wiesz?
– To ty nic nie wiesz! – krzyknęła na niego.
– Widzę, że nie dajesz mi wyboru? – rozłożył ręce.
– Przyrzeknij, że nie pojedziesz tam.
– Tego nie mogę uczynić.
– Proszę, zrób to dla mnie?
– Nawet dla ciebie... nie mogę.
– Zygmunt! – zawołała.
Ale nie dał się zatrzymać. Szedł dalej i nie odpowiadał na wołanie. Co chwila tylko pokazywał, że nic nie słyszy.
– Mistrzu? Nie chcą mi tego przyjąć, brakuje podpisu kierownika. – Zygmunt zrezygnowany usiadł na krześle.
Stasiak zaklął strasznie szpetnie.
– No nie mam teraz czasu. – zajęty był pomocą przy ustawianiu stanowiska. – Albo poczekaj, albo idź sam do niego? Jak chcesz?
– Sam mogę iść, nie wyrzuci mnie? – ucieszył się.
– Dlaczego miałby cię wyrzucić?
Więc Zygmunt poszedł.
Sekretarka zerknęła na papier.
– Najpierw kierownik. – wskazała mu drzwi do kierownika. – Dopiero ja.
– Sam jest? Nie ma tam nikogo?
– Jest tam ktoś, ale możesz wejść?
Wszedł do środka. Przy szklaneczce kawy, siedzieli Czarek z kierownikiem. Na widok Zygmunta, Czarek próbował ukryć kieliszek od koniaczku, ale ten i tak zauważył.
Zygmunt podawał kolejno rękę na powitanie.
– O! Laleczka?! Co ty? – zaśmiał się do Czarka. – Laleczki nosi się na paluszkach, a nie na nodze? Co się stało?
– Wypadek.
– No widzę, że wypadek?
Kierownik szukał uparcie długopisu i nie mógł znaleźć. Zygmunt chciał mu dać swój, ale doszedł do wniosku, że i tak musi przynieść go z sekretariatu. Gdy wyszedł, Zygmunt szybko zapytać.
– Jak to się stało?
– Wypadłem z pociągu.
– No wiesz co? Co teraz?
– Zwolnionko, odszkodowanie. – poruszał palcami. – Najgorsze już za mną.
– Co z pracą?
– Co najmniej przez trzy, cztery miesiące nie mogę myśleć o pracy?
– Kiedy to się stało?
– W sobotę. Dwa tygodnie temu, w sobotę.
Kierownik wszedł i podał Zygmuntowi dokument.
– Mogłem przecież postemplować? Przepraszam. Gapa ze mnie.
Zygmunt wpatrzył się w dokument. Przeniósł wzrok na nogę Czarka.
– Przyszła kryska na Matyska. – był już w drzwiach, jeszcze raz odwrócił się i nie dał za wygrane. – Pan Bóg jest nieruchliwy, ale sprawiedliwy? – posłał im uśmiech od ucha do ucha.
Sekretarka stemplowała mu dokument, gdy zapytał ją.
– Co właściwie stało się Czarkowi?
– Byłeś tam, trzeba było jego o to spytać? – oburknęła.
– Czy to prawda, co mi powiedział, że wypchnęli go z pociągu?
Chwilę patrzyła na jego uśmiechniętą twarz.
– Tak, to prawda. Czy ciebie to cieszy?
– Tak. Nareszcie przyszła i na niego kryska. Zapomniałbym, mam mu dług do oddania?
Jeszcze raz wszedł do gabinetu kierownika.
– Czy o czymś zapomnieliśmy? – Robert powstał.
– Nie kierowniku. Ja nie w tej sprawie. Ja do Czarka. – był już na środku sali, gdy zapytał. – Jak brzmi oficjalna wersja wypadku? Twojego wypadku?
– Nie rozumiem, po co ci to? To mój wypadek. – zmieszał się Czarek.
– Czy w wersji oficjalnej podane jest, że w drodze z pracy?
– Do czego zmierzasz? – zdziwił się kierownik.
– Co dzieje się z chorym, po wypadku? Może inaczej? Czy on dostanie jakieś pieniądze za ten wypadek?
– Tak, za zwolnienie, odszkodowanie?
– Czy to będzie z naszych pieniędzy?
– Robert, o co tu chodzi? – Czarek nie mógł zrozumieć.
– Ty mówisz kierownikowi po imieniu? – zdziwił się Zygmunt. – A więc, to dlatego jesteś tak bardzo pewny siebie? Kierowniku, kiedyś nie rozumiałem, dlaczego pańskie stanowisko miałoby być zagrożone? Teraz rozumiem. Chciałbym wejrzeć, jeśli można, w oficjalną wersję wypadku naszego kolegi, albo, jak kto woli, przyjaciela Czarka.
– Co ty możesz wiedzieć? – zaśmiał się Czarek.
– Kierowniku, proszę mnie posłuchać, a później pan zdecyduje, co zrobić? – usiadł. – Któregoś dnia Czarek doszedł do wniosku, że już najwyższy czas, aby skończyć tę głupią waśń między nami.
– O jakiej waśni mówisz? – zdziwił się Robert.
– Powiedział, chcę cię przeprosić. Zgodziłem się. – Zygmunt lekko uśmiechnął się.
– Ale za co? – wtrącił się znów Czarek.
– Czy możesz mi nie przeszkadzać? Będziesz miał czas później. Poszliśmy na wódkę. Będę mówił w skrótach. W pewnym momencie, gdy już wypiliśmy trochę, zaczął mi opowiadać, jak to w więzieniu chłopaki obciągali mu. Wtedy podeszło do nas paru chłopaków.
– Robert, o czym on mówi? – to Czarek nie rozumiał.
– Chciał pokazać mi, jak to on potrafi namówić chłopaków do obciągania. Mówiłem mu, Czarek napykasz sobie biedy, ale nie chciał słuchać. Wyciągnął jeszcze jedną butelkę. Rozpiął spodnie, rozłożył nogi. Brzydzę się takich ludzi jak on. Nie chciałem na to patrzeć. Wstałem i odszedłem. Słyszałem odgłosy, ale uważałem, że on tak jęczy z rozkoszy. Opowiadał, jak to w więzieniu było? Nie chciałem się oglądać. Obrzydzenie wzięło mnie. Gdybym skojarzył sobie to przedtem, mógłbym pomóc mu, ale... można powiedzieć, że nie udzieliłem mu pomocy.
W gabinecie zapanowała przez chwilę straszna cisza. Przerwał ją swym szyderczym śmiechem.
– Wyrzucili go z pociągu? Nie mogę.
– Robert, o czym on mówi? – Czarek zaczynał się denerwować.
– To ty mi powiedz, o czym on mówi? – poruszyło to kierownikiem.
– Dobrze to sobie wykombinowałeś, przyjacielu. Gdybyś powiedział prawdę, nie otrzymasz odszkodowania, a tak, w drodze z pracy, zwolnionko, odszkodowanko, luz blus? – Zygmunt naśmiewał się.
– Robert, chyba nie wierzysz mu? – Czarek robił się coraz mniejszy.
– Niestety, ale wierzę. – kierownik wstał i skierował się do sekretariatu po dokumenty.
– Nie, ja chyba śnię? – Czarek nie umiał zrozumieć tego. – O czym ty wygadujesz?
– Nie wiesz, o czym? – Zygmunt parsknął śmiechem. – Przyszła kryska, na Matyska? Czyżbyś zapomniał, jak kiedyś mówiłem ci, że jeszcze przyjdzie taki dzień, że odpłacę ci tym samym? Zapomniałeś? Przyjacielu?? – to była wyraźna kpina.
– A więc, to, o to chodzi?
Wszedł właśnie kierownik.
– Robert, rozgryzłem go! – zawołał Czarek. – On przyznał się, że kłamał.
– Co takiego? Czaruś, Czaruś, ty mnie tu nie próbuj wrabiać, w swoje brudne sprawy? Ja powiedziałem tylko, czy zapomniałeś, jak kiedyś mówiłem ci, że jeszcze przyjdzie taki dzień, że odpłacę ci tym samym? Tym samym? Czy pamiętasz, jak w tym gabinecie, powiedziałem ci to? Przyszła kryska, na Matyska. Może nie rozumiesz, co to znaczy, tym samym? Wtedy postąpiłeś ze mną podle, znaczy się mściwie. Odpłaciłem ci, tą samą mściwością. Dlaczego? Dlatego, że wcale nie musiałem mówić, że wiem, jak to ci się stało? Ty, wtedy chciałeś mieć na mnie haka, ja też go znalazłem?
– Przecież to jest kłamstwo? Wierutne kłamstwo? – Czarek szalał. – Robert, nie wierz mu!
– To już nie moja sprawa, co zrobi twój Robert? Czy ci uwierzy, czy nie? Nie mam już czasu, dla takiego cwela jak ty. Idę teraz do biurka mistrza i napiszę oświadczenie. Napiszę, że wcale nie złamałeś nogi w drodze do domu, ale złamali ci ją kolesie, z których ty, chciałeś zrobić zboczeńców. I że to było pod wpływem alkoholu. I tak dalej. Napiszę to przez kalkę. Przyślę jeden egzemplarz tu, drugi do generalnego dyrektora fabryki, trzeci do przychodni, czwarty do zakładu ubezpieczeń... co jeszcze zostało? Chyba ZUS? – zaśmiał się. – Załatwię cię Czaruś. Będziesz pamiętał do końca życia, że nie rusza się Zygmunta. A żeby nikt w zakładzie, nie wyparł się, że nie otrzymał czegoś podobnego, wyślę to pocztą, listem poleconym. Załatwię cię Czaruś, załatwię. – wstał i skierował się do wyjścia.
– Robert, to chyba nie jest prawda? – Czarek był bliski załamania się.
– Twój Robert już ci nie pomoże. On teraz, musi opowiedzieć się, po którejś stronie? I to, po stronie właściwej? Już skończy się koniaczek i lizanie dupy kierownika. – cedził Zygmunt.
– Tu nikt nikomu dupy nie liże! – Robert zerwał się z miejsca.
– Pan, kierowniku, wiedział, że pańskie stanowisko jest zagrożone? Dla pana, to chyba żadne zdziwienie? – Zygmunt wyszedł z gabinetu.
– Robert, chyba do cholery jasnej, nie wierzysz mu? Powiedz coś?
– Powiedzieć coś... załatwił cię Czaruś... załatwił? – wycedził i wbił w niego wzrok.
Zanim wszedł na podwórko, jeszcze zerknął w górę, w okna Zosi. Co można było zobaczyć? Nic, albo prawie nic. Przecież nikt nie siedział w oknie i nie czekał na niego? Wszedł i poza Marylką, nikt go nie zauważył. Nawet Zosia była zdziwiona, że odwiedził ją.
– Nie mów, że nie spodziewałaś się mnie? – zagadał.
– Tak, nie spodziewałam się ciebie? Nie sądziłam, że Szanowny Książe zawita w tak niskie progi?
– Czy ty nigdy nie przestaniesz docinać mi?
– Wiesz, po ostatnim spotkaniu naszym, nie wiem, czy czasem nie powinnam upaść do nóg i błagać o przebaczenie?
– A myślałem, że tym razem będzie inaczej?
– No dobrze. W jaki sposób mamy zacząć tę rozmowę?
– Normalnie.
– Normalnie, to znaczy jak?
– Proszę cię, przestań! Chcesz to powiem ci, po co tu przyszedłem?
– Cała zamieniam się w słuch.
– Widziałem kiedyś u ciebie książkę. Chciałbym ją pożyczyć na jakiś czas?
– Książkę? – śmiała się.
– Tak, przecież książki się pożycza?
– Ale jaką książkę?
– Jeżeli dobrze pamiętam tytuł, to „Dama kameliowa”?
Zosia już nie wyrabiała ze śmiechu.
– „Dama kameliowa”? Przecież to jest książka dla kobiet?
– No i co z tego?
– Od kiedy czytasz książki dla kobiet?
– A to są książki dla kobiet i książki dla mężczyzn? Myślałem, że książki są dla wszystkich? Nie zaproponujesz, żebym usiadł?
– Jakiś ty poważny? No dobrze, będę i ja poważna. Nie, nie mam już tej książki. Tą książkę, oddałam już do biblioteki. Skoro chcesz czytać książki, idź do biblioteki. Do dziewczyny przychodzi się w innych celach? Co dalej?
– Czy w taki sposób, zachowujesz się tylko przy mnie, czy przy każdym chłopaku?
– W jaki sposób? Staram się być naturalna?
– Jeżeli tak zachowywałaś się, przy wszystkich chłopakach, o których mi mówiłaś, nie dziwię się, że cię rzucali? Z tobą nie idzie wytrzymać?
– Z pośród wszystkich chłopaków, o których ci opowiadałam, żaden mnie nie rzucił. Ja ich rzucałam. To tylko ty mnie rzuciłeś. Dupku jeden.
– Myślałem, że spędzimy kilka chwil przyjemnie i bez kłótni. Przyjdę innym razem, jak będziesz miała lepszy humor?
– Jeżeli teraz wyjdziesz, następnym razem możesz mnie nie zastać?
– Trudno, pocałuję klamkę.
Jednak wyszedł.
– Nie myśl, że jestem niewolnicą tego domu i że będę tylko siedzieć i czekać, aż pan łaskawie raczy przyjść! – zawołała za nim.
Minęło kilkanaście dni i do gabinetu kierownika wezwano Zygmunta.
– Winien nam jesteś kolego, kilka wyjaśnień. – z mety zaatakował go kierownik.
Zygmunt, zdziwiony, o co chodzi, zastanawiał się, jakich? Ukradkiem zerknął po osobach zebranych u kierownika, Czarek, mistrz.
– Doprawdy, nie wiem, o co może panu chodzić?
– Dobrze, usiądź, musimy porozmawiać. – kierownik wskazał mu krzesło.
– Nie mam czasu na pogaduszki, mam kupę roboty i to pilnej. – usprawiedliwiał się Zygmunt.
– Gdy kierownik mówi usiądź, to nie ma tego, że jest coś pilniejszego od tego? – wyjaśnił mu mistrz. – Kierownik decyduje, co jest pilniejsze, robota czy rozmowa?
– Skoro sobie tego życzycie? – poddał się i usiadł.
– Naprawdę nie wiesz, jakie wyjaśnienie jesteś nam winien? Obiecałeś kilka dni temu, że napiszesz oświadczenie... – wyjaśniał mu kierownik.
– Tak, pamiętam. – przerwał kierownikowi. Popatrzył na Czarka, mimo woli uśmiechnął się. – Nie mam ochoty rozmawiać na temat Czarka. On jest jak Juliusz Cezar, chce, aby wszyscy mężczyźni stali się jego kochankami i chce się stać kochankiem wszystkich kobiet. I to już jest jego sprawa. – wstał i chciał wyjść.
– Zostań! – powiedział kierownik.
– Przykro mi, ale nadszedł czas, aby przestać słuchać was. Idę zrobić to, co powinienem uczynić, już dawno temu?
– Aha! Proszę bardzo.
Od sekretarki wziął papier podaniowy. Na hali usiadł przy stole i napisał.
Gdy przyszedł do gabinetu kierownika, zapytał.
– Komu mam to wręczyć, kierownikowi, czy mistrzowi?
Ostatecznie położył przed kierownikiem. Robert patrzył na papier i niedowierzał.
– Co pokierowało tobą? – dziwnie spokojnie zapytał go.
– Mam dosyć tego wszystkiego. Czy potrzeba coś więcej? – zdziwił się.
– Nie, tyle jest wystarczająco. – przytaknął.
– Czy mogę zobaczyć, co napisał. – zapytał Czarek.
– To nie jest do ciebie. – odparł mu Robert.
– Pamiętaj, że wiem różne rzeczy, których ujawnienie może pozbawić cię stołka. – zagroził Czarek. – Nie wiesz Robert, z kim tańczysz? Ja stracę dużo, ale ty jeszcze więcej?
Oczy prawie wszystkich spotkały się na jego twarzy. Był wściekły.
– Nie patrzcie tak! Jeżeli wojna, to wojna? – wściekał się Czarek.
Robert papierem machnął w kierunku Stasiaka, aby podszedł i przeczytał.
– Ale my mamy tu asa w rękawie. – zaśmiał się kierownik.
– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakich asów ja mam w swoim rękawie!? Zatrzęsie się cały wydział! – Czarek chciał wstać.
Stasiak przeczytał podanie.
– Dlaczego nie porozmawiałeś o tym ze mną? – skierował się do Zygmunta. – Jestem zaskoczony? Nic nie wiedziałem? – usprawiedliwiał się przed kierownikiem.
– Będziecie tego gorzko żałować! – Czarek pogroził im.
Robert wziął podanie z rąk mistrza i podszedł do Czarka.
– Usiądź, szantażysto, bo zemdlejesz? – rozkazał mu.
Czarek usiadł. Wziął papier z rąk Roberta i wolno czytał. Gdy skończył oddał go Robertowi. Twarz mu poczerwieniała, pochylił głowę bardzo nisko.
– W tej fabryce, jesteś skończony. – oświadczył mu Robert. – On miał rację, twoja kariera tu, skończyła się.
Jeszcze nie zdążył zamknąć drzwi, a już zapytał.
– Gdzie macie tego szczawia? – wskazał na łóżko Waldka.
– Jak to gdzie? No przecież poszedł do ciebie? – odpowiedział duży Józef, a wszyscy parsknęli śmiechem. – Musieliście się minąć na schodach.
– Do mnie? To on poszedł w górę, a ja idę od dołu.
Rozbawiony, podreptał na górę. Ledwie otworzył drzwi, gdy jakiś czort tąpnął w niego. Gdy zobaczył Waldka w towarzystwie Józka, kilka głupich skojarzeń, przemknęło mu przez myśl.
– Co ty tu robisz? – zapytał najpierw spokojnie, ale już nastawiał się bojowo.
Waldek zrobił swoją starą minę niezadowolonego, ale uśmiech psuł ją.
– Czekam! Jak myślisz, ileż to można czekać!? Szlajasz się gdzieś?!
– Tak jest!? – ze śmiechem podchwycił Józek. – Szlajasz się gdzieś, a ja muszę zabawiać twoich kolegów?!
Zygmunt nie czekając na nic, na jakieś wyjaśnienia, czy też na oszacowanie na trzeźwo sytuację, podskoczył, chwycił Józka za kołnierz koszuli i rozszalały zaczął krzyczeć.
– Wara ci od niego! Won!! – a oczy omal, że wyszły mu na wierzch.
– Zygmunt! – zdenerwował się Waldek. – Józek, on żartuje.
Ale to już nie były żarty, bo Józef czerwieniał na twarzy.
– Zygmunt, przestań! – Waldek podbiegł do niego. – Jak ty się zachowujesz?!
Ale Zygmunt odepchnął go, że ten aż upadł na łóżko. Ale to wystarczyło Józkowi, aby oswobodzić się z jego uścisku. Zdenerwowany sieknął Zygmunta w twarz.
– Myślisz, że ja to troki od kaleson?
Ten natomiast, chciał mu dodać, ale jego cios zatrzymał się w Waldka ręce.
– Nie masz prawa zbliżać się do niego! – oczy Zygmunta pałały nienawiścią ku Józkowi.
Gdy tylko oswobodził rękę z uścisku Waldka, podskoczył i chwycił Józka za krocze.
– Jeżeli kiedyś, zobaczę cię bliżej, jak na trzy metry od Waldka, to nie taryfiarz, ale ja zabiję cię! Zapamiętaj to sobie!! Cwelu! – pchnął nim do tyłu.
Uścisk musiał być mocny, bo tamten zgiął się w bólu w pół.
– Idziemy. – Zygmunt złapał Waldka za rękaw.
– Jak ty się zachowujesz? – próbował nakrzyczeć na niego.
– Idziemy! – szarpnął go.
– Jak ty się zachowujesz!? Myślisz, że co... zdaje ci się, że mam dziesięć latek, czy co?! – Waldek też zdenerwował się i był bliski furii.
– Idziemy!! – otworzył drzwi. – Masz zakaz przychodzenia do tego pokoju, bynajmniej wtedy, gdy on będzie tu! – wskazał Józka.
– Nie wywlekaj mnie. Sam wyjdę, skoro tak sobie życzysz? A ja myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi? – dodał już prawie w drzwiach.
– On nigdy nie będzie miał przyjaciół. – odezwał się Józek.
Zygmunt chciał rzucić się ku niemu, ale Waldek tym razem pochwycił go za rękę.
– Teraz, ty idziesz ze mną! – wyciągnął go na zewnątrz.
Gdy Waldek zamknął drzwi, Zygmunt głęboko odetchnął.
– Dziękuję ci za to. Boże, co we mnie wstępuje?
– Właśnie, co w ciebie wstępuje? Dobre pytanie. Żebyś widział, jak ty się zachowałeś? – Waldek zaczął odchodzić.
– Ten pokuj jest moim przekleństwem. Ja, w tym pokoju, zachowuję się całkiem inaczej niż powinienem, całkiem inaczej niż zachowuję się normalnie. Waldek, przepraszam cię...
Pociągnął go za rękę i czekał, co odpowie?
– Powiedziałem, przepraszam. Zależy mi na tym, abyśmy nadal byli przyjaciółmi.
Ale Waldek nie zważał na to, co mówi kolega. Szarpnął rękę i szedł dalej.
– Myślisz, że będę klękał przed tobą? – rzucił mu z odrobiną szyderstwa. – Ty i tak nigdy nie odpłacisz mi prawdziwą przyjaźnią. – zawołał za nim. A gdy Waldek szedł dalej, z szyderstwem dodał. – Nigdy nie dowiesz się, co faktycznie zrobiłem dla ciebie? Już ja zadbam o to.
Odwrócił się i skierował w stronę swego pokoju, gdy za sobą usłyszał.
– Zygmunt, zaczekaj. – ale nie posłuchał tego. – Chcę, żebyś się zatrzymał. – powiedział Waldek.
Jakaś niewidzialna siła zatrzymała go. Stał tak w bezruchu.
Waldek stanął przed nim.
– Czasami udusiłbym cię własnymi rękoma. Co się z tobą dzieje, powiedz mi? Zygmunt, ty nigdy taki nie byłeś?
Ale Zygmunt stał i własnym uszom nie wierzył. Zastanawiał się, czy to jest, czy nie jest możliwe.
– Nie, to niemożliwe? – powiedział sam do siebie.
– Zygmunt, ja chcę!... abyś wytłumaczył mi? Nie udawaj tylko, że nic nie rozumiesz? Bo wiem, że rozumiesz.
Zygmunt patrzył na Waldka z niedowierzaniem.
– To chyba niemożliwe? Nie wierzę własnym uszom?
– Słucham cię? – Waldek niecierpliwie czekał.
– Ja chyba śnię?
– Zygmunt... ja... chcę... czy ty rozumiesz to?
– Tak, Waldku. – odpowiedział mu.
Ale coś dziwnego zaczęło się z nim dziać. Patrzył na Waldka i jak gdyby wyczekiwał czegoś. Ale i Waldek wyczekiwał czegoś. Zastanawiał się, czy to jest prawda, czy nie? Już chciał coś powiedzieć, gdy Zygmunt uprzedził go.
– Zastanawiam się... – powstrzymał go. – Zastanawiam się, skąd wiesz to?
– Co?
– Skąd wiesz, jak można mnie zmusić? – świdrował go oczami.
– Od ciebie. – Waldek stuknął go palcem. – Czy pamiętasz studniówkę?
– Nie i nie chcę pamiętać.
– To źle. Właśnie wtedy nauczyłeś mnie. Nie wierzyłem w to, aż do dzisiaj.
– Powiedziałem ci, co i jak?
– Tak.
– Widocznie miałem w tym jakiś cel? Dobrze, odpowiem ci na każde twoje pytanie, ale proszę cię o jedno, chciałbym na małą chwilkę zdrzemnąć się. Na minutkę, dwie, pięć, dziesięć minut. A potem zaraz wrócimy do rozmowy?
– O nie, kolego?! Nie ze mną te numery. Żadnych drzemek. Takie były twoje instrukcje.
– To nie możliwe? Muszę, chociaż zamknąć oczy. – rozejrzał się po holu. Podszedł pod ścianę, usiadł na podłodze i oparł głowę o ścianę.
– Żadnych drzemek, słyszysz! – Waldek podążył za nim i szarpnął go za rękaw.
Ale tyle wystarczyło mu. Podniósł się. Dziwnie uśmiechał się pod nosem.
– W taki oto sposób, skończyła się moja wolność. Sprzedałem się w twoje ręce. Słucham cię?
– O czym ty mówisz?
– Ten, kto zna moje tajemnice, staje się w pewnym sensie moim panem. Co chcesz wiedzieć?
– Jakim panem? Nie chcę być żadnym twoim panem.
– Chcesz powiedzieć, że zwracasz mi wolność?
– Nie chcę być żadnym twoim panem.
– Więc czego chcesz? – zdenerwował się Zygmunt i prawie stawał się taki jak poprzednio.
– Czasami boję się ciebie? Chciałbym, abyś był taki jak kiedyś, jak w szkole, jak w czasie studniówki? – Waldkowi mało brakowało, aby popłakał się.
– Znaczy się, jaki? – napierał Zygmunt.
– Lepszy, dobry, prawdziwy kolega.
– Waldek? – Zygmunt spoważniał i pochylił przed nim głowę. – Twoje życzenie, jest dla mnie rozkazem. Nie bój się mnie nigdy. Znasz moją tajemnicę i zawsze możesz z niej skorzystać. Powtarzam, nie bój się mnie nigdy. Dopóki będę pamiętał twoje imię, nic z mojej strony ci nie grozi. Zapamiętaj to sobie. Chcesz, abym był dobry. Od tej chwili będę. Zaraz pójdę i przeproszę Józka za swoje zachowanie. Czy chcesz, abym pojechał z tobą do Czechosłowacji? Zaznaczam, to będzie moim dowodem, największej i najgłębszej przyjaźni, czy chcesz?
– Tak, chcę.
– Zrobiłbym to, nawet gdybyś i nie chciał. – wziął go za rękę. – Chcesz, abym był dobrym. Chcę przeprosić Józka, chodź, zobaczysz to.
Pociągnięty, ale poszedł.
– Józek, życzeniem Waldka jest, abym cię przeprosił. Jest to także i moje życzenie. Przepraszam cię. – Zygmunt podszedł do kolegi.
– Zostaw mnie! Nie chcę mieć z tobą nic do czynienia.
– Józek, mieszkamy w jednym pokoju, nie możemy być dalej siebie wrogami.
– Nie chcę z tobą rozmawiać! – upierał się koleś.
– Posłuchaj, niedługo Józef żeni się, wyprowadzi się z hotelu, jak mamy mieszkać, jak wrogowie?
– Tak! Tak właśnie będzie!
– I co, mamy wciąż warczeć na siebie.
– Nie będziemy sobie wchodzić na oczy!
– Józek, ja cię chcę przeprosić i przepraszam. Daliśmy sobie po razie i to chyba wystarczy. Nawet ty więcej, bo ty strzeliłeś mnie w zęby i uważam, że słusznie? Waldek, jak go znam, to widzę po jego minie, że on jest już bliski ułaskawienia. – zaśmiał się. – Teraz, albo jeszcze jedno ciepłe słówko, albo zostawmy go na chwilę z jego własnymi myślami i gdy po jakimś czasie przyjdę, już wszystko będzie w porządku? – śmiał się.
– Tak? Tak ci się zdaje? Nawet nie wiesz, jakich krwiaków narobiłeś mi na szyi, ty wandalu.
Zygmunt ze śmiechem podskoczył do niego.
– Daj pocałuję te sińce. Jak wampir wyssę tą krew, będzie taka blada? – szamotał się z nim.
– Zostaw mnie, ty zboczeńcu. – zawołał chyba naprawdę urażony.
– Przestańcie już!? – przerwał im Waldek.
– Słusznie, bo przepraszając za jedno, na pykam sobie biedy, z czym innym? Ogólnie, przepraszam cię. – Zygmunt stał z dumnie podniesioną głową. – Chodźmy teraz do ciebie. On w samotności przemyśli sobie tą sprawę.
Nie czekając na zgodę Waldka wyszedł.
W pokoju rozmowa jakoś nie kleiła im się. Zygmuntowi było głupio przez to, co zrobił, Waldek z kolei bał się urazić kolegę.
– Dlaczego jesteś taki strasznie wybuchowy? – zaczął Waldek.
– A po co ty tam poszedłeś? Co chciałeś wiedzieć?
– Chłopie, przecież tak nie można? Czy ty się czegoś boisz?
– Chcesz wiedzieć wszystko, a czy ty cokolwiek mówisz mi? O czym rozmawialiście z Józkiem? – ciekawiło Zygmunta.
– Pytał, jaki byłeś w szkole? Opowiadał, jaki jesteś w pracy?
Zygmunt spuścił głowę.
– To faktycznie głupio postąpiłem. Powiem ci. Kiedyś chciałem się jego poradzić w sprawie wyjazdu. Myślałem... tak wpadło mi na myśl, że o tym ci opowie. Nie chciałem, abyś pomyślał sobie, że nie umiem podjąć decyzji. Gdy przebywa się z kimś ciągle w pokoju, o czymś trzeba mówić? Głupio mi.
– Myślę, że tak jak ja jestem w szoku, tak i on też nie umie zrozumieć, co się stało? Bo twoje postępowanie furiacie, było szalone.
Rozmowa najwyraźniej nie kleiła się.
– Za godzinkę mecz. – powiedział duży Józek do chłopaków.
– Idę, przynajmniej poleżę sobie. – powiedział Zygmunt.
– Nie będziesz oglądał meczu? – zdziwił się Waldek.
– Nie mam najmniejszej ochoty. – zamknął za sobą drzwi.
Już miał skręcić na schody, gdy popatrzył na sąsiednie drzwi.
Wszedł do sali. Przy dużym stole jeden jadł kolację. Drugi wylegiwał się na tapczanie.
– Dzień dobry. – pozdrowił ich. – Smacznego. Czy zastałem Zenka?
Jedzący kiwnął w odpowiedzi głową.
– Cześć. – Zygmunt wyciągnął ku jedzącemu rękę. – Zygmunt jestem. Ty na pewno jesteś Stasiek? Pamiętam twoją twarz. Jest inna, młodsza, ale podobna.
– Zgadza się. Stasiek jestem. Przepraszam, że tak, ale kolacja.
– Jeść trzeba. – uśmiechnął się do niego. – Ale tego, to nie znam? – wskazał na leżącego. – Nie znam ciebie, albo nie pamiętam? Nie mieszkałeś chyba z nami?
– Przecież ty też nie mieszkałeś nigdy z nami? – odezwał się Stasiek.
Ten, co leżał podniósł się.
– Ja też go nie pamiętam, a nie jest taki stary, aby mógł mieszkać długo w hotelu? – zaśmiał się.
– Zaraz, ten uśmiech. Pamiętam ten uśmiech. Czy ty jesteś muzykantem? Tak, to ten muzykant.
– Jaki tam ze mnie muzykant? – znów uśmiechnął się.
– Tak, to ten sam uśmiech. Ale zgadza się, jesteś muzykantem?
– Tu masz rację, zgadza się. – przyznał mu.
– I ty, jako Zenek? Ten sam, obrośnięta klata, ciemny zarost. Odnalazłem swój świat. – stał ciesząc się jak dziecko.
– Mam rozumieć, że chcesz ze mną porozmawiać? Ale powiem ci, nie mam zbyt wiele czasu, zaraz zacznie się mecz? – uprzedził go Zenek. – Co chciałeś mi powiedzieć?
– To, co mam ci do powiedzenia, dotyczy tylko ciebie. Czy chcesz, abym mówił przy nich?
Ale nie musiał czekać, koledzy jeden po drugim, opuścili salę.
– No dobrze, jesteśmy sami, streszczaj się? – ponaglał go Zenek.
– Czy mogę cię uściskać? Nie widziałem cię tyle lat? – podszedł do niego.
– Nie widziałeś? Przecież my się nie znamy? – zdziwiło to Zenka.
– Znam cię lepiej, niż swoich braci. W domu mam zdjęcia z twego ślubu.
– Chłopie, ja jestem kawalerem?
– Czy mogę cię uściskać, nie widziałem cię tyle lat?
– Ściskaj. – Zenek stanął spokojnie.
Zygmunt objął go i uściskał. W pewnym momencie, cicho dodał.
– Boże, tak chciałbym wrócić. Przecież odnalazłem swój świat?
Zenek lekko odsunął go.
– Co jest grane? – spojrzał na kolegę. – Płaczesz? Co się dzieje?
Zygmunt otarł twarz.
– Przepraszam, już wracamy do sprawy. To prawda, tak bardzo chciałbym wrócić. Odnalazłem zaginiony świat.
– Kim ty jesteś? O co tu chodzi? – Zenek nic z tego nie rozumiał.
– Nawet, jeżeli powiem ci, kim jestem i tak nie uwierzysz? Ale spróbuję i powiem ci. Dana mi została szansa naprawienia swego życia, ale, żebym mógł z niej skorzystać, muszę najpierw naprawić twoje? Jestem starym człowiekiem, tylko w młodym ciele. Czy mam ci mówić, jako starzec, czy jako ten, którego widzisz?
– Starzec? Jeżeli tak wygląda starzec, to jak wygląda młodzieniec? – zdziwił się Zenek.
– Czy opowiedzieć ci o sobie, czy wolisz, abym powiedział, co ciebie czeka?
– Kim ty jesteś? – Zenek cofnął się nieco.
– Dobrze, opowiem ci o sobie. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, bawiłem się na twoim weselu, twoje dzieci trzymałem na rękach. Skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem na twoim pogrzebie.
– Kim ty do cholery jesteś? – Zenek przestraszył się.
– Nie bój się mnie.
Zenek chciał usiąść, ale podał mu rękę i podtrzymał go.
– Proszę cię, nie bój się mnie. Jestem zwykłym, normalnym człowiekiem. – spojrzał na jego rękę. – Wszystko się zgadza Zenku? Ten sam dotyk, ten sam uścisk, nawet zarost na rękach i na piersi. Odnalazłem zaginiony świat.
Gdy chciał się szarpnąć, powstrzymał go.
– Proszę, nie bój się tylko. – położył rękę na jego piersi. – No ucisz się! – dłonią naciskał okolice serca, aż po kilku ruchach ustał. – Lęk nie pochodzi stąd, ale stąd. – położył ręce na jego skroniach. – Czy czujesz ulgę? – uśmiechnął się. – Nawet jeśli nie, to i tak po chwili przejdzie.
– Kim jesteś? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
– Powiedziałem ci już? Jestem Zygmunt Pacelak, kiedyś byliśmy przyjaciółmi... jakimi? Jeżeli Stasiek jest dla ciebie kolegą, dobrym kolegą, my byliśmy przyjaciółmi o stokroć lepszymi.
– Byliśmy?
– A jak powinienem powiedzieć?
– Gdybyśmy byli przyjaciółmi, pamiętałbym? Jestem kawalerem. Nie mam dzieci.
– Rozumiem. Już rozumiem gdzie tkwi błąd? Chciałeś, abym opowiadał jako starzec i tak mówiłem. Dobrze, opowiem ci to wszystko jako ten, którego widzisz. Usiądźmy. – i usiedli naprzeciw siebie. – Za kilka miesięcy wyjeżdżam z kraju... bez możliwości powrotu. Nie będę cię wtajemniczał, co i dlaczego? Ale gdzieś w zakamarkach swego życia, usłyszałem twoje imię. Zrozumiałem, że gdzieś jest świat, który zgubiłem? Że jednak kiedyś, gdzieś jeszcze żyłem? To było już po mojej śmierci, dlatego wiem, że muszę przezwyciężyć śmierć? Wierzyłem, że nie wrócę żywy, ale... nie zrozum mnie źle, gdy usłyszałem o tobie, przypomniałem sobie inny świat, inne życie. Teraz tylko muszę odnaleźć drogę, właściwą drogę? Nie będę ci mówił jak ten, który to wszystko już przeżył, ale jak ten, który czeka na to wszystko. Wkrótce spotkasz Ewę, swoją żonę. Wkrótce poznasz ją.
– Już ją znam.
Zygmunt z niedowierzaniem patrzył na chłopaka.
– To nie możliwe! To za wcześnie. Poznasz ją, u siebie w pracy.
– Tak, ja ją już znam. Ewę, od siebie z pracy.
– Jest w tej chwili, jaki rok?
– 71.
– Więc, to jeszcze nie ta. Ona, ta właściwa, przyjdzie do pracy, jako młoda osiemnastolatka. Spodoba ci się. Nie pozwól, aby ci ją ktokolwiek zabrał. Jeżeli ona będzie twoja, ja przezwyciężę śmierć. Spotkamy się i stanie się tak, jak powiedział starzec... ten, którego widzisz, będzie u ciebie na weselu. Ten, którego widzisz będzie trzymał twoje dzieci na ręku. Ale ten, musi przezwyciężyć śmierć. Ty i twoja przyjaźń, stała się dla mnie, tym światełkiem w dali. Teraz rozumiesz już, dlaczego tu trafiłem?
– Powiem ci szczerze, że nadal nie? – był bardzo zdziwiony.
– Chcę odmienić, nie tylko swoją przyszłość, ale także i twoją. Dlaczego? Świat, życie, które przecieka mi przez palce musi być lepsze od tego, które znam. Chcę naprawić je i my możemy. Przekonałem się, że możemy. Musimy tylko chcieć?
– Jeżeli dobrze cię zrozumiałem, tu chodzi o twoje życie, dlaczego wybrałeś mnie?
– Źle słuchasz. Tu chodzi także i o twoje życie? Przejdę do sedna sprawy. Ty grasz w pokera?
– Tak, gram, czasami gram.
– Poker, jest twoją zgubą. Dopóki będziesz grał w pokera, ja będę wierzył, że nie wrócę. Z chwilą, gdy przestaniesz grać w pokera, uwierzę, że dla ciebie i dla mnie, jest szansa na nowy świat.
– Chcesz, abym przestał grać?! – to go podniosło. – Kim ty jesteś, że chcesz mi rozkazywać?
– Gdy ci powiem i tak mi nie uwierzysz? Powiem ci inaczej. Jak długo przy pokerowym stole, siedzieć będzie Józek, tak długo, żaden z was nie wygra nawet złotówki. Przyrzekłem mu to.
– Kim ty jesteś? Do cholery jasnej, kim ty jesteś?!
– Wiem, zrobiłem błąd. To było spowodowane chwilą. Błąd ten chcę naprawić, ale tylko w stosunku do twojej osoby, do nikogo więcej? Jeżeli chcesz, możesz grać, ale pamiętaj, spadniesz na samo dno i nie odbijesz się nigdy i nie znajdziesz nikogo, kto ci rękę poda. Czy wiesz, co dzieje się z takim kimś na dnie?
– Nie.
– Ja też nie wiem i nie chcę wiedzieć? Nie chciałbym, abyś to był ty? Los, ofiarowuje nam przyjaźń. Los ofiarowuje ci inne życie, życie przy boku Ewy.
– Ale Ewa nie podoba mi się?
Zygmunt zaśmiał się.
– Skąd możesz wiedzieć, czy ona ci się podoba czy nie, skoro jej jeszcze nie poznałeś? Twoją żoną będzie Ewa Kamińska z Kampinosu.
– Skąd ty wiesz takie rzeczy? Jesteś pewien tego?
Ale Zygmunt tylko śmiał się.
– Czy jesteś pewien tego, co mówisz?
– A czy ja jestem pewien tego, że ty to ty?
– No dobrze, ale skąd wiesz takie rzeczy?
– To tak, jak gdybym ciebie zapytał, skąd masz ten zarost, skąd masz te włosy? Co byś odpowiedział?
– Że taki się urodziłem.
– Może i ja taki się urodziłem? Może i mnie przy narodzeniu dano to? Nie umiem ci na to odpowiedzieć. Wiem tylko jedno, że to nie jest takie piękne, jak ci się zdaje?
Zenek doszedł chyba do wniosku, że wystarczy tej rozmowy na dziś, bo postąpił do przodu, jak gdyby chciał wyjść? Zygmunt chwycił go ręką za pierś.
– Powiedz mi, bo chcę wiedzieć, czy będziesz nadal grał?
Zastanawiał się chwilę.
– Nie umiem ci teraz odpowiedzieć. Nie wiem?
– W takim razie, powiedz mi, ile umoczyłeś?
– Sporo.
– Czy przy najbliższej grze, chciałbyś wygrać?
– Ja zawsze chcę wygrać. Kto nie chciałby wygrywać?
– Dzisiaj będzie gra. Dzisiaj wygrasz, ale tylko dzisiaj i nie graj więcej.
Patrzył na niego dziwnym spojrzeniem, spojrzeniem niedowiarka.
– Ile mogę wygrać?
– A wysoko grasz?
– Różnie.
– Pójdźmy na kompromis, ile już przegrałeś?
– Sporo.
– Graj dzisiaj wysoko. Szczęście będzie przy tobie. Teraz słuchaj. Od jutra zaczynasz nowe życie. Będziesz miał dwie drogi. Wybierzesz, co będziesz chciał. Jeżeli zrozumiesz, że powiedziałem ci prawdę, wstań jutro prawą nogą, jeżeli zrozumiesz, że to nie warte świeczki, możesz wstać lewą nogą.
Zenek zaczął się śmiać. Zygmunt sięgnął po swój portfel.
– Słyszałem, że potrzebne są ci pieniądze?
Teraz już Zenek gruchnął śmiechem.
– Rozdajesz pieniądze. To już daj tyle, żebym nie musiał pracować?
– Niewiele ci mogę dać, bo sam niewiele mam. Dam ci stówkę, wystarczy? Nie odmawiaj. Weź.
– Dziękuję, ale ktoś wprowadził cię w błąd. Mam kupę szmalu.
– Nie odmawiaj, weź, a zaraz ci wszystko wytłumaczę.
Zenek wziął pieniądz do ręki.
– Teraz wsadź go do portfela, ale tak, abyś wiedział, który to pieniądz.
I Zenek uczynił tak.
– Najlepiej, to zagiąć rożek banknotu.
– Skoro masz tak dużo, daj mi więcej, przyjmę?
Teraz Zygmunt uśmiechnął się do niego.
– Ten jeden pieniążek wystarczy ci. Co dalej? Gdy będziecie grać, połóż pieniążek na stole, ale nie graj nim. Gdy będziecie licytować... – Zygmunt położył rękę na jego piersi. –...cały czas, trzymaj rękę na pieniążku. Przez całą noc, ten pieniążek może ci dać tyle setek, ile włosów pod moją ręką? Wtedy zrozumiesz, dlaczego Józek ciągle wygrywał?
Zenek nie mógł wyjść ze zdziwienia.
– Więc, to w tym tkwi jego tajemnica?
– Józek ma jeszcze asa w rękawie. Daj słowo honoru, że nikomu tego nie powiesz?
– O czym?
– Gdyby w razie, częstował cię koniakiem, nie pij. Tego jednego wieczora, nie pij. Gdybyś chciał być lepszym od niego, umocz palec w kieliszku i daj mu possać. Jest wiele rzeczy, których wyjaśnić się nie da. Czy jeden wieczór wystarczy ci?
Zygmunt nie odrywał od niego oczu.
– Skąd mogę wiedzieć? Tego przewidzieć się nie da?
– Dam ci szansę na trzy wieczory, ale nie dłużej, niż odegrasz swoje.
Wyjął z portfela następny pieniążek. Położył go na piersi Zenka i przycisnął mocno. Objął go i mocno go ścisnął.
– To za drugie granie. – podał mu pieniądz. – Nie możesz pomylić kolejności.
Następnie wyjął z portfela trzeci pieniądz. Znów położył go na jego piersi. Przykrył go swą dłonią i uściskał go.
– Zaznacz go i schowaj do portfela. Nie pomyl kolejności. Ale gdybyś odegrał się za pierwszym razem, nie próbuj grać po raz drugi. Gdy odegrasz się za drugim razem, nie próbuj więcej grać. Może ominąć cię to, co się szczęściem zwie.
Oparł się ręką o stół.
– Co się z tobą dzieje? Stajesz się pijany? – wystraszył się Zenek.
– Nic takiego. – oparł głowę na przedramieniu. – Chwila i wszystko minie.
Zenek patrzył na leżącego kolegę. A gdy już podniósł się, zapytał go.
– Dałeś mi trzy stówy, za co?
– Nie dałem, ja kupiłem od ciebie światełko, kupiłem od ciebie przyjaźń. Ale nie martw się, gdy zabraknie mi na chleb, przyjdę do ciebie i nakarmisz mnie.
– Nie będziesz chciał zwrotu?
– W tej chwili, nie rozmawiajmy o tym?
– Czy to wszystko? Chciałbym pójść na mecz? – zniecierpliwił się Zenek.
– Pozwól mi jeszcze chwilkę pozostać tu. Zamknij mnie. Tak bym chciał tu posiedzieć? Pobyć chwilę? – usiadł i rękoma gładził po stole. – Boże, pozwól mi wrócić?
– Widzę, że jedynie siłą wyprowadzę cię stąd? Skoro mówisz, że będziesz tu mieszkał, nasiedzisz się tu jeszcze? – wziął go za rękę i pociągnął ku drzwiom.
– To była moja szafa. – Zygmunt pogładził drugie drzwi szafy.
Wyszli na korytarz.
– Pozwól zamknąć mi drzwi. Zamknę swój świat, aby nie zginął?
– Pójdziesz ty stąd! Kurcze! Co za namolny chłopak!?
Zygmunt nawet nie czekał na pożegnanie, tylko od razu wszedł do pokoju Waldka.
Zenek zamknął drzwi i odwrócił się. Był pewien, że za sobą zobaczy jeszcze twarz kolegi, ale o dziwo, za nim nikogo nie było. Rozejrzał się i w prawo i w lewo, ale wszędzie było pusto i cicho. Tylko z sali telewizyjnej dolatywały odgłosy meczu. Głupie myśli przeleciały mu przez myśl.
– Ej kolego! – zawołał do schodzącego z góry kolegi. – Mijałeś tu może kogoś?
– Zginął ci ktoś?
– Stał tu ze mną facet?
– Jaki?
– Stary... młody!?
Gościu zszedł spokojnie dalej w dół.
– Oj, Zenek, Zenek!?
– Ja pierdolę, ale jaja?? – podrapał się po piersi i jeszcze raz spojrzał po korytarzu w jedną i w drugą stronę.
Zenek jeszcze zamykał drzwi, gdy Zygmunt postanowił wejść do Waldka jeszcze raz. Bez słowa otworzył drzwi. Waldek leżał na łóżku, więc cicho zamknął drzwi i podszedł sprawdzić, jak twardo śpi? Ale nie spał jeszcze.
– Nie idziesz na mecz? – zdziwił się Zygmunt.
– Przecież jeszcze jest czas. – Waldek przekręcił się na łóżku.
– Co się stało?
– Nic specjalnego. Czy twój mały dzisiaj gra? – zaskoczył go.
– Nie rozumiem?
– Mały Józek, gra dzisiaj?
– Zygmunt, daj mu spokój, czy wiesz, ile on jest już do tyłu? To jest hazardzista.
– Powiedz tak, czy ja go do czegoś zmuszam? Nawet z nimi nie gram.
– Czy wiesz, co robi hazardzista? Przegrywa, pożycza, znów przegrywa i znów pożycza, i tak bez końca? Kiedyś może sobie zrobić krzywdę, czy chcesz go mieć na sumieniu?
– A gdy wygrywał i inni robili sobie krzywdę, czy on myślał o tym, że będzie miał ich na sumieniu? – odbił piłeczkę.
– Może masz rację, to już twój ból?
– Mam nowego gracza, chcę żeby wygrał. Co ja plotę, on wygra! Dużo wygra.
– A obiecałeś, że będziesz dobry? – zrezygnował Waldek.
– Jestem dobry! Jestem dobry w tym, co robię? – Zygmunt podniósł się i z uśmiechem wyszedł.
Skręcał na schody, gdy zauważył go Zenek. Rozmawiał właśnie z kolegami przed salą telewizyjną. Na kilka chwil zamilkł i wpatrywał się w idącego po schodach, jak gdyby widział zjawę, a nie człowieka. Gdy Zygmunt znikł za zakrętem schodów, podrapał się po włosach na piersi. Zimno nim wstrząsnęło.
– Idę, założę coś na siebie? – Zenek skierował się do swego pokoju.
– A ty Józek, nie idziesz na mecz? – zdziwił się Zygmunt.
– Nie rozmawiam z tobą. – spoza pleców odpowiedział mu.
– No wiesz, co? Chłopie, ty dąsasz się, jak panienka? – oburzył się Zygmunt. – Nie jestem przecież twoim wrogiem?
– Ani ja twoim przyjacielem? – Józef sprzątał swoje rzeczy.
– Na dowód tego, że nie mam do ciebie żalu, chciałbym ci powiedzieć, że dzisiaj grają, ale nie graj z nimi. Dzisiaj przegrasz.
Józek wreszcie spojrzał na niego, ale z ogromnym niedowierzaniem.
– Zgodnie z naszą umową, powiedziałem ci, będę robił to bezinteresownie, ale nie będziesz grał z tym, kogo ci wskażę. Dzisiaj gra mój drugi gracz. Chcesz wiedzieć, kto to?
– Nie chcę. – odpowiedział mu szybko. – Właśnie to, jest dowodem na to, że jesteś moim wrogiem.
– Pamiętam dobrze naszą umowę. Były trzy warianty. Mogłeś stać się moim przyjacielem i ogrywać ich do gołej dupy. Mogłeś dawać mi procent z wygranej i ogrywać ich ile zechcesz. Mogłeś także grać z wszystkimi, oprócz tego jednego i też ich ogrywać. Nie mogłem ci przedtem powiedzieć, kim jest ten jeden, nie mogłem skojarzyć sobie jego imienia. Teraz je znam. On dzisiaj gra i wygra, i ogra wszystkich do gołej dupy.
– Wierzyłem do dzisiejszego dnia, że my jesteśmy przyjaciółmi, ale dzisiaj udowodniłeś mi, że wystarczy mała sprzeczka i stajesz się wrogiem?
– Nie prawda. Mówiłem ci, zrobię to bezinteresownie, ale nie będziesz grał z tym, kogo ci wskażę. On jest właśnie tym, kogo miałem ci wskazać?
– W porządku! Kto to taki? – zdenerwował się Józek.
– Zenek.
– Co!? Zenek?! Chłopak, którego znasz kilka sekund, znaczy dla ciebie więcej, niż kolega z pokoju, z którym mieszkasz kilka miesięcy?!
– Co ty możesz wiedzieć na ten temat? – Zygmunt położył się na łóżku.
– Według ciebie, nikt nic nie wie? – denerwowało to Józka.
– Nie musisz mnie zamykać. – odezwał się nawet nie podnosząc głowy.
– Nie chcesz oglądać meczu? Będziesz leżał?
– Zgadłeś. Będę oglądał inny mecz. Muszę tam być przed nimi. Muszę wiedzieć, jak potoczy się gra?
Józek, z dziwnym wyrazem twarzy, opuścił pokój.
Sam nie wiedział, jak długo spał, gdy Józek szarpnął go.
– Ej, kolego, wstawaj. Przyprowadziłem ci gościa. – pochylił się nad nim.
Zygmunt otworzył strasznie zaspane oczy.
– Gościa, do mnie? Kto to taki? – leniwie przekręcił głowę.
Józek odsunął się na bok i za nim ukazał się gość.
– Cześć. – Zygmunt wyciągnął rękę. – A kto ty jesteś?
– Już nie znasz mnie?
Chciał się podnieść, ale przybysz uprzedził go.
– Jeżeli chcesz możesz leżeć? Jesteś w końcu u siebie?
– Chwileczkę, bo w głowie mi się kręci. Nie kojarzę sobie ciebie z nikim? Skąd się mamy znać? Może tak?... czy my się znamy?
Przyglądał się mu. Był przystojnym facetem. Gładziuteńko ogolony, w luźnym, jasnym półgolfie.
– Kiedyś ja nie znałem ciebie, ale ty znałeś mnie? Teraz, wychodzi na to, że jednak znam ciebie, to co, znów ty nie znasz mnie?
– Nie baw się ze mną w zgadywanki? Jak masz na imię? Twarz twoją znam... skądś znam, ale z twarzy znam cały hotel, cały Ursus, całą fabrykę... może, prawie, całą? Czy spotkaliśmy się już kiedyś?
– Szukasz kolegi Zenka?
– Zenka? Zgadza się, tylko nie jego kolegi, ale jego samego.
– I co dalej? – zapytał gość.
– Chyba nie rozumiem cię?
– I co dalej, jak go spotkasz?
– Nie mogę ci tego powiedzieć, to są informacje, tylko dla niego, dla nikogo więcej.
– Nawet mnie nie możesz powiedzieć?
– Tylko jemu samemu.
– Czy to jakaś tajemnica? – uśmiechnął się do niego. – Skąd wiesz, czy ten twój Zenek, to nie ja?
– Łatwo sprawdzić. Zenek ma zarośnięte piersi, ciemny zarost. Jesteś ogolony, ale zarost widać. Czy masz zarośnięte piersi?
Przybysz spojrzał najpierw na Józka później na Zygmunta.
– Nie. Nie mam.
– Przykro mi bardzo, ale to nie ty?
Józek uśmiechnął się.
– Temat wchodzi na intymność, ja znikam. – zabrał się i wyszedł.
– Skąd będziesz wiedział, że spotkałeś Zenka?
Zygmunt zaśmiał się.
– Kolego, dzisiaj usłyszy o nim cały hotel. Dzisiaj, on wygra kupę szmalu. Jutro, wszyscy będą go sobie pokazywać.
– Czyli, że poznasz go dopiero jutro?
– Patrzę na ciebie i zastanawiam się. Czy my nie spotkaliśmy się kiedyś?
– Pamięć cię zawodzi?
– Nie, tylko czasami czyny wyprzedzają moje myśli. Dlaczego pytam? Jak gdybym cię już gdzieś widział?
Przybysz usiadł na brzegu łóżka. Odsunął sweter od brzucha.
– Wsadź rękę pod sweter. – brzmiało to jakoś dziwnie.
Ale Zygmunt powoli wsunął rękę pod sweter i pomacał ciało. Oczy utkwił w koledze.
– To ty jesteś Zenek. Byłem już u ciebie. Przypominam sobie.
– Jedno tylko pytanie mam, czy to jest pewne, że wygram?
Zygmunt jednak milczał.
– Jaka jest tajemnica wygranej? – Zenek ponowił pytanie.
Zygmunt usiadł na łóżku.
– Postawię ci trzy warunki, tak jak Józkowi, później możesz ogrywać ich, bez zahamowań. Po pierwsze, możesz stać się moim przyjacielem i możesz ich ogrywać bez ograniczeń. Po drugie, możesz oddawać mi dziesiątą część i wtedy, mnie zależeć będzie, abyś wygrywał jak najwięcej. No i po trzecie, mogę zrobić to bezinteresownie, ale tak, jak Józkowi, powiem i tobie, nie zagrasz z jedną przeze mnie wybraną osobą. Gdy wybierzesz, daj mi znać.
– Chwileczkę, jeszcze raz. – poprosił go.
Zygmunt powoli wyjaśnił mu.
– Powinieneś wiedzieć, że wiem, co należy do przyjaciela. – uprzedził go. – Jaki wariant wybrał Józef? – zaciekawiło go.
Zygmunt o mało nie parsknął śmiechem.
– Nie sądzisz chyba, że zdradzę ci, kto wybiera, jaki wariant? To jego sprawa?
– Nie sądzisz chyba, że będę ci obciągał? – oburzył się.
Zygmunt zaczął się śmiać, ale zaraz ucichł.
– Wcale nie musisz. Nikt ciebie do tego nie zmusza? – zadziwiło Zygmunta.
Zenek pochylił głowę.
– Chciałbym wygrać kilka razy, odbić się od dna? Jestem do cholery w plecy. Jeżeli prawdą jest, że wiesz, jak wygrać, pomóż mi.
– Powiedz krótko, chcę! – podpowiedział mu.
Zenek zastanowił się.
– Nie rozumiem? – teraz Zenek zdziwił się.
– Powiedz, chcę, chcę abyś mi pomógł. – uśmiechnął się do niego.
– Chcę, abyś mi pomógł, pomóż mi?
Zygmunt uśmiechał się do niego.
– Przystojniaczku... – Zygmunt dotknął jego policzka. – ...to, o co teraz mnie prosisz, ofiarowałem ci dużo wcześniej, wiedziałem, że o to poprosisz. Chciałbyś zachować twarz i być wygranym, prawda? Wybierz ostatni wariant. Wiedziałem, że muszę zrobić to bezinteresownie, ale pamiętaj, nie możesz zagrać z jednym z graczy? Chcesz wiedzieć, z kim?
– A powinienem?
– Tak, powinieneś.
– Kto to?
– Mój lokator, Józek. Nie graj w dniu, w którym on będzie grał. To samo on wie, i dlatego, każdy z was będzie się starał grać, aby wygrać, ale ktoś komuś musi ustąpić, bo inaczej walcząc ze sobą, zostaniecie pokonani przez resztę.
– Brzmi to, jak bajka. – tym razem uśmiechnął się Zenek. – Ale skoro to działa, muszę w to uwierzyć.
– Józkowi daję wytyczne zawsze przed grą. Ty masz już to, co ci ma pomóc. Trzy razy, które będziesz chciał grać, Józek musi ci ustąpić, później musisz przychodzić do mnie po informacje. Informacje otrzyma ten... – powstrzymał się, chciał zmienić temat. Szukał w myślach, o czym powiedzieć.
– Kto? – niecierpliwił się Zenek.
– Nie ważne. Nawet nie wiem, czy któryś z was przyjdzie do mnie?
– Jeśli prawdą jest, co mówisz, myślę, że przyjdę. – powiedział gość.
– Przed grą, przyjdź do mnie, dam ci klucz.
Zenek wstał i wychodził.
– Zenek! – zawołał za nim Zygmunt.
Chłopak machinalnie odwrócił się.
– Słucham? – zatrzymał się w drzwiach.
Zygmunt przez chwilę ważył słowa.
– Nie, nic. Chciałem tylko sprawdzić, czy ty, to ty?
Zenek zamykał powoli drzwi, a może Zygmuntowi tylko tak zdawało się.
Gdy w pokoju zapadła cisza, Zygmunt zatopił się w śnie hipnotycznym. Był bardzo zdziwiony, gdy zapaliło się światło i w drzwiach stanął Józek.
– A ty co? – zdziwiło Józka.
– A ty co tu robisz? – powiedzieli prawie jednocześnie.
– Po co trzymasz te ręce w górze? – dziwił się Józek.
Zygmunt zerknął na ręce. Faktycznie, sam zdziwił się, dlaczego trzyma je w górze? Usiadł na łóżku, ale zakręciło mu się w głowie. Chwycił mocniej ramę łóżka. Oczy wbił w podłogę, potrząsał głową, aby wyostrzyć wzrok.
– Nic dziwnego? – skomentował Józek. – Tyle godzin w łóżku, kto to wytrzyma?
Śpioch, czuł się fatalnie, ale wziął ręcznik i mydło i pospieszył do łazienki. Zimna woda na twarzy, przywracała mu energię.
W pokoju, pościelił łóżko i znów położył się do leża.
– Ty to masz melodię? – zdziwił się kolega. Zebrał rzeczy do mycia i wyszedł.
Po chwili zapukał do drzwi gość. To Zenek przyszedł, tak jak mówił to Zygmunt. Usiadł na łóżku.
– Powiedziałeś, że zdradzisz mi klucz?
– Nie zdradzisz, tylko dasz. – poprawił go Zygmunt. Sięgnął do szafki i podał koledze klucz do pokoju. – Proszę.
– To ma być klucz do wygranej? – ogromnie zdziwił się.
– To jest klucz do naszego pokoju. Przecież tyle razy mówiłem ci, że wygrasz. Chciałbym tylko, abyś przyszedł i powiedział mi, ile wygrałeś?
Zenek trzymał klucz w dłoni i z niedowierzaniem patrzył, to na klucz, to na leżącego.
– No dobrze, skoro tego sobie życzysz? – zgodził się.
– Ostatnia informacja. – położył dłoń na jego ręce. – Zostaw tu swój sweter. Weźmiesz go, jak będziesz wracał.
– Po co ci on? Nie mam nic pod spodem? – podwinął swetra do góry, ukazując tylko zarośnięty brzuch.
– Musi być coś, co będzie nas łączyć. Ty masz mój klucz, ja twój sweter.
Zenek posłusznie ściągnął go.
– Właśnie, w takim stroju masz grać. Dlaczego, przekonasz się sam? – oczy utkwił na jego piersi. – Nie wiem, dlaczego... – palcami zaczął bawić się jego zarostem. – ...ale strasznie chciałbym bawić się tymi kłakami, dotykać. Czy ze mną jest coś nie tak?
– Nie wiem, to ty powinieneś wiedzieć? – Zenek podniósł się, bo za drzwiami już słychać było kroki.
Minęli się w drzwiach.
Czas mijał, Zygmunt chciał zasnąć, ale Józek wciąż świecił światło.
– Może jednak zdecydujesz się i pójdę grać? – rzucił w pewnej chwili Józek.
Zygmunt udawał, że to nie dochodzi do niego. Położył rękę na swetrze kolegi i nadal próbował zasnąć.
– Zapomniałeś o jednym?! – w pewnej chwili nie wytrzymał Józek. – Wiem, w jaki sposób zamącić, aby twój gracz umoczył? Czy tego chcesz?!
– Ty nic nie wiesz. – spokojnie odpowiedział mu.
– Tak?! To się przekonasz! – wybuchł Józek.
Nerwowo otworzył szafę i wyciągnął butelkę z koniakiem i ze stukiem postawił na stoliku, tak, aby Zygmunt musiał usłyszeć. Z wielkim stukotem wziął kieliszki w palce.
– Dzisiaj twoja teoria runie! Runie i to z wielkim hukiem! Tu będziesz słyszał. – wsadził butelkę pod pachę.
Zygmunt uśmiechnął się tylko.
– Nawet nie wiesz chłopcze, co czynisz? Po to właśnie kazałem zostawić sweter. – położył sweter pod swoją twarz. Rękawami narzucił się z jednej strony i z drugiej. – Za chwilę będę tam. Uprzedzę go.
Józek nie zważał na to, co mówi Zygmunt. Zamknął za sobą drzwi i poszedł do grających.
– Cześć panowie. – uśmiechnął się od wejścia. – Jak leci?
– Do robienia herbaty i kawy mamy już piątego, szósty jest nam niepotrzebny. – burknął mały Józek. Nie przepadał za Wiechem.
– Wolnego?! Chcę popatrzeć. Mam też coś dla ciała i ducha? – postawił butelkę na stole.
– Widzę tylko dla ciała. Zabrakło ci dla ducha. – burknął jeszcze bardziej mały Józek.
Przystąpił do nalewania. Stawiał przed każdym kieliszeczek i nalewał.
– Ja dziękuję za twój koniaczek. – uprzedził go mały.
Chciał postawić go przed Zenkiem, ale ten kategorycznie podziękował. Pamiętał, co powiedział mu Zygmunt, aby nie pił od Józka.
Józek zachowywał się dość dziwnie. Najpierw długo szukał okazji, aby zacząć swój plan. Wreszcie, gdy przekonał się, że Zenek działa dokładnie według wskazówek Zygmunta, postanowił mu przeszkadzać. Wcinał się do licytacji, a gdy uznał, że to nie odnosi skutku, stanął za plecami Zenka. Gdy w czasie następnej licytacji, Zenek kładł rękę na banknocie, Józek pochylił się nad nim, jak jego kochanek i rękoma gładził jego piersi. Zenek odrzucał go łokciem, ale Józek nie dawał za wygraną.
W pewnej chwili położył karty na stole i powstał do niego, ale Józek odsunął się. Wyczekał moment i pochwycił go za rękę. Umoczył palec w kieliszku i wetknął mu go do buzi. W pierwszej chwili, Józek nie wiedział, o co chodzi, dopiero, gdy poczuł w ustach smak koniaku, zrozumiał, co jest grane? Zenek trzymał go mocno w objęciach i umoczył jeszcze raz palec w kieliszku. Miał trudności z wetknięciem mu go do buzi, ale jakoś dał sobie radę.
– Myślę, że teraz będę miał spokój. – zaśmiał się i usiadł.
Popatrzył na zdziwionych graczy.
– Józio jest jeszcze młody, ssie paluszka. – wyjaśnił im z uśmiechem.
– Tfu! – pluł Józek.
– Nie smakuje? – rozbawił się Zenek. – Mogę ci dać innego palca?
– Tfu, świntuchu, trzymałeś go gdzieś, cholera wie gdzie? – pluł Józek.
– Tylko w twoim kieliszku. – tłumaczył mu.
Gdy zobaczył ją, ona jeszcze nie widziała go. Ale gdy ona go spostrzegła, odwróciła się i zaczęła wolno iść w kierunku wiaduktu. Nie chciał jej wyprzedzać, postanowił ją śledzić, ale szła tak wolno, że aż prowokowała go.
– No może wreszcie dogonisz mnie!? – zażartowała odwracając się. – Chyba, że nie chcesz mnie dogonić?
– Chciałaś, abym dogonił cię? – zdziwił się. – Ja chciałem cię śledzić? Chciałem zobaczyć, gdzie tym razem dobry Bóg prowadzi cię?
Doszedł do niej.
– Cześć. – podał jej dłoń.
– Cześć. – odpowiedziała spokojnie. – Czy tylko w taki sposób witasz się z przyjaciółmi... z przyjaciółką? – poprawiła się.
– Czasami zastanawiam się, czy my jeszcze jesteśmy przyjaciółmi? – objął ją ramieniem. – Ale skoro sobie tego życzysz?
– Nie chciałabym, aby to było wymuszone? – ostrzegła go.
– Ja zawsze chciałem cię całować, zawsze mam ochotę. To przecież ty powiedziałaś, że coś tam wyskakuje ci na twarzy po moich całusach?
– Nie wyskakuje, tylko dostaję wypieków. Każda dziewczyna chyba dostaje wypieków. Myślałam, że to normalne?
– Może to i normalne, ale ty zrobiłaś to w... w taki sposób, w jaki zrobiłaś? Wtedy jeszcze nie znałem całej prawdy, albo tylko prawdy?
Zosia pochyliła głowę. Zygmunt, czym prędzej przestał, poczuł, że przeholował.
– Zosia, ty płaczesz? Przestań! Tu chodzi mnóstwo ludzi. – próbował ją pocieszyć.
– Wstydzisz się mnie? – szlochała.
– Nie, nie wstydzę się kogoś, kogo kocham. A ciebie jeszcze kocham. Nie chcę, abyś płakała, aby nie pomyśleli, że znęcam się nad tobą. Tylko, dlatego. Tędy chodzą moi koledzy, nasi koledzy. Powiedzą, że ci wyrządzam krzywdę.
– Zabierz mnie stąd.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek?
Przechodzili właśnie koledzy z pracy, zaczęli pohukiwać.
– Gdzie mogę cię zabrać? – objął ją. – Nie spodziewałem się, że o to mnie poprosisz? Mogę cię zabrać do hotelu na obiad, potem na górę, na kawę...
– Nie chcę do hotelu. – szepnęła.
– Do cukierni na lody, na ciastka?
– Chodźmy do parku. – poprosiła.
– Proszę bardzo, ale przestań tylko płakać? – prosił ją.
Chwilę szli w milczeniu, gdy po jakimś czasie Zosia znów zaczęła płakać.
– Tym razem, o co? – zapytał ją. – Nie mam ochoty iść przez miasto, z płaczącą dziewczyną? Czy wiesz, co pomyślą o tobie, co pomyślą o mnie? – zdenerwował się.
– Zależy ci na tym, co pomyślą o mnie, czy o tobie? Odpowiedz?
– Nie, nie zależy mi. Ale nie chcę, aby ktoś pomyślał, że wyrządzam ci krzywdę? Bo to tak wygląda?
– A wyrządzasz?
– Nie wyrządzam i nie mam ochoty.
Przytuliła się do niego.
– Zygmunt, zacznijmy wszystko od nowa? – cicho zaszlochała.
– Co od nowa? – zdziwił się.
– Wszystko... między nami.
– Czy dobrze cię rozumiem? Miałbym znów do ciebie jeździć i po chwili wracać i wstydzić się spojrzeć w lustro? – prawił jej wymówki.
– Czy aż tak bardzo nienawidzisz mnie? – przytuliła się jeszcze bardziej, jak gdyby bała się, że ucieknie jej.
– Tu mylisz się. Kocham cię i to kocham cię bardzo. Nie tak, jak kocha się koleżankę ze szkoły, nie tak, jak kocha się znajomą, czy przyjaciółkę, ale tak, jak kocha się najdroższą ci osobę. To nie ja tobą, ale to ty mną pogardzasz.
Zaczęła strasznie płakać i kręcić głową.
– Nie prawda, nie prawda...
Przytulił ją, aby przestała.
– Ja kocham cię, Zygmunt, ja kocham cię. – płakała.
– Nie kalecz tego słowa. – warknął na nią. – Ty wstrętna szujo. W twoich ustach, to słowo brzmi jak bluźnierstwo. Nawet nie wiesz, co znaczy słowo, kochać? – lekko odepchnął ją.
– Dlaczego tak nienawidzisz mnie? – spuściła wzrok.
– Nie prawda. W głębi duszy, kocham cię nad życie, ale rzygać mi się chce, gdy słucham, jak mówisz coś, czego nie rozumiesz? Nie używaj słowa „kocham cię”, bo w twoich ustach brzmi to, jak bluźnierstwo.
– Dlaczego tak nienawidzisz mnie? – spojrzała mu w oczy.
– I ty mówisz o nienawiści? Jak nazwać to, co ty uczyniłaś mi? Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kocham cię. Tak, mimo tego wszystkiego, co uczyniłaś mi, kocham cię... w głębi duszy.
– Więc przebacz mi. – rozłożyła ręce.
Zawiesił na niej wzrok, przez dłużej niż sekunda.
– Przebaczam ci. – powiedział bardzo poważnie. – Jeżeli moje przebaczenie pomoże ci, przebaczam ci.
Zosia zaczęła płakać.
– Przebaczyłem ci, zanim zraniłaś mnie. – objął ją. – Gdybym nie przebaczył tobie, nie umiałbym przebaczyć samemu sobie. Wiele lat uczono mnie przebaczania. Ktoś, kiedyś powiedział, „trzeba umieć przebaczać”. Nauczyłem się przebaczania. Jedyna rzecz, jakiej nie umiem, to nienawidzić.
– Zygmunt, czy możemy zacząć od nowa?
– O nie dzieweczko?! – uśmiechnął się. – Przebaczyłem ci, zanim zraniłaś mnie. Zraniłaś mnie i znów przebaczyłem ci, nie wiem czy zniósłbym, gdybyś znów zraniła mnie?
– Nie zranię cię już.
– Nie jestem Bogiem, aby przebaczać za każdy grzech, jestem tylko człowiekiem.
– Nie zranię cię już nigdy.
– Jesteś szują, nawet nie wiesz, co mówisz, ale wierzę ci. Wierzę ci, że nie zranisz mnie już nigdy, bo już nie pozwolę się zranić. Tak bardzo cię kocham, że nie pozwolę ci, abyś zraniła mnie po raz drugi.
– Muszę ci powiedzieć coś. – zakryła twarz na chwilę. – Od jakiegoś czasu, śni mi się nasz syn.
– Nie nasz, ale twój? My nie mamy syna. Ja jeszcze z tobą... pożądam cię co prawda, ale tylko pożądam.
– Zygmunt, on mi się śni... – płakała.
– Przestań!
– Muszę ci to powiedzieć! – przerwała mu. – On mi się śni, płacze i pyta, dlaczego nie narodził się? – zaczęła mocniej płakać. Uwiesiła się jego szyi.
– Przestań płakać. – zaczął pocieszać ją. – Skąd wiesz, że to twój syn? Płacze, mówi, więc jaki on jest?
– To dorosły mężczyzna. – Zosia wytarła nos. – Musiałabym ci długo opowiadać. To dorosły mężczyzna, rozumie i wie wszystko. Rozumie i dlatego zadaje mi to pytanie, dlaczego nie narodził się? Pomóż mi, wiem, że możesz mi pomóc?
– Więc powiedz mu, dlaczego nie narodził się? Wyjaśnij mu? To chyba możesz?
Ale Zosia tylko płakała.
– Kiedyś myślałam, że to proroczy sen, ale teraz to jest już koszmarem. To nie jest raz na miesiąc, to nie jest już raz w tygodniu, to jest już codziennie, nawet kilka razy na noc? Za każdym razem gorzej i gorzej. Horror to przy tym jest bajką. To jest gorsze niż horror.
– Po prostu, masz swój koszmar.
– Ja już dalej nie mogę tak? – oparła policzek o jego pierś.
– Współczuję ci, bo rozumiem cię. Ja też mam swoje koszmary. Kiedyś śniła mi się wielka brama, jakże ja byłem ciekaw, co tam za nią jest? Robiłem wszystko, aby tam zajrzeć, ale nie mogłem. Wchodziłem na drabinę, czasami drabina sięgała chmur, nieba, gwiazd, ale i tak była za mała, abym mógł zajrzeć tam. Potem brakowało szczebli i albo nie umiałem zejść, albo spadałem w koszmarze w dół. Aż kiedyś, któregoś dnia, otworzyły się wierzeje bramy i z przerażeniem zobaczyłem to. To nie był ani raj, ani niebo, to były wrota do piekła. I od tamtego dnia zacząłem uciekać przed widokiem tej bramy. Im bardziej uciekałem, tym bardziej i tym więcej ona śniła mi się. To też był dla mnie koszmar. Aż kiedyś, ktoś powiedział mi, nie bój się, ale staw czoła snom. Wchodziłem do środka, bałem się, ale oglądałem piekło od wewnątrz. Czasem było źle, czasem bardzo źle, ale ciągle byłem ciekaw, co dalej? Aż kiedyś trafiłem do kogoś, gdzieś, kto dał mi pojemniczek z płynem. Teraz wiem, że chyba była to woda święcona. Gdy tylko widziałem bramę, sięgałem po pojemniczek. Sam widok pojemniczka, samo pokazanie go, zmieniało koszmar w dobry sen. I powoli, stopniowo koszmary zaczęły opuszczać mnie. – zamilkł na chwilę.
– Moje koszmary są podobne. Zawsze jestem z nim w jednym pomieszczeniu, w jednym pokoju. Gdy jestem z nim najszczęśliwsza, wtedy zadaje mi zawsze to pytanie, „mamo, dlaczego się nie narodziłem”? Tłumaczyłam mu wiele razy, że narodził się, albo, że narodzi się, że ma ojca, albo, że będzie miał ojca, pokazywałam mu nawet zdjęcia, ale to na nic? Zawsze kończy się tak samo, „mamo, dlaczego nie narodziłem się”? Czasami boję się kłaść spać.
– Współczuję ci. Doczekałaś się swojego koszmaru. Przyznam, że bardzo rozumiem ciebie, nawet chciałbym powiedzieć, cieszę się z tego. Nie umiem ci pomóc, nawet gdybym chciał?
Zosia zaczynała znów krzywić się do płaczu.
– Zygmunt, możemy temu zaradzić. Gdybyś tylko chciał?
– Jak? – patrzył na nią.
– Ożeń się ze mną. – chusteczką otarła łzy.
– Czy dobrze rozumiem? Proponujesz mi wspólne życie? – nie mógł ochłonąć ze zdziwienia.
– Powiedziałeś przecież, że kochasz mnie.
– Masz rację. – przyznał. Patrzył na nią z podziwem. – Muszę przyznać, masz tupet dzieweczko, ale ja lubię odważne dziewczyny. Jak sobie to wyobrażasz, że Zygmunt zrobi pstryk... – strzelił palcami. – ...i Zosia panna młoda? Zygmunt zrobi pstryk i narodzi się syn? Zygmunt zrobi pstryk i co wtedy??
– Tu nie trzeba robić twoje pstryk, tylko chęci?
– Masz rację. Wyobraźmy sobie, że mamy to wszystko już po za sobą? Jesteśmy w kościele i ksiądz cię pyta, „czy przyrzekasz mu wierność, miłość i uczciwość małżeńską”? Co byś mi wtedy powiedziała, ale tak z czystym sumieniem?
– Przecież możemy wyjaśnić sobie wszystkie rzeczy.
– Czy chciałabyś zacząć?
– Przecież powiedziałeś, że przebaczyłeś mi wszystko?
– Tak, przebaczyłem. To prawda. To, że kocham cię tak bardzo, to też prawda. Kocham cię aż tak bardzo, że nie chcę, abyś została młodą wdową. Czy mówiłem ci już? Wkrótce wyjeżdżam do Czechosłowacji.
Zosia zaczęła płakać.
– Nie jedź tam, proszę cię, nie jedź tam!
– Dzieweczko, tam odnajdę swoje wrota. Tam czekają na mnie, moje, wrota czasu.
– Co mam powiedzieć mojemu synowi, w następnym koszmarze, co??! Co mam mu powiedzieć, gdy się narodzi?
– Gdy zapyta cię konkretnie o mnie, powiedz mu, że przeszedłem przez swoje wrota czasu. Mój syn narodzi się z innej kobiety, z innej dziewczyny. Gdy twój syn zapyta cię, powiedz mu to.
– Czy ona jest w ciąży?
– Jeszcze nie. I zastanawiam się, czy zasłużyła sobie na to, aby zostać samotną matką? Ale wiem, że gdy wspomnę jej o tym, zgodzi się. Maryla jest zakochana we mnie.
– Kto to taki?
– Dziewczyna, miła, sympatyczna, samotna, inteligentna, jak już powiedziałem, zakochana we mnie. Idealna matka dla mojego synka. Ale jednak zastanawiam się, czy zasłużyła sobie, aby napiętnować ją, piętnem samotnej matki?
Zygmunt chciał odejść, ale Zosia zatrzymała go.
– Nie odpowiedziałeś mi?
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Kocham cię, ale nie mam ochoty, znosić twoje chimery? Już jeden z twoich kochanków wyśmiewał się ze mnie, że przyprawiłaś mi rogi, czy chciałabyś, aby wyrosły mi na stałe?
Zosia znów zaczęła płakać.
– To tak wygląda twoje przebaczenie?
– Mógłbym wybaczyć ci i zostać z tobą, ale musiałbym wiedzieć, że jesteś czysta? Czy jesteś czysta?
– Nie. – Zosia zasmuciła się. – Czy nie wystarczy ci, że cię kocham?
– Dla mnie, mówiąc prawdę, wystarczy, ale dla naszego potomstwa, które możliwe, że mielibyśmy, myślę, że za mało. Wyobraź sobie, nie jesteś czysta, ja też nie jestem aniołkiem, jakie byłyby nasze dzieci?
Zosia patrzyła na niego, bo chyba nie wszystko pojmowała.
– Co łączyło cię z Andrzejem? Opowiedz mi, chyba mam prawo wiedzieć? – zaciekawiło Zygmunta.
– Wkraczasz w intymne życie innej osoby. – uprzedziła go.
– Chciałabyś, abym był twoim mężem, prawda? Byłabyś prawicą męża, czyli moją? Czy uważasz, że nie powinna wiedzieć prawica, co robi lewica i na odwrót? Po ilu latach, opowiedziałabyś mi prawdę o sobie, po dwudziestu, trzydziestu, a może, gdy leżałbym w grobie?
– Dobrze, co chcesz wiedzieć? – dumnie podniosła głowę.
– Czy w czasie studniówki byłaś czystą?
– Tak.
– Czyli, gdy prosiłem cię o rękę, prosiłem dziewicę?
– Tak. – zaczęła płakać.
– Kiedy...
– Jeszcze tego samego dnia.
– Nawet nie wiesz, o co chciałem zapytać? Kiedy zdecydowałaś się na Andrzeja? – wyjaśnił jej.
– Jeszcze tego samego dnia. Pojechał za mną, miał mnie tylko odprowadzić.
– Oczywiście ty z wdzięczności...
– To nie było tak!? – zawołała urażona.
– Dlaczego w takim razie, gdy jeździłem do ciebie udawałaś, że jesteś sama? Myślisz, że mężczyzna, którego przez rok czasu robiłaś w balona, zaufa ci, że uwierzy w twoje oddanie, że uwierzy w twoją uczciwość, że uwierzy, że jesteś porządną dziewczyną? Może Andrzej byłby takim idiotą, ale ja nie? Poznałem cię czystą, obok takiej chodziłem i taką chciałbym poślubić, ale ty swoją czystość wolałaś oddać cwelowi?
– Zygmunt, wybacz mi, zbłądziłam. – podeszła do niego.
– Zbłądziłaś? Wiedziałaś dobrze, co cię czeka! O wszystkim ci powiedziałem! Chciałaś zrobić mi na złość!? – krzyczał na nią.
– Tak. Masz rację. Chciałam odwrócić swoją przyszłość. Chciałam odmienić to, co miało mnie spotkać, myślałam, że dobrze robię? – Zosia była zrozpaczona.
– Powiem ci to, co powiedziałem gliniarzowi, ty zabiłaś mojego syna, wy zabiliście mojego syna. Jego matką, miała być dziewczyna czysta, właśnie taka, jak ty wtedy. Opowiedziałem ci wszystko, bo wierzyłem w ciebie, wierzyłem, że umiesz docenić siebie, że umiesz docenić dar, jaki do ciebie płynie? Ten dzieciak miał przedłużyć moją linię, miałem mu dać wszystko, co najlepsze miałem w sobie? Wiarę, miłość, miłość Boga. Dziewczyna, która urodzi być może mojego syna, nie jest już dziewicą, nie jest nastolatką, nie jestem jej pierwszym chłopakiem. Nie mam jej tego za złe, ale wierzę, że gdy powiem „potrzebuję potomka”, zgodzi się. Ty chciałaś ukarać mnie? Ty dziewczyno, ukarałaś sama siebie. Nawet nie wiesz, że jak długo żyć będziesz, będą nawiedzać cię koszmary i on, z pytaniem, „matko, dlaczego nie narodziłem się”?
– To nie może być? – Zosia rozpięła sobie guzik pod szyją, zaczęła wachlować się. – Zygmunt, przecież ty nie jesteś takim potworem? – była blada jak śnieg.
Podszedł do niej. Objął ją.
– Masz rację. Nie jestem potworem.
Ale gdy gorąco nie mijało jej, położył jej ręce na skroniach. Ścisnął jej głowę i powiedział cicho.
– Rozkazuję ci, ucisz się! – potem wziął ją za ręce i razem z nią uczynił koło z rąk. – Rozkazuję ci ucisz się. – patrzył chwilę na nią. – Oddychaj miarowo. Rozkazuję ci, zawsze bądź spokojna i opanowana, ucisz się.
– Już nie rozkazuj mi. – rozbawiło to ją. – Już mi lepiej. – uśmiechnęła się.
– Cieszę się. – też uśmiechnął się do niej. – Czy odprowadzić cię do pociągu? – zatroszczył się.
– Dziękuję, pójdę sama. Ale nie odpowiedziałeś mi, na moje pytanie, co dalej z nami? – powstrzymała go.
– Zosiu, nie może być żadnych „nas”. Takie coś nie może istnieć? Ja mówię, nie. – był zdecydowany.
– To co mam teraz zrobić? Co, mam się pod pociąg rzucić? – od nowa zaczęła swój płacz.
– Jesteś wolną dziewczyną, wolną, wyzwoloną. Rok temu mówiłem ci, jak powinnaś postępować, nie słuchałaś mnie, dzisiaj nie mam ochoty mówić ci, jakie masz wyjścia, ty sama dobrze je znasz? Ty i tak zrobisz, co będziesz chciała?
– Nie chcesz mi pomóc? – patrzyła z ciekawością na niego.
– Był czas, że chciałem ci pomóc, za wszelką cenę, ale ty nie chciałaś pomocy, wzgardziłaś moją pomocą. Dzisiaj nie widzę sensu, aby ci pomagać. Dla ciebie odsunąłem od siebie Dankę, dla ciebie przestałem spotykać się z Barbarą, nie jesteś warta tej ceny. I tak dużo daję ci... kocham cię. To chyba wystarczy? Dziewczyna, która oddaje się innemu i to w dodatku cwelowi, nie jest warta tego, co ja daję tobie.
Zosia zakryła twarz.
– Przepraszam, może nie powinienem tego powiedzieć? – podszedł i przytulił ją.
– I ty mówisz, że przebaczyłeś mi, jesteś fałszywy. – nie śmiała spojrzeć mu w oczy.
– Przebaczyłem ci, ale zostało mi tak mało życia, że nie chcę, abyś cierpiała.
– To wszystko można zmienić.
– Jak?
– Ożeń się ze mną. Przekonasz się. Małżeństwo ochroni cię.
– Chciałabyś, abym żył do końca życia ze świadomością, że nie pomogłem najlepszemu koledze? Że wiedziałem, co się z nim stanie, a stałem obok i milczałem? Nie umiałbym tak żyć?
– A ja? Co się ze mną stanie? – wystraszyła się.
– Kochanie, chciałem, abyś była moja, wtedy, gdy byłaś czysta. Czy ja ciebie zbrukałem, czy ja ciebie zbezcześciłem? Kochałem cię czystą i taką zachowam w pamięci.
– Mnie, sama twoja pamięć nie wystarczy?
Zygmunt wyciągnął ku niej ręce.
– Na moich rękach jest krew moich kolegów. Dla ciebie i przez ciebie. Nie dopuszczę, aby następny kolega zginął, tylko dlatego, że ty tak chcesz?! Czy wiesz, dlaczego Andrzej zginął?!! – prawie, że wrzasnął.
Dziwnie patrzyła na niego.
– Nie. – pokręciła głową.
– Mimo tego, co zrobiłaś mi, nie mogłem znieść myśli, że możesz mieć za męża cwela. Wiem, że nie zasłużyłaś na takiego? Znajdź sobie kogoś porządnego, wyjdź za mąż i bądź szczęśliwa. – zrobił kilka kroków do tyłu. – Nie pozwolę, aby następny mój kolega zginął, tylko dlatego, że ty tak chcesz?
Odwrócił się i odchodził.
– Zygmunt, zaczekaj! Zaczekaj! – stanęła przed nim. – Ty mnie winisz, za śmierć Andrzeja? – nastroszyła sierść.
Skrzywił się ku niej w ironicznym uśmieszku.
– Nie pozwolę, aby następny mój kolega zginął, tylko dlatego, że ty tak chcesz? Na moich rękach jest już dość krwi. Choćbym cię kochał, nie wiem jak bardzo, nie jesteś tego warta?
Ominął ją i poszedł w kierunku hotelu.
– Chciałaś, abym cierpiał w samotności? – powiedział sam do siebie. – Ty też będziesz cierpieć.
– Poproszę klucz. – Zygmunt uśmiechnął się do portierki.
Pani Stasia, patrzyła na niego surowym wzrokiem.
– Młody człowieku, kiedy ty się uspokoisz? – cicho zapytała go.
Zdziwiony spojrzał na nią.
– O co chodzi?
– Czy na każdym moim dyżurze, musi przychodzić tu milicja? – pochyliła się ku niemu i ciszej dodała. – U kierownika, czeka na ciebie dzielnicowy.
– Na mnie? – zdziwił się chłopak.
– Tak na ciebie. – dodała już głośniej. – Przecież nie na mnie?
W drzwiach kancelarii kierownika, stanął kierownik hotelu, wielkie chłopisko, sięgające prawie futryny.
– Panie Pacelak, czy mogę pana prosić na chwilę? – powiedział z dumą.
– Oczywiście. – oznajmił chłopak. – Dzień dobry. – uścisnął wyciągniętą przez kierownika dłoń.
– Czy jadłeś już obiad? Wiem, że chodzisz na stołówkę, a to chwilę potrwa? – bawił się jego klapką od kurtki.
– Nie, no skąd? Przed chwilą przyszedłem? Co stało się? W zeszłym tygodniu byłem na komisariacie, nic nie chcieli już?
Kierownik ręką dał znak, aby wynosił się.
– Dobrze, wszystkiego dowiesz się. Biegnij na obiad i przychodź.
Wejście zagrodziła mu kobieta stojąca z partnerem.
– Ty jesteś Pacelak? – była jak z krzyża zdjęta.
– Tak proszę pani, ale nie mam teraz czasu. Czeka na mnie kierownik. Gdyby pani mogła chwilę poczekać?
– Mogę, mogę, ja mam czas. – stwierdziła, ale brzmiało to jakoś dziwnie, nie tak, jak powinno.
– Tu kierownik jest szefem, on jest pierwszy. – dodał już za drzwiami.
Pobiegł wprost po schodach, jak gdyby to mogło mu w czymś pomóc.
Prawdziwą chwilę trwało, gdy zbiegał po schodach na dół. Sprytnie ominął smutną panią i wparował do stołówki.
Minęło zaledwie kilka minut, gdy pchnął drzwi przed sobą. Językiem wygrzebywał resztki jedzenia spoza warg.
– Przepraszam bardzo, o czym chciałaby pani porozmawiać ze mną? – zwrócił się do kobiety.
– Niech pan idzie do kierownika, ja mam czas, ja poczekam. – odpowiedziała bardzo smutno.
Pokiwał sam sobie głową.
– Rozumiem. – skrzywił się. – Przepraszam za moje zachowanie, kierownik to kierownik?
Wszedł do kancelarii.
– Dzień dobry. Witam. – podał dłoń funkcjonariuszowi. – Czy nie za często my spotykamy się? – posłał mu uśmiech. – Co tym razem urodziło się?
– Może najpierw usiądź? – usiłował uśmiechnąć się i wskazał mu miejsce.
– Jedno krótkie pytanie, czy to długo potrwa? Tam na korytarzu zaczepiła mnie pewna pani, nie wiem, co chciała, ale chodzi o to, jak długo musi czekać?
Dzielnicowy wstał.
– Może zróbmy tak, żeby nie musiała stać na korytarzu, poprosimy ją tu, co? – rzucił propozycję.
– Co za głupi pomysł? – zdziwił się Zygmunt, ale gliniarz był już przy drzwiach.
Nie zwracał uwagi na to, co mówił jego rozmówca.
– Proszę państwa, tu jest i cieplej, i przytulniej, gdyby państwo zechcieli, proszę do środka?
Zygmunt spuścił głowę i śmiał się sam do siebie, z tej głupiej sytuacji, jaka powstała przez to zamieszanie.
– Panie władzo, czy pan rozumie, jaką sytuację pan stwarza?
– Czy przeszkadzać ci będą te osoby? – zapytał funkcjonariusz.
– Czy pan rozumie jaką sytuację pan stwarza? – powtórzył chłopak.
– Powtarzam, czy przeszkadzać ci będzie obecność tych państwa w kancelarii?
– Nie... skoro zaczynamy znów na „ty”, czy pamiętasz, jak zachowywaliśmy się przy ostatniej naszej tu rozmowie?
– Tak. Jeszcze raz pytam, czy ci państwo, będą krępować cię swoją obecnością?
– W ogóle. Może zacznijmy od tego, o czym chcesz ze mną rozmawiać? – zaczął Zygmunt.
Gliniarz usiadł.
– Właśnie? Chciałbym jeszcze raz powrócić do sprawy sprzed kilku tygodni, to znaczy dokładnie z lutego...
– Wiem, pamiętam. – wtrącił Zygmunt. – Nie męcz się. Pamiętam ten luty. Dlatego ci państwo nie będą zainteresowani naszą rozmową.
– Przeciwnie, ci państwo są zainteresowani tą rozmową.
Zygmunt odwrócił się, aby przyjrzeć się gościom.
– Więc ci państwo są z napadu? – to pytanie było raczej do dzielnicowego niż do nich.
Goście spojrzeli po sobie.
– Nie wiem, czy państwo jesteście poinformowani, ale wtedy, gdy byłem tu przesłuchiwany przez dzielnicowego, oskarżono mnie o trzy przestępstwa. Jedno, to gwałt. Ale byłem na wizji z tą dziewczyną i o dziwo nie rozpoznała mnie. Ten ktoś był zupełnie inny. Drugie, to morderstwo mojego kolegi, ale on akurat popełnił samobójstwo we własnym domu w Józefowie. Jestem po za podejrzeniami. Trzeci przypadek, to napad. To chyba państwo... jak to się stało?
Kobieta pokręciła głową patrząc na mężczyznę.
– To pomyłka. – wyszeptała.
– Chwileczkę!? – przerwał to wszystko dzielnicowy. – Pozwolisz, że ja będę prowadził rozmowę, że to ja będę zadawał pytania?
– Proszę bardzo. Chciałem tylko wiedzieć, czy ci państwo są wprowadzeni w temat? Nie co dzień zdarza się, aby oskarżyć kogoś, o trzy przestępstwa popełnione jednego dnia, może i o jednej godzinie i w trzech zupełnie różnych miejscach, na dodatek, oddalonych od siebie o setki kilometrów? – uśmiechnął się do gliniarza. – Czuję się, jak geniusz. Tak, proszę państwa?
– Przestań. – poprosił go dzielnicowy. – Czekam, aż przestaniesz.
– Myślę, że dziś nie będzie pan doprowadzam mnie do furii, tak jak wtedy? Dzisiaj jest z nami kobieta, nie będziemy zachowywać się jak chamy, raczej chyba, jak dżentelmeni?
Dzielnicowy spuścił głowę i nabrał powietrza w płuca.
– Wtedy w lutym... – roześmiał się Zygmunt. – ...gdy tak nabrałeś powietrza w płuca, powiedziałeś, ale z ciebie ciężki przypadek?
Funkcjonariusz od razu spoważniał.
– Czy możemy już zacząć?
– Proszę bardzo, myślę, że dzisiaj nie będziemy zachowywać się, jak chamy, to wszystko. – usiadł wygodnie na krześle.
– Chciałbym, abyśmy jeszcze raz porozmawiali na temat, który poruszaliśmy w lutym? – zaczął dzielnicowy.
– Proszę bardzo, mam tylko jedno małe pytanko, ci państwo, to są ci, których napadnięto?
– Nie. Ale o tym potem. W lutym, tu w tym miejscu, rozmawialiśmy na temat zdarzeń, z dnia 17 stycznia tego roku, czy możemy zacząć?
– Nie.
– Dlaczego? – zdziwił się glina.
– Bo w lutym rozmawialiśmy jak chamy, czy dzisiaj mamy tak samo rozmawiać?
– Mylisz się. Ja nie chcę wracać do tego tematu. Zdaje mi się, że wszystko sobie wytłumaczyliśmy już? Co cię jeszcze interesuje?
– Słuchaj gościu...
– Gościu? Ja tu jestem mieszkańcem, to ty jesteś gościem?
– ...czy chcesz odpowiadać na pytania, może od tego zacznijmy?
– Tak.
– Opowiedz, gdzie byłeś 17 stycznia? – pociągnął dzielnicowy.
– Nie. – odpowiedz była krótka.
Milicjant oparł się mocno plecami o krzesło i głowę odchylił do tyłu.
– Co znowu? – wycedził funkcjonariusz.
– Uważam, że to gdzie byłem, nie musi interesować pozostałych gości?
– Ci państwo... – stwierdził krótko milicjant.
– Byłem w miejscu dla mnie intymnym i ci państwo nie muszą o tym wiedzieć? – stwierdził Zygmunt.
– Ci państwo, jak to ładnie pan nas nazywa, są tym zainteresowani. – stwierdziła pani.
– Droga pani, czy wie pani jak nazywają się osoby, które lubią słuchać o życiu innych ludzi? Plotkarze. Strasznie nie lubię plotkarzy, a już zwłaszcza plotkarek. Uważam, że gdybyście państwo mieli odrobinę ambicji, gdy widzicie, że stwarzacie sytuację krępującą dla nas, powinniście mimo wszystko wyjść. – odważył się chłopak.
– Młody człowieku, myśl sobie, co chcesz o nas, ale mimo wszystko my zostaniemy. Bardzo interesuje mnie, gdzie byłeś i co robiłeś tej niedzieli? – kobieta była stanowcza.
– Zapowiada się ciekawa rozmowa? – Zygmunt z uśmiechem spojrzał na gliniarza.
– Chciałabym poznać prawdę o tym dniu. – dodała niewiasta.
Zygmunt nastawił uszu. Padło słowo, które jak szyfr, jak wielki gong działało na niego.
– Co pani powiedziała? Chciałaby pani? – jakże bardzo był poważny.
Kobieta zaczęła płakać.
– Tak, bardzo chciałabym poznać... wiedzieć, co stało się tego dnia?
Zygmunt przeniósł wzrok na funkcjonariusza.
– Czy pan też chciałby, abym odpowiedział na pytanie?
– Po to tu jestem. – spokojnie czekał funkcjonariusz.
– Nie pytam, po co pan tu jest? Pytam, czy chciałbyś?
– Tak, tego oczekuję.
– Czy chciałbyś!!? – zdenerwował się Zygmunt. – Przepraszam, może od razu wyjaśnię... jeżeli ktoś do mnie zwraca się, musisz, wkurza mnie to i udowadniam mu, że wcale nie muszę. Ale gdy ktoś do mnie mówi, że chciałby, chcę, chciałabym... to słowo rozbraja mnie. Teraz pytam, czy chcesz, abym odpowiedział na twoje pytanie? – skierował się do milicjanta.
– Tak, chcę.
Poprawił się na krześle.
– Dobrze. 17 stycznia wstałem około godziny ósmej. Wyszykowałem się, wypachniłem, chciałem odwiedzić... może raczej, zrobić niespodziankę swej narzeczonej. Może lepiej będzie dla mnie i dla was, gdy będę opowiadał, jak gdyby ten dzień, miał być dzisiejszym dniem. Około godziny dziesiątej, postanowiłem pojechać do Piastowa, aby zrobić Zosi... swej narzeczonej, niespodziankę.
– Zosia jest twoją narzeczoną? – wtrąciła się kobieta.
– Tak.
– Nie prawda! Zosia nie jest twoją narzeczoną. – dodała pani.
– Skąd do cholery pani może wiedzieć, czy jest, czy nie jest?
– Bo jesteśmy jego rodzicami. – stwierdziła.
– Czyimi?
– Jego rodzicami.
– Kim pani jest? Jak pani się nazywa?
– Kabala.
– A pan? – Zygmunt aż przytkał sobie usta, mężczyzna był jak kropla wody, Andrzej.
– Jestem jej mężem, czyli też Kabala.
– O Boże, czemu wcześniej nie zwróciłem uwagi na podobieństwo? Przecież pan jest, jak skórę zdjął, Andrzej? Nie rzucał się pan mi w oczy? – odwrócił się i patrzył na milicjanta.
– Czy możemy kontynuować? – zapytał gliniarz.
– Tak, możemy. – Zygmunt pokiwał głową. – Co chcecie wiedzieć?
Kobieta podsunęła krzesło bliżej Zygmunta.
– Skąd znałeś Zosię? – zapytała go.
– Ze szkoły.
– Wiedziałeś, że była zaręczona z Andrzejem?
– Zosia była moją narzeczoną.
– Kiedy zaręczyliście się?
Na twarzy Zygmunta zakwitał uśmiech.
– W styczniu siedemdziesiątego.
– To młodzi byliście?
– O tak. Bardzo młodzi i zakochani.
– Kto wiedział o waszych zaręczynach? Chyba to była tajemnica, skoro Zosia jeszcze raz zaręczyła się... z Andrzejem... podejrzewam, że w tajemnicy przed tobą?
– Proszę pani, co to były za zaręczyny? – Zygmunt aż uśmiechnął się na samą myśl. – Obecna była cała moja klasa i cała Zosi klasa. Wszystkie filmowe romanse, to pryszcz przy naszych zaręczynach.
– Jeszcze raz cię zapytam, czy Andrzej wiedział, że jesteście zaręczeni? – nalegała.
– Proszę pani, Andrzej, był jednym z moich honorowych gości na naszych zaręczynach. Brał udział w tym programie.
– Nie rozumiem? – zdziwiła się.
– Zaręczyliśmy się na studniówce. Zrobiłem to tak, że wszyscy myśleli, że jest to program rozrywkowy? Dwa razy musiałem ją prosić o rękę, aż w końcu zgodziła się. Staliśmy się narzeczonymi.
– Dlaczego więc Zosia zaręczyła się z Andrzejem?
– Odpowiem pani inaczej. Najwspanialszą wiadomością, jaką usłyszałem w lutym od tego gliniarza, to, to, że Andrzeja szlak trafił.
Kobieta poderwała się i walnęła Zygmunta w twarz.
– Ty skurwysynu! Ciebie cieszy śmierć Andrzeja. Ty sadysto.
– Skurwysynem, to był Andrzej. Jeżeli jeszcze raz pomyśli pani o czymś podobnym, będzie pani żałować tego do końca życia. – ostrzegł ją.
– Żałować to będę tego, że nie poderżnę ci teraz gardła! – zawołała.
Partner jej pochwycił ją od tyłu za ręce i posadził. Zaczął ją uspakajać.
Zygmunt zwrócił się do milicjanta.
– Panie władzo, czy mogę oskarżyć tą panią o napaść?
Ale władza spuścił głowę w dół i udawał, że nic nie zauważył, mało tego udawał, że nic nie słyszy.
– Gliniarzu! – wydarł się na niego. – Zareaguj. – dodał już spokojniej. – Czy wiesz teraz, dlaczego nienawidzę gliniarzy? Bo jesteście gliniarzami. Każda glina jest plastyczna, mało tego, każda glina śmierdzi. Dlaczego śmierdzi, bo koło dupy lata ci tchórz. Nie umiesz zareagować, nie umiesz stanąć po właściwej stronie, nie umiesz podjąć właściwej decyzji, oto dlaczego nienawidzę gliniarzy? Odpowiedziałem ci dzisiaj na zarzut, który dałeś mi w lutym, z resztą, ty sam sobie odpowiedziałeś.
– Uspokój się i usiądź. – łaskawie powiedział funkcjonariusz.
Zygmunt zwrócił się do Kabali.
– Jesteś jej mężem, jeżeli jeszcze raz stanie się coś podobnego i to ty też będziesz żałował tego?
– Nie unoś się. – odezwał się facet. – Ona jest matką, zareagowała tak, jak powinna zareagować matka?
– Co ty powiesz? Skoro tak dobrze rozumiesz wszystkich, to powiedz mi, jak powinien zareagować chłopak lub mężczyzna, gdy jedzie do swej narzeczonej i spotyka u niej, takiego cwela?... takiego jak Andrzej?
Kobieta zerwała się znów, ale pochwycił ją znów za ręce od tyłu i posadził na krześle.
– A ty, kim jesteś!? – zaczęła płakać.
– Wasz syn nazwał mnie jeleniem. Nazwał mnie tak już wtedy, gdy rzekomo jeszcze nie byli narzeczonymi. Czy wie pani, jak zachowuje się jeleń, a zwłaszcza jeleń na rykowisku? Czy wie pani, co to jest rykowisko? Rykowisko, to miejsce spotkań jelenia z samicą. Moim rykowiskiem był dom Zosi. Poszedłem tam i spotkałem rywala. Czy wie pani, co robi jeleń, gdy spotka rywala? Roznosi go na rogach. Ja rozniosłem go na rogach. Byłem silniejszy, zwyciężyłem. Czym są moje rogi? Moimi rogami są słowa. To nie moja wina, że gdy powiem słowo, ono się spełnia. Taka jest siła moich słów. Mojej samicy spodobał się inny samiec, nie przeczę, Andrzej był przystojnym chłopakiem. Zbajerował ją. Ale nie powinien. Gdy chciał być z nią, powinien powiedzieć jej prawdę, prawdę o sobie, wszystko to, co ja powiedziałem jej o nim. Gdyby wtedy wybrała jego, nie miałbym do nich pretensji. Ale on ją omamił, czym, swoją urodą? Kocham Zosię, kocham, kochałem i będę kochał. I tak długo, jak ona i ja nie zerwiemy zaręczyn, tak długo będziemy narzeczonymi. Tak długo mam prawo walczyć o nią. W pewnej chwili nawet byłem skłonny pogodzić się z przegraną, ale chciałem wiedzieć, czy ona go zna? Co ona wie o nim? I co się okazało, wszystko, co powinna wiedzieć, było dla niej tajemnicą, tabu? Gdy wychodziłem, było mi nawet żal Andrzeja, bo Zosia wygoniła go jeszcze szybciej niż mnie. Nawet współczułem mu, zaproponowałem wspólny spacer do stacji, może poszlibyśmy nawet na piwo, ale odmówił... może inaczej, zamilkł. Wtedy poczułem się zwycięzcą. Był tak samo w gadce mocny, jak jego matka, ale taki sam tchórz, jak jego ojciec.
– Czy musiałeś go od razu zabijać? – przerwał mu facet.
– Ja nawet nie tknąłem go palcem. Siła moich słów zabiła go. Chce pan, abym wskazał panu winowajcę? Siedzi przed panem. – wskazał mu na jego żonę.
– Jak mam to rozumieć?
– Każdy tchórz przerzuca winę na innych. – odcięła się kobieta.
– Jeszcze chwilę temu przemilczałbym to, ale skoro otrzymałem taki policzek od pani, muszę pani oddać.
– Ani mi się waż!? – powstrzymał go jej mąż.
– Ja, drogi panie, nie w ten sposób uderzam? Ja mam swoje wypróbowane sposoby... skuteczne. – dodał. – Czy może mi pan na chwilę dać coś, co należało do pańskiej żony? Powiem panu, dlaczego państwa syn był cwelem?
– Co takiego? – zdziwił się ojciec.
– Jak to, nie wiedzieliście, że wasz syn był cwelem, czy nie rozumiecie znaczenia tego słowa?
– Przestań, proszę cię przestań! – nie chciał słuchać już tego.
– Cwel, to inaczej pedał. – Zygmunt nie zważał na nic. – Pedał z kolei, to ktoś, kto woli bardziej chłopaków niż dziewczyny.
Rozłożoną na dłoniach chusteczką, zakryła sobie twarz.
– Znacie na pewno jego kolegę... raczej przyjaciela, Mirka?
– Tak, przychodził do nas. – odpowiedział ojciec. – I co z tego?
– Dlaczego nazwałem go przyjacielem, bo oni byli tacy, jak przyjaciele, to znaczy, na lekcjach pod ławką walili sobie konia, czasami obciągali sobie, raz jeden, raz drugi. W klasie nikogo to nie bulwersowało, nikogo to nie interesowało, co oni sobie robią. Po za nauczycielami, czyli profesorami. Aż w drugiej klasie dostali łomot od chłopaków z innej klasy i zaczęli się chować.
Zygmunt zatrzymał się na chwilę.
– I jak teraz państwo czujecie się? – szyderczy uśmieszek pojawił się na jego wargach.
– O Boże! To nie prawda? – matka zanosiła się od płaczu.
– Mówiłem, żeby nie przyjeżdżać. – maż głowę oparł o jej plecy.
– To nie wszystko. Wina za jego śmierć, obciąży pani sumienie.
Ojciec podniósł głowę.
– Zostaw już jego i nas w spokoju?
– Nie chce pan poznać prawdy? – zdziwił się Zygmunt. – Nie chce pan wiedzieć, kto był jego pierwszą dziewczyną?
– Może faktycznie, daj już tym ludziom spokój? – upomniał go dzielnicowy.
– A od kiedy to, takiś troskliwy o ludzi? – zakpił sobie z milicjanta. I zwrócił się do ojca. – Różne rzeczy mogę robić siłą woli, mogę nawet pozwolić ci, dotknąć Andrzeja pierwszą dziewczynę.
Gościu patrzył na Zygmunta zdziwionym wzrokiem.
– Daj rękę. – wziął go za rękę i położył ją na jego żonie. – To jest Andrzeja pierwsza dziewczyna. Pierwsza w sensie seksu. Pierwszy stosunek odbył z własną matką. Albo, jak pan woli, to matka chciała mu pokazać, jak trzeba odbyć stosunek. Ojciec nie chciał z nim porozmawiać, sprawę w ręce wzięła matka.
– Zamknij się! – zawołała kobieta.
– Ile lat miał wtedy, trzynaście, czternaście? Czy pamięta pani?
– To nie prawda?! – odwróciła się do męża.
– Nie wnikajmy w szczegóły, jak odebrał to, ale przez jakiś czas uważał, że tylko w koledze znajdzie to, czego szukał. Bał się dziewczyn, bo w nich widział swoją matkę. Gdy z Mirkiem dostali rżniętkę, na dziewczynach odgrywał się za swoją matkę. Dziewczyny winił za to, co zrobiła mu matka. Dlatego sobie nie poradził?
– Nie słuchaj go? – prosiła męża. – To nie prawda?
– Znała pani dobrze Andrzeja? – zapytał ją.
– Bardzo dobrze znałam swego syna, wiem, że nie był taki?
– Zosię też znała pani dobrze?
– Dużo rozmawiałam z nią. Wiem o niej prawie wszystko.
– Ja widziałem się z nią kilka dni temu. Płakała, że cierpi, bo śni się jej, jej nienarodzony syn. Co pani o tym może nam powiedzieć?
Kobieta od razu przestała płakać.
– Nie wiedziałam, że ona jest w ciąży?
– Ona nie jest w ciąży. Mówiła, nienarodzony... a więc, coś się stało? Czy, aż tak bardzo Andrzej kochał swoją matkę, że nie chciał, aby została babką? Czy, aż tak bardzo ją nienawidził? Jak pani wytłumaczyłaby to? Ja odpowiedz znam, a pani zna ją? Myślę, że nie? – ironicznie uśmiechnął się.
Facet zakrył sobie rękoma twarz.
– Gdyby pan miał jakieś obiekcje, co do tego, czy mówię prawdę, czy kłamię... powiem panu pewien adres, jest w Warszawie taka ulica, jak Płowiecka, prawda?
Facet spojrzał na niego dziwnym wzrokiem.
– Czy podać mam panu adres, pańskiej przystani? Rozumiemy się chyba? Ulica Płowiecka, piękna, młoda blondyna??
Zygmunt wstał.
– Myślę, że nie mamy sobie więcej nic do powiedzenia? – powiedział do dzielnicowego. – Siła moich słów jest czasami wielka. Ci państwo przyjechali razem, ale do domu wrócą oddzielnie, dlaczego? Ich sprawa? Do widzenia państwu. Do widzenia. – skinął dzielnicowemu.
– Do widzenia. – dzielnicowy nie podnosił oczu znad biurka.
– Ale mówiłem, nie jedzmy tam, czyż nie prosiłem? Taki wstyd? Boże, taki wstyd? – lamentował facet.
Był cieplutki majowy dzień. Słońce przypiekało jak rzadko kiedy. Po obiedzie, zamiast odpocząć, Zygmunt idąc na górę zaszedł do Waldka, ale koledzy powiedzieli, że on pracuje po godzinach. Porosił, że gdy wróci, niech szuka go na stadionie.
Sam powędrował poleżeć na trawie.
Na stadionie tętniło życie. Na płycie boiska kilka drużyn rozgrzewało się. Przez megafony zapowiedziano, kto, gdzie i z kim rozgrywa, i jakie dyscypliny.
Zygmunt zajął miejsce na trybunach, ale szybko znudziło mu się patrzeć, na rozgrzewających się zawodników. Poszedł nieco dalej, tam widać było ciekawsze widowisko. Ale i tam po kilku minutach znudziło go. W pewnej chwili, któryś z zawodników zaczął nawoływać „Rysiek, Rysiek!” Skierował uwagę na tegoż zawodnika, przyglądał się chwilę i własnym oczom nie wierzył. Toż to był Rysiek Ozga!
Skierował się w kierunku budynku szatni, bo tylko tam mogli po zakończeniu skierować się. Ale zawodnicy uprzedzili go. Zaczął nawoływać kolegę.
Jakże był ucieszony z widoku kogoś znajomego, sam nie wiedział, dlaczego widok Ryśka tak go podniecił duchowo.
– Jak to? – zdziwił się gdy Rysiek zaczął przebierać się w wyjściowe ciuch. – To dzisiaj nie gracie meczu?
– A kto ci powiedział, że dzisiaj gramy? – zdziwił się kolega.
– Zapowiadali przez megafony, że któreś tam drużyny rozgrywają mecz? – wyjaśnił mu.
– Tak!? Ale to po jutrze, w Pruszkowie. Ursus gra z Pruszkowem. W następnym tygodniu w Grodzisku. Pierwszego czerwca tu w Ursusie. Źle słuchałeś, albo wcale nie słuchałeś? – wyjaśniał mu Rysiek.
– Darłem się na tych zawodników, bo moim zdaniem źle grali. – uśmiechnął się. – A ty, co tutaj robisz, mów? – Zygmunt był ogromnie ciekaw.
– Jak to co? Trenuję?
– Tu, w Ursusie?
– No, a gdzie mam trenować? – zdziwił się Rysiek. – Mogę, co prawda w Warszawie, ale tu mam po drodze.
– Jak to, po drodze? Mieszkasz w Warszawie, na Mokotowie i tu masz po drodze, do Ursusa? – Zygmunt nie umiał wyjść ze zdziwienia. Patrzył na kolegę z uśmiechem, bo nie umiał opanować śmiechu. – Chociaż, czego nie robi się dla kariery?
– Chłopie, ja co dzień jestem w Ursusie? – uśmiechnął się do Zygmunta.
– Pracujesz tu, nie słyszałem nic o tym? – Zygmunt bardzo spoważniał.
– Ja uczę się. – dumnie odpowiedział Rysiek.
Zygmunt patrzył się na niego.
– Poczekaj, niech dojdzie to do mnie? – patrzył gdzieś po za plecy kolegi. – Chodzisz do szkoły? Przecież zdałeś, otrzymałeś świadectwo. Czyżby Wiśniewski okłamał nas?
– Ja chodzę do Technikum. – stuknął go palcem w klatę.
– Poczekaj, niech dojdzie to do mnie? Zdałeś egzaminy? Ale ucieszyłeś mnie? Jednak nie byliśmy złą klasą? Cisnęli nas, ale jednak opłacało się? Rysiek, jak ja się cieszę? O, powinienem powiedzieć ”cieszę się”, bo tak jest poprawnie. Chodzisz do Technikum, uczą cię poprawnej wymowy.
Rysiek dał mu sójkę w bok.
– Nie nabijaj się ze mnie? – Rysiek spoważniał.
– Ja nie nabijam się, ja chcę tylko dorównać ci? Tak bardzo żałuję, mogłem chodzić razem z tobą, ale... – urwał.
– Oblałeś?
– Nawet nie spróbowałem.
– Składałeś przecież podanie?
– Tak, wszystko się zgadza. W dniu zakończenia szkoły, byliśmy z Waldkiem w sekretariacie. Spotkaliśmy dyrektora. Kazał przyjąć nas. Kazał mi wskazać osoby, które na studniówce zadziwiły go. Mieliśmy być przyjęci po za egzaminem. Przekreśliłem przyszłość kilu osób, które kiedyś, mogłyby być mi wdzięczne. Mogłem wpisać obojętnie kogo, Waldka, Zosię, ciebie? Nie musiałbyś męczyć się i zdawać egzamin.
– Ja nie zdawałem egzaminu. – wyjaśnił mu kolega.
– Jak to? – zdziwił się Zygmunt. – Aha, klub ci załatwił?
– Nie klub. – zaprzeczył Rysiek.
Rumieniec zakwitł mu na twarzy.
Zygmunt zdziwiony patrzył na kolegę.
– Gdy się ma takiego ojca, można mieć wszystko załatwione. – stwierdził Rysiek.
– Chociaż, jako taki pożytek masz, z bycia jego synem.
– Przyjechał do szkoły, szepnął kilka słów, zadzwonili do mnie i kazali przyjść do szkoły. I chodzę. – ze skwaszoną miną opowiadał mu Rysiek.
– Cieszę się, że chociaż tobie udało się. – Zygmunt był wyraźnie zadowolony. – Chciałbym mieć takiego ojca.
– Ja jestem innego zdania. – ze smutkiem dodał Rysiek. – Chciałbym dojść do czegoś sam. Wszystko, co mam, jest za protekcją ojca, za wszystkim stoi on. Nie chcę rozmawiać o swoim ojcu. Znajdźmy inny temat.
– Widujesz się z Zosią? Ona też uczy się w Technikum? – zapytał Zygmunt.
– Nie. – prawdziwie zdziwił się Rysiek. – Nie widziałem jej nigdy.
– Może jest w innej klasie?
– Nie widziałem jej nigdy. Czasami mamy zajęcia razem. Nigdy jej nie widziałem? – przekonywał go.
– Na pewno uczy się. Spotkałem ją kiedyś, mówiła, że chodzi do szkoły. Okłamywałaby mnie? Chociaż do niej to podobne? – skomentował Zygmunt.
– Nie mów tak o swojej dziewczynie.
– Widzę, że mało wiesz? Tak jak ty, nie masz ochoty rozmawiać o swoim ojcu, tak ja, wolę nie rozmawiać o Zosi. Nie zasłużyła na to. Powiedz, z kim masz kontakt? Z kim, z klasy? – uśmiechnął się Zygmunt.
– Dokładnie, z nikim. W szkole, nie ma nikogo od nas? Ty masz większy kontakt. W zakładzie pracuje więcej osób. To ty opowiadaj.
– Kilku chłopaków pracuje razem i kilka dziewcząt, których nawet nazwisk nie znam. Nic szczególnego. – szybko skomentował mu.
– Słyszałeś o Józku? – zaskoczył go Rysiek.
– Ale o którym Józku? Bo Józków i Andrzejów, to było od pyty u nas w klasie?
– O Nowaku? – wyjaśnił Rysiek.
– Nie, nie słyszałem nic, a o co chodzi? – Zygmunt był zaskoczony.
– Kontuzja odnawia mu się.
– Ba? Chce być sportowcem, musi cierpieć? – Zygmunt wyraźnie nie zrozumiał.
– Chodzi o kontuzję ze szkoły? Jeździ na wózku. – komentował Rysiek.
– Zrobił prawko? – Zygmunt nie rozumiał.
– Nie leć sobie w chuja? To nie jest wcale śmieszne?
– O jakim wózku mówisz?
– O inwalidzkim. Paraliż atakuje mu coraz dalsze części ciała.
– O jakiej kontuzji mówisz? – zdziwił się Zygmunt.
– Ze szkoły, co zapomniałeś już?
Zygmunt utkwił oczy ponad ramionami Ryśka, gdzieś ponad horyzontem.
– Przyznaję, nie wiedziałem. – wymamrotał.
– To na pewno nie słyszałeś też nic, o Mirku i o Andrzeju?
– O nich słyszałem, nie znam tylko szczegółów.
– Nie wiem, co stało się z naszą klasą? Wykruszają się jeden po drugim? – Rysiek był zasmucony.
– O Mirku i Andrzeju słyszałem, nie znam tylko szczegółów. Co o nich wiesz?
– To, co się z nimi stało, to koszmar. Tego nie można z niczym porównać?
– Skąd wiesz?
Rysiek zasłonił sobie oczy.
– Byłem u nich, widziałem ich.
Zygmunt czekał na więcej informacji, ale Rysiek tylko kręcił głową.
– To, co widziałem, to koszmar!
– Opowiedz mi, jeżeli możesz?
– Wyglądali, jak gdyby rzeźnik miał z nimi do czynienia?
Zygmunt nie chciał patrzeć Ryśkowi w oczy, ale też nie chciał opuszczać głowy. Wzrok utkwił ponad jego ramieniem, daleko za nim.
– A więc to prawda? Słowo ciałem się stało. Nie chciałem tego. Przyrzekam ci, nie chciałem tego. Wtedy, jeszcze nie wierzyłem tak bardzo, w siłę moich słów. Teraz czasu już nie cofnę.
Rysiek wsłuchiwał się w jego słowa.
– O czym ty mówisz? – zastanowił się.
– W tamtym roku, w czerwcu, spotkałem Mirka przed Zakładem. Przyjechał, aby wyegzekwować ode mnie to, co obiecaliśmy sobie w klasie, w dniu zakończenia roku szkolnego. Pamiętasz to? – zerknął na Ryśka. – Obiecaliśmy sobie, że będziemy się trzaskać. Spieszyłem się wtedy do Żyrardowa. W pociągu zostawiłem swoje dokumenty. Na peronie chwilę rozmawialiśmy...o czym? Zaraz ci dokończę. W styczniu, tego roku, spotkałem Andrzeja. Spotkałem go, tak jak mu obiecałem, na rykowisku, czyli u Zosi. Tak w spotkaniu z Mirkiem, jak i z Andrzejem, pragnąłem tylko jednego, aby ich trafił szlak, zanim dojadą do domu.
– Zygmunt, co ty bredzisz? – Rysiek nie mógł pojąć, o czym opowiada kolega.
– Teraz ja opowiem ci, czego konkretnie im życzyłem, a ty...widziałeś ich przecież, powiesz, czy moje słowa spełniły się? Mirek, co miał zrobić Mirek? Kazałem mu napisać kartkę, że swoje jaja ofiarowuje swojemu przyjacielowi, Andrzejowi. – wyciągnął przed siebie ręce. – Miał odciąć sobie którąś rękę, ale nie pamiętam, którą? Na koniec, miał tomahawkiem walnąć się w czoło. Chciałem, aby robił to przed lustrem, aby widział i wiedział, co robi?
Rysiek cofnął się do tyłu.
– Zygmunt, ty chyba nie wiesz, co mówisz? – wymamrotał.
– Gdy spotkałem się z Andrzejem, powiedziałem mu, że zginie tak jak Mirek, ale nie chciał wierzyć. Tak bardzo pragnąłem, aby ich szlak trafił. Nie chciałem, ale pragnąłem tego. Dlaczego? Sam nie wiem, dlaczego? Od kiedy zacząłem zabiegać o koleżeństwo Waldka, zacząłem nienawidzić... nie, to zbyt wulgarne słowo, zaczęło mi nie zależeć na tym, co stanie się z Mirkiem? Andrzej... ten skurwysyn ukradł mi moją samicę. Też pragnąłem, aby trafił go szlak. Dla niego miałem specjalną ofertę. Powiedziałem mu, jeżeli pomiędzy nogi Zosi wkładałem język, masz go sobie odciąć, jeżeli wkładałeś tam kutasa, masz go sobie odciąć. Kiedyś, czyli konkretnie w czerwcu, tamtego roku, powiedział mi, że jestem jeleniem. Kazałem mu wbić sobie w czaszkę, dwie ostre rzeczy, aby każdy, kto go zobaczy poznał, że to on jest jeleń?
Rysiek rękoma cisnął swe piersi.
– Zygmunt, ty nie wiesz, co ty mówisz?
– Powiedziałem mu, jeżeli pomiędzy nogi Zosi wkładałeś rękę, masz ją sobie odrąbać. Na koniec, aby nie cierpiał, miał jebnąć się tomahawkiem w czerep, czyli w łeb, tak jak Mirek. Ja nie życzyłem im tego, ja tego pragnąłem. – zatkał sobie twarz.
– Ty nie wiesz, co ty mówisz? – Rysiek był cholernie wystraszony.
– Wiem, co mówię. To było moje pragnienie.
– Zygmunt, ty naprawdę nie wiesz, co mówisz?
– Powtarzam ci, wiem, co mówię. Opowiedz teraz ty, jak wyglądali? Widziałeś ich?
Rysiek rozejrzał się za czymś do siedzenia.
– Tu już nie ma, o czym mówić?!
– Widziałeś ich, jak oni wyglądali? – nalegał Zygmunt.
– Chłopie!? Kiedy tu już nie ma, o czym mówić?! Oni wyglądali dokładnie tak, jak ich opisałeś?!
Zygmunt stał jak przykuty do ziemi.
– Więc, zrobili to wszystko...
Rysiek zerwał się z ławki.
– Chłopie, ty chyba nie wiesz, co powiedziałeś?!! To, chyba nieprawda?!! To, nie mieści mi się w głowie?! – chodził wzdłuż ławki, jak gdyby mu się coś stało?
– Uspokój się. – warknął na niego Zygmunt. – Lamentujesz jak baba!? Wiem, że ich śmierć obciąży moje sumienie, ale ja nie chcę rozmawiać o sobie, ale o tobie? Przyznaję, że kiedyś nie wierzyłem w siłę tego, co mówię. Nie wierzyłem, że to, co powiem może mieć taką siłę? – ciągnął Zygmunt. – Czy pamiętasz naszą studniówkę? – patrzył bacznie na Ryśka. – Powiedziałem wtedy, że Waldek i ja zginiemy w jednym czasie. Że zabije mnie człowiek w mundurze. My z Waldkiem, zmierzamy ku swemu przeznaczeniu.
– Przestań! Jeżeli możesz, to przestań. – uciszał go Rysiek.
– Nie, nie mogę, ja nie chcę. W kręgach swoich kolegów, nazywany jestem aniołem śmierci, bo zawsze mówię o tym. Mówię i będę mówił, może kiedyś ktoś zrozumie i postara się przeciwstawić złu, może spróbuje odmienić swój los?
– Lepiej nie mów już. – uspokajał go.
– Ja muszę mówić. – oburzył się Zygmunt. – Rysiek wysłuchaj mnie do końca i rozważ to, co ci powiem. Nie dbam o to, co stanie się ze mną, bo wiem, że uratuję życie Waldkowi. Ale półtora roku po mnie, ktoś strzeli do ciebie. Ty nie skończysz tej szkoły, którą zacząłeś. Dlatego na studniówce musiałem podjąć decyzję, czyje życie ratować? Mogę uratować życie i Waldka, i twoje. Waldka... bo oddam za niego życie... ciebie, bo mogę ci powiedzieć, krok po kroku, co i jak się stanie? Waldek uwierzył w to, co mówię, dlatego może łatwiej mi z nim. Ty nie chcesz wierzyć, dlatego z tobą trudniej? Oddać życie mogę tylko za jednego, bo tylko jedno je mam.
– Przestań, nie chcę słyszeć o śmierci.
– Musisz słyszeć o niej i to jak najwięcej. W snach hipnotycznych, albo jak wolisz w transie hipnotycznym, byłem tam i widziałem jak strzela do ciebie facet. Znam jego twarz, wiem jak wygląda, wiem, kim jest, ile ma lat, numer butów, kołnierzyka, numer pistoletu, ile razy strzeli, z kim jeździ, jakim samochodem, jak ma na imię jego żona...co jeszcze chcesz?
Rysiek oniemiał.
– Dobrze. Mów. – usiadł.
– Uf. – Zygmunt odsapnął. – Wiedziałem, że to będzie ciężkie, ale nie wiedziałem, że aż tak ciężkie? – pomachał ręką przed swoim nosem. – Więc słuchaj, jeżeli coś będzie nie tak, mów, dojdziemy do sedna? Zabije cię ktoś za to, za co ja Andrzeja?
– Powiedziałeś, że znasz jego imię, nazwisko?
– Słuchaj! Naucz się słuchać. Zabierzesz facetowi żonę. Może tak niezupełnie, ale facet wkurzy się. Jelenie są bojowe. Słabszych osobników eliminują. On będzie mocniejszy, będzie miał broń. Kto to taki? Powinieneś go znać, staniesz się kochankiem jego żony, albo już jesteś? Nie musisz mi mówić, ja nie chcę znać twoich sekretów. Kim więc będzie ten zabójca? Zadam ci pytanie, czy masz jakąś kobietę na boku? Znaczy się żonę...cudzą żonę?
Ale Rysiek milczał.
– Ten on, to ochroniarz twojego ojca. Nie wiem jak wygląda ochrona twojego ojca, ilu ich jest, kiedy go chronią i ilu go chroni, kiedy go chronią? Ty, uwiedziesz mu żonę.
– Kłamiesz. Żaden z ochroniarzy nie podniesie ręki na rodzinę chronionych. Oni wolą zginąć, a nie staną przeciw. – usprawiedliwił ich.
– Widocznie ten, nie będzie jak wszyscy. Widocznie urazi go bardziej duma rogacza, niż lojalność wobec twojego ojca. Może to dlatego, że będzie bliski twojemu ojcu, twój ojciec nie będzie wcale podejrzewał go o to? Mało tego, on nawet będzie twojemu ojcu pomagał, w szukaniu sprawcy. Oczywiście, nigdy go nie znajdzie. Na twoim miejscu dałbym ojcu jakieś wskazówki. Napisałbym pamiętnik z uwiedzenia żony ochroniarza, albo pamiętnik, jak zrobiłem swego ojca dziadkiem. – Zygmunt obserwował Ryśka. – Z tego uwiedzenia zostanie ślad, Ozga Michalski zostanie dziadkiem. Nie wiem, czy on dowie się o tym, ale dziadkiem zostanie? A co do tego uwiedzenia, czy spałeś już z żoną któregoś z ochroniarzy? Co prawda jest jeszcze czas, bo ona zajdzie w ciążę rzecz jasna, tuż przed twoją śmiercią, ale fakt będzie faktem? Ciąży ukryć się nie da. Możesz napisać ojcu, że oni kilka lat nie mieli dzieci, chciałeś im pomóc. To, w ich kręgu będzie wielkim wydarzeniem. Dzieciak ten, będzie jedynakiem. Dlaczego, bo on jest niezdolny do dzieci? Skwitowałbym tak, to nie ty ją, to ona ciebie uwiedzie. To nie ona tobie, to ty jej spodobasz się.
– Możesz już przestać? – poprosił.
– Tak, mogę. Ale mam jeszcze do ciebie jedną prośbę. Chodzisz do szkoły? Co dzień, możesz widzieć się, z profesor Świrską? Gdy zacznie się następny rok szkolny spotkaj się z nią? Znam dokładną datę, kiedy mogę potrzebować jej pomocy, to dzień trzydziesty pierwszy listopada...spotkaj się z nią, poproś, aby w tym dniu pomodliła się za mnie? Przypomnij jej o tym? Zaraz, a ile ma listopad dni?.. dobrze, nie ważne... w ostatnia sobotę listopada. Zapisz sobie to gdzieś, gdzieś, gdzie będziesz mógł pamiętać? W zeszycie, w książce, w dowodzie osobistym, nie wiem gdzie jeszcze? Jeśli przeżyję tamten dzień, jest szansa, że pomogę ci. Ale musiałbym przeżyć tamten dzień. Musiałbym zabić kilka osób. Tak Ryszard. Muszę zabić kilka osób, aby ocalić życie Waldkowi. Nie pobić, ale zabić. Jeżeli uratuję mu życie, być może i ja będę żył. Ręce moje jednak muszą ociekać krwią. Nie w przenośni, nie, ale naprawdę.
Patrzył, jak kolega zmagał się z tym, co usłyszał.
– Ryszard, czy potępiasz mnie za to, że zabijam?
– Nie wiem, nie pytaj mnie?
– Czy potępiasz mnie, że będę zabijał?
– Nie pytaj mnie, nie umiem tego pojąć?
– Ryszard, czy chciałbyś, aby Waldek zginął?
– Proszę cię, nie pytaj mnie o takie rzeczy?
– Czy chcesz, abym zginął ja?
Rysiek zaczął kręcić głową.
– Nie wiem, ja nic nie wiem?
– Ryszard, czy chciałbyś zginąć ty?
– Zamilcz! Kurwa, zamilcz! Przestań.
– Ryszard, czy wiesz, o czym myślę? Posłuchaj. Skoro siła moich słów, jest tak wielka, że dzieje się to, co powiem... albo tak, jak powiem, chcę, nawet pragnę tego, aby w dniu trzydziestego listopada... w ostatnia sobotę listopada nikt nie zginął, ani ja, ani Waldek, ani Józek Wiech, a za półtora roku, aby śmierć ominęła też i ciebie. Chcę tego, mało, pragnę tego, więc niech się stanie? Niech stanie się, wszystko na odwrót. – Zygmunt zaczął uśmiechać się do swych myśli. – O Boże, jakie to proste?
– Zygmunt, jaki ty jesteś szalony facet? Jak ty masz nierówno pod kopułą?
– Tak myślisz? – przyglądał się koledze. – Niech no pomyślę? Skoro tak myślisz...?
– Jak ty masz równo nawalone? – Rysiek zakrył twarz rękoma. – Chłopie?
Zygmunt nie mógł oderwać oczu od kolegi.
– A więc, ty w ten sposób myślisz o mnie? – utkwił w nim wzrok i czuł, jak twarz pokrywa mu się burakiem.
– Ty chyba nie wierzysz w to, co mówisz? – niedowierzał Rysiek.
Zygmunt podrapał swą twarz, aby nie czerwienić się od wstydu.
– W tej chwili, to już nie ma najmniejszego znaczenia. – powiedział to, ze stoickim spokojem. – Czy spełnisz moją prośbę i porozmawiasz ze Świrską? – poprosił.
Rysiek utkwił wzrok w murawie.
– Porozmawiam. – powiedział raczej od niechcenia.
– Cieszę się, że nasza rozmowa odbyła się sam na sam, że nikt inny oprócz nas, nie słyszał twojego zdania o mnie, bo chyba spłonąłbym ze wstydu? Pamiętaj jednak, że do końca swoich dni, zawsze będę wspominał cię, jako swego najlepszego...może raczej, jednego z najlepszych kolegów.
Ryszard usiadł i zaczął zmieniać obuwie.
– Tak bardzo chciałem pomóc ci... pamiętaj, ja chciałem pomóc ci, to ty odrzuciłeś moją pomoc.
– Przestań, nie chcę tego słuchać! – żachnął się, prawie, że burknął.
– Gdy poczujesz kulę przechodzącą przez ciało, przypomnisz sobie, że miałem rację. – ciągnął dalej.
– Przestań, kurwa mać, przestań!! – wrzasnął na niego. – Powiedziałem ci, nie chcę tego słuchać! – szczęki zaczęły mu drżeć.
– Razem z tobą, zginie kilka niewinnych osób! Gapiów, świadków, którzy mogliby ich rozpoznać, czy to do ciebie nie dociera?! Zginie kobieta z kiosku i kilka osób przygodnie spotkanych. Nie chcesz o tym wiedzieć?!
– Dobrze, mów. – wypuścił but na ziemię.
Zygmunt przykląkł przed nim.
– Będziesz stał przy kiosku, tym, gdzie zawsze kupujesz „Przegląd Sportowy”. Oni śledzić cię będą kilka dni, aby być pewnym. Tego dnie też będą cię śledzić. Kobieta z kiosku zginie, bo kula przejdzie obok ciebie. Ciebie dosięgnie kilka kul. Będą chcieli, abyś zginął na miejscu. To ich gwarancja. Obok będzie przechodzić kobietka z dzieckiem. Ona zginie, dziecko w wózku ocaleje, ono podniesie alarm. Wiem, że odwrócisz się, aby zobaczyć ich. Oko ludzkie, tak jak kamera, rejestruje ostatni obraz. Nie ma jeszcze takiej możliwości, aby z siatkówki oka zdjąć obraz. W innych krajach, na świecie, już stosuje się coś takiego, u nas jeszcze nie. Gdyby zdjęto siatkówkę z oka, mieliby obraz, zdjęcie mordercy.
– Co można zrobić? – Rysiek był blady.
– Możesz dać rodzicom wskazówki. – wziął rękę Ryśka w swe dłonie. – Muszę. Poprzez dotyk, widzę to, czego nie widzą inni. Tak Ryszard, poprzez dotyk. – zamknął na chwilę oczy. – Czy znasz dobrze ochronę ojca?
– Ochroniarze, co jakiś czas zmieniają się. – poinformował Rysiek.
– Czy jest ktoś na stałe? Człowiek ten, będzie obdarzony przez twojego ojca, zaufaniem.
– Nie umiem teraz myśleć? – palcami rąk wywijał kółka wokół swych skroni.
– Wiem. Jesteś tak zdenerwowany, że nie można do ciebie dotrzeć. Jeżeli chcesz mogę uciszyć twoje serce? Musiałbym położyć rękę na twojej piersi... Ale ostrzegam, mogę wtedy poznać twoje najskrytsze tajemnice, sercowe, szkolne, zawodowe, sportowe, seksualne, rodzinne, i tak dalej, i tak dalej?
– Nie mam skrytych tajemnic.
– Spróbuję, nie chcieć ich poznawać.
Wsadził mu rękę pod bluzę. Dłoń rozłożył na piersi kolegi i naciskając mamrotał sobie.
– Ucisz się. Ucisz się. Serce sportowca powinno bić do pięćdziesięciu uderzeń. Sportowiec, nie powinien się męczyć. Uciszaj się.
Rysiek z podziwem słuchał i spoglądał na to, co Zygmunt robił.
– Ty rozmawiasz ze mną? – zdziwił się.
– Nie, z nim. – wskazał wzrokiem.
– Rozmawiasz z moim sercem?
– Tak. – skończył i wziął go za dłoń, a raczej za przegub. Palcami dotknął jego skroni.
– Co teraz...
– Nie myśl teraz o głupotach, one nie interesują mnie. – uprzedził go Zygmunt.
– Nie mów tylko, że wiesz, o czym myślę? – zdziwił się Rysiek.
Zygmunt uśmiechnął się tylko.
– Skup się teraz na tym, co ci powiem. Czy znasz ochroniarza o imieniu Wiktor, Witold...?
Rysiek przełknął głośno ślinę.
– Tak, znam.
– Aktualnie, flirtujesz z jego żoną.
– Nieprawda, nie kręcę z żadną mężatką?
– Jak ma na imię kobieta... dziewczyna, dla ciebie, niestety dziewczyna, z którą aktualnie spotykasz się?
– Agnieszka.
– Zgadza się. Ona nie jest panną, ona jest mężatką.
– Przestań. – położył rękę na czole. – Przyrzekała, że jest panną.
– Taką samą jak i ja. – stwierdził Zygmunt. – Ja też jestem panna... spod znaku zodiaku, jestem panna. Nie skłamała ci, ale i też nie powiedziała ci prawdy. Jest panną, ale zamężną. Powiedziałem ci na samym początku, że to nie ty ją, ale ona ciebie uwiedzie. Jej mąż jest bezpłodny. Oni wiedzą o tym.
– Nie, przestań, ja nie wierzę w to! – poderwał się z ławki.
– Zadam ci jedno pytanie. Gdybyś był na jego miejscu, chciałbyś syna i wreszcie ktoś pomógłby ci, czy nie chciałbyś utrzymać tego w tajemnicy? Inaczej wygląda sztuczne zapłodnienie, inaczej zdrada żony, inaczej, gdy wszyscy wiedzą, że jest się rogaczem? Wiem coś na ten temat, Andrzej kiedyś stwierdził, że jestem rogacz, dlatego zahipnotyzowałem go, aby pokazał, że to on jest rogaczem, a nie ja? Rogi ciążą mężczyźnie.
– Kiedy ona mówi, że jest panną?
– W pewnym sensie mówi ci prawdę. Jej syn będzie do złudzenia przypominał ciebie, ale czy ktoś będzie pytał, dlaczego? Zawsze można powiedzieć, że dziecko podobne jest do rodziny matki, albo dalszej rodziny ojca?
Rysiek nie wiedział, co ma teraz powiedzieć?
– Co sugerujesz? – zapytał.
– Jest mały cień nadziei, ale na to, złożyć się musi kilka zdarzeń. Nie powinienem cię o to pytać, ale muszę? Czy jesteście rodziną wierzącą? – rzucił pytanie i zaraz pożałował tego. – Nie powinienem o to pytać, to tylko wasza sprawa. Rozumiem, że ojciec nawet gdyby i chciał, nie może być...
– Ojciec nie, ale matka... jest wierzącą. Chodzi do kościoła. – stwierdził z wielką tajemnicą.
– Tak myślałem. Wszystko zaczyna nabierać pewnych kształtów. Klocki układanki zaczynają tworzyć pewną całość, ale do zupełnego, czystego obrazu jeszcze brakuje wielu części. Do wszystkiego dojdziemy. Kiedyś nie rozumiałem, jak Janeczka dowie się o tym wszystkim, teraz już wiem, że to ty będziesz naszym łącznikiem. Jej modlitwa wiele mi pomoże. Ale chciałbym, abyś w tym dniu opowiedział o tym zdarzeniu swej matce. Po co? Albo, dlaczego? Jakże przydałaby się mi jej modlitwa. Niewiele, chwila modlitwy. Po co mi to? W tym dniu...
– Rozumiem, nie musisz mówić. – przerwał mu Rysiek.
– Nie rozumiesz, dlatego muszę ci powiedzieć. Ty trafiony kulą, umierał będziesz kilka sekund, ja będę zamarzał powoli. Jak długo, nie wiem, ale długo. Może nawet kilka dni. Dlatego modlitwa, wszystkich w jednym dniu, może mi wiele pomóc. Jest cień, co prawda nikły, ale zawsze cień nadziei, mogę spotkać kogoś, kto mi pomoże...ale będę miał bardzo mało czasu, aby przekonać go, że to, co on może zrobić, jest słuszne.
– Opowiem o tym matce.
– Nie żądam od niej dużo, ale jedna krótka modlitwa, wiele może zdziałać.
Rysiek kiwnął głową.
– Opowiem jej.
– Twój dzień, kwiecień, dwudziesty ósmy, albo trzydziesty, parzysty dzień miesiąca. Może inaczej, w tym dniu kupował będziesz swój ”Przegląd Sportowy”. Dwudziesty ósmy to sobota. Trzydziesty to poniedziałek, kiedy kupujesz gazetę?
– Nie ważne. – Rysiek spuścił głowę.
– Rysiek, chyba nie masz do mnie żalu? Bo niby i o co? – ze smutkiem zapytał go Zygmunt.
– Czy wyglądam, jak gdybym miał żal? – zdziwił się.
– Tak. Wyglądasz, jak gdybyś miał żal do mnie, do Pana Boga, do matki, do ojca?
Ryszard dalej nie słuchał, z oczu zaczęły mu płynąć łzy. Zatkał twarz rękawem. Nie wstydził się szlochać.
– Ryszard, przestań, to nie zmieni sytuacji?
– Zostaw mnie. Ja nie chciałem o tym wiedzieć? Zmuszałeś mnie, abym słuchał.
– Każdy powinien wiedzieć, co go czeka i jak temu zaradzić? – zburzył się Zygmunt. – Każdy ma prawo znać swoją przyszłość!?
– A ty?!
– Co ja? – zdziwił się, ale zaraz dodał. – Ja każdą chwilę spędzam na przemyśleniach, co zrobić, aby zapobiec katastrofie? Spróbuj i ty o tym pomyśleć na trzeźwo?
– Jak to mam zrobić? Proszę powiedz mi?
– Powiem ci jak ja to robię. Kładę się na łóżku i chcę być tam, na miejscu zdarzenia i jestem. Skoro jestem, widzę to, co tam dzieje się. Jak sen? I próbuję zmienić coś, poprawić coś, zapamiętać, jak to było, aby następnym razem tego nie zrobić? Wiem, na przykład, że mam spotkać kogoś, kto mi pomóc może, ale nie wiem, jak on wygląda, czy to będzie Polak, czy to będzie Czech, a może Rosjanin, albo Węgier, a może to Cygan, albo inna jakaś cholera? Nie wiem, jak go rozpoznam, ale mogę kogoś takiego spotkać? Też boję się, bo we śnie dni lecą, a ja go nie widzę. Mam też mało czasu? Dni lecą, a do zrobienia jest szmat roboty? Czy uda mi się? Jeżeli nie, nie będę rozpaczał, nawet nie poczuję jak odchodzę z tego świata? Jeżeli uda mi się... na pewno będę się cieszył, ale czasami myślę, czy będę wiedział o tym, że udało mi się? Jeżeli mi się uda, myślę, że będę tam, gdzie będziesz ty, myślę, że instynkt sam zawiedzie mnie tam? W szkole, podziwiałem cię jakiś czas. Chciałem, abyśmy zaprzyjaźnili się. Nie wiedziałem, że to będzie tak krótko trwać? Czy wiesz, dlaczego po studniówce, nie chciałem z tobą walczyć?
– Dlaczego?
– Pomagam tylko kumplom. Pomagam tylko tym, których uważam za swoich przyjaciół. Ciebie do nich zaliczałem.
– Dziękuję ci, że mi to mówisz... ty też byłeś dla mnie kumplem. – klepnął go w ramię. – Szkoda, że nie trenujesz czegoś, rywalizowalibyśmy, a tak, nawet nie biegasz?
Zygmunt uśmiechnął się.
– Ja uprawiam inny sport. Chociaż, przyznaję, maleńka zaprawa przed wyjazdem, wcale by mi źle nie zrobiła? Pomyślę?
Uśmiechnął się do samych myśli.
– W porządku, zróbmy próbę. Bieg do tamtej alejki. – wskazał południową ścianę stadionu. – Długość boiska, to dużo, jak dla mnie.
– Dobrze. – Rysiek zgodził się.
– Jedno, ale. To jest bieg o twoje życie. – uprzedził go Zygmunt.
Pochylili się i wystartowali, Zygmunt z lewej strony Ryśka. Rysiek dał z kopyta. Zygmunt został w tyle i przeszedł za nim na jego prawą stronę. Po kilku metrach, Rysiek doszedł do wniosku, że kolega zrezygnował i dał za wygraną i zatrzymał się. Ale gdy zobaczył, że za nim nie ma go, jeszcze raz obrócił się. Kilka metrów przed nim, jak szalony biegł Zygmunt.
Ciężko było mu dogonić kolegę, ale gdyby jeszcze kilka metrów.
– Jak to się stało? – zdziwił się. – Myślałem, że zostałeś?
– Mówiłem ci, ja uprawiam inny sport, podstępny sport. – cieszył się, jak gdyby i było o co?
– Dobrze! Z powrotem do ubrań! Ale teraz o twoje życie! – Ryszard był już gotów.
– Wolnego. Ja nie mam takiej kondycji jak ty? Ty trenujesz, ja leżę bykiem?
– Powiesz, kiedy?
– Ile metrów mogę być za tobą? Sam rozumiesz, ty jesteś na bieżąco, ja jestem bez treningu?
– Żadnego, za mną, walka to walka?
Pochylili się, odliczyli i ruszyli. Rysiek znów wyrwał. Zygmunt biegł za nim jak cień. W połowie trasy, Ryszard odwrócił się. Z jednej strony nie było go, odwrócił się w drugą stronę. Usłyszał tylko ogromne sapanie uciekającego. Zerwał się do biegu, ale Zygmunt dolatywał do mety.
Mało brakowało, a Zygmunt wyplułby płuca.
– Umiem się bić... o własne życie... chociaż, zaraz chyba... wypluję płuca?
– Na bieżni, czegoś takiego nie mógłbyś zrobić? Wiesz o tym?
– Ryszard, bieżnia co innego, a życie, co innego. W życiu, trzeba być skurwysynem, ale nie z urodzenia, tylko z wyboru. Tylko wtedy, możesz mieć to, czego chcesz.
Rysiek nie odczuł wcale, że biegł, natomiast Zygmunt, o mało nie wypluł płuc. Długo jeszcze chodził schylony i kaszlał.
– Brak treningu, oj brak?! – uśmiechał się Zygmunt. – Kiedy spotykamy się na rewanż?
– Ale bez oszukaństwa?! – dorzucił kolega.
– Już teraz znasz moje tryki. Już drugi raz nie dasz się nabrać? Trudno, będę musiał potrenować troszeczkę biegi.
Rysiek uśmiechał się.
– Na pewno będę zajmował drugie miejsce, to też nieźle?
– Medalowe miejsce. – zauważył sportowiec.
– Teraz, kiedy trenujesz?
– Prawie codziennie, tylko każdego dnia w innych godzinach. Albo, prawie w innych?
– Jeżeli będzie ładna pogoda, będę przychodził. Przed wyjazdem, dobrze by było potrenować troszeczkę, chociaż ot tak, dla samego siebie? Gdyby w razie Czesi pogonili kota, trochę treningu, nie zaszkodzi. – roześmiał się.
– Wiesz chyba, że Czesi nie przepadają zbytnio za Polakami? – uprzedził go Ryszard.
– A to niby, dlaczego? – zdziwił się.
– Za sześćdziesiąty siódmy.
– Co to znaczy?
– Jak to, nie słyszałeś?! – zdziwił się Rysiek. – W sześćdziesiątym siódmym, obce wojska weszły do Czech. Między innymi polskie też.
– Nie rozumiem?
Ale Rysiek zamilkł.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nic takiego. To niechlubna karta z historii Polski, a raczej z historii naszego wojska. Wojsko, ani rząd nie chcą o tym mówić, dlatego tak mało o tym wiemy.
– Ty chcesz mnie nastraszyć, prawda? Chcesz wziąć rewanż za to, co ja ci powiedziałem?
– Nie, wcale nie. Ale uważam, że powinieneś o tym wiedzieć.
– Chcesz mnie nastraszyć?
– Słowo. – Rysiek położył rękę na piersi.
– To by miało jakiś sens. Pasowałoby to do mojej układanki. Człowiek w mundurze. – Zygmunt usiadł na ławce. – Co o tym wiesz? Ojciec jest wojskowym, myślę, że wiesz sporo?
– Obce wojska weszły na teren Czechosłowacji. Otoczyły kilka większych miast. Była strzelanina, kilka osób zginęło.
– Chcesz powiedzieć, trzecia wojna światowa? Coś byśmy wiedzieli? Nikt nic nie mówił.
– Wszystko zostało utrzymane w tajemnicy. Powiedziałem ci... niechlubna karta historii polskiego wojska.
– W naszym kraju, jest pełno obcych wojsk, czy my robimy z tego tragedię?
– Nasz kraj, to nasz kraj, Czechosłowacja to Czechosłowacja?
– Człowiek w mundurze... miałoby to jakiś sens. Żołnierz, milicjant, nawet listonosze chodzą w mundurach?
Rysiek zbierał się do drogi.
– Następny temat do rozgryzienia, myślę, że go rozgryzę? – Zygmunt też panował odejście.
Podali sobie ręce.
– Chciałbym cię uściskać, ale myślę, że na pożegnania, jeszcze nie czas? – Zygmunt uśmiechnął się do kolegi. – Ale muszę ci powiedzieć, że jednak brakuje mi czasami kolegów. Chciałbym z nimi gdzieś wyjść, na piwo, na gorzałkę, nawet pokłócić się? – zaczął narzekać.
– Weź się za sport, zapomnisz o głupotach. – zaproponował mu.
– Ale te głupoty, to nasze życie. – uświadomił go Zygmunt.