Zygmunt wyjaśniał koledze sens zadania z papierosem w ręce, gdy nagle w drzwiach pojawiła się postać Tomka. Było za późno, aby wyrzucać papierosa, a także chciał pokazać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują?
Tomek próbował zabrać mu zeszyt, więc nie pozwolił na to. Kazał mu oddać papierosy, ale Zygmunt zaprotestował.
Tomek chciał coś jeszcze zrobić, ale Zygmunt machnął ręką i potrącił Tomka, co nie spodobało się mu. Puknął go w ucho, ale Zygmunt tym samym odpłacił się profesorowi. Tomek chciał chyba chwycić go za ucho, może byłby zaprowadził go do dyrektora, ale coś stało się...
Zygmunt płynnym ruchem chwycił go za rękę, podwinął ją i podrywając Tomka do góry, przydusił go do posadzki. Leżącego na posadzce profesora, zapytał szyderczo, tak jak on ich...
– No i ile przyjemności jest w tym? Zapomniałeś, panie ”Wołodyjowski”, że twoje czasy mijają?
Pomógł powstać Tomkowi i nie zwracając uwagi na to, co wokół niego działo się, spakował swoje zeszyty.
– Kto jest twoim wychowawcą?! – nerwowo zapytał Tomek.
– A co to pana obchodzi? – tym samy bezczelnym tonem odpowiedział mu uczeń.
– Z której jesteś klasy? – ciągnął dalej profesor.
– Skoro się nie znamy, widocznie z pierwszej? – Zygmunt nawet nie pokazywał po sobie skruchy.
– Kto jest twoim wychowawcą?!! – Tomek stawał się nerwowy.
– Pan, panie psorze. Przepraszam... profesorze. – i wyszedł z toalety. Był już w drzwiach, gdy odwrócił się. – Skarga do dyrektora, czy wychowawcy, nic tu nie pomoże?... – oznajmił speszonemu Tomkowi – Ja tylko broniłem się?
Ale Zygmunt nie zdawał sobie sprawy, że poruszył zło drzemiące w ludziach. Chociaż z drugiej strony, tym zajściem, zjednał sobie kilku kolegów.
Profesor oczywiście odnalazł klasę Zygmunta i postanowił, że odpłaci się mu za to zajście.
Profesor Sul chciał poznać całą sprawę, ale niewiele mógł zrozumieć, bo każdy opowiadał zdarzenie, ze swego punktu widzenia. Tomek, że uczeń napadł go i przy wielu uczniach powalił na glebę. Zygmunt natomiast temu nie zaprzeczał, zrobił to z pełną świadomością. To jego ojciec zdecydował o tym, że on będzie tokarzem. On bardzo chciał być księdzem. To, że wyrzucą go z tej szkoły, jak to straszy go profesor Tomek, nie robi na nim żadnego wrażenia, będzie mu tylko za to wdzięczny, bo będzie w zgodzie i ze swym ojcem i osiągnie to, o czym marzył?
Pomiędzy obydwoma profesorami, przez kilka dni trwała jatka, co zrobić z tym uczniem? Aż któregoś dnia, po wejściu do klasy profesor Sul, uścisnął Zygmunta ramię.
– Wygraliśmy. – powiedział.
Ale Zygmunt nie zrozumiał tego, bo i skąd miałby wiedzieć, co jest grane?
– Zygmunt!? Idziesz ze mną? – Lechu zapytał kolegę.
– Tak. – ten już był gotowy do drogi. – A dokąd?
Lechu roześmiał się.
– Bawisz mnie. Najpierw zgadzasz się, a dopiero potem pytasz, gdzie? – wyszczerzył zęby.
– A co w tym dziwnego? – Zygmunt nie rozumiał zdziwienia kolegi. – Zgadzam się pójść z tobą, tylko chciałbym wiedzieć, gdzie idziemy?
Lechu znów roześmiał się.
– Najpierw trzeba pytać, gdzie idziemy, a dopiero potem, czy zgadzasz się?
– Ty robisz tak, ja inaczej. Czy to jest źle? – zdziwił się.
Lechu szczerzył swoje zęby w wesołym i szczerym uśmiechu.
– No to, jak? Dowiem się, gdzie idziemy? – Zygmunt czekał na wyjaśnienia.
– Do Leszka. – wyjaśnił mu Lechu.
– Kto to jest?
– Mój przyjaciel.
– Przyjaciel? – automatycznie zapytał Zygmunt.
– Kolega. – Lechu chwilę zawahał się.
– Kolega? – jak echo powtórzył Zygmunt.
– Czy ty musisz wszystko powtarzać? – Lechu zmieszał się.
– Najpierw powiedziałeś, że jest twoim przyjacielem, potem, że kolegą... – Zygmunt wbił w niego swe oczy.
Lechu poczerwieniał.
– Przyjaźnimy się. – wyjaśnił mu.
– Przyjaźnicie się... – powtarzał po nim.
– Bo cię trzepnę... – Lechu denerwował się. Popatrzył na kolegę. – Kiedyś przyjaźnili się nasi rodzice, teraz my. – wyjaśniał dalej.
– Czyli... jesteście... starymi znajomymi?? – Zygmunt chciał dokończyć te zgadywanki.
Lechu odsapnął.
– Nareszcie zrozumiał... – westchnął. – Idziemy?
I Lech zabrał Zygmunta do swego przyjaciela – tak go nazwał. Byli już daleko na ulicy, tubylec obejrzał się i już chciał wyciągnąć papierosy, ale jednak zrezygnował. Zygmunt poczęstował kolegę papierosem.
– Nie. Jeszcze nie teraz. Tu wszyscy mnie znają. – upomniał go.
– Powiedz, tylko tak szczerze, wkurzam cię?
Lechu popatrzył na kolegę.
– Da się wytrzymać.
– Wstydzisz się mówić o Leszku? – zapytał. – Ja też mam kolegów i przyjaciół... kolegów nazywam kolegami, przyjaciół przyjaciółmi. Mogę opowiadać o nich godzinami... aby tylko ktoś chciał mnie słuchać?
– Rodzice Leszka i moi... w młodości, przyjaźnili się. Teraz my przyjaźnimy się. – Lechu wyjaśnił koledze.
– Więc jednak jesteście przyjaciółmi? – Zygmunt spoglądał na zmieszanie się kolegi. – Chętnie go poznam... ja też mam jednego kumpla, którego nazywam swoim przyjacielem. Jednego? Może dwóch? Może trzech? Reszta nie zasługuje na to, aby nazywać ich swoimi przyjaciółmi. I o reszcie mówię, że to są moi koledzy... tylko koledzy. O niektórych, wstyd powiedzieć, że ich zna się.
– Leszek... – Lechu przerwał koledze. –...tak naprawdę... ma na imię Lech. Nasi rodzice kiedyś zdecydowali, że będą nas odróżniać właśnie tym, że na jednego, będą mówić Lechu, a na drugiego, Leszek. Na niego padło, Leszek... na mnie, Lechu.
Zygmunt wsłuchiwał się w opowiadanie kolegi.
– Jest jedna rzecz... – Lechu na chwilę zatrzymał głos. – Myślę, że muszę ci to powiedzieć...
– Mów. Co to takiego? Jakaś tajemnica? – nalegał Zygmunt.
– Leszek ma pewien problem. – mówił powoli. – Odwiedzam go, aby mu pomagać.
– Źle się uczy? No dobrze, będziemy mu pomagać. A jaki przedmiot? – Zygmunt był gotów do współpracy.
Lechu roześmiał się.
– Nie. To nie przedmiot.
Stanęli przed furtką.
– Chyba nie będę wstydził się za ciebie? – ostrzegł go Lechu.
– A dlaczego miałbyś wstydzić się? – Zygmunt nie rozumiał zdziwienia kolegi.
– Nie wyskakuj z tym, czy z tamtym... i nie powtarzaj pytań. – nacisnął dzwonek.
– Drażni cię to? Czasami trzeba powtórzyć pytanie. – Zygmunt poczuł się lekko zawstydzony.
W drzwiach ganku ukazała się postać kobiety.
– Ach! Leszek?? – uśmiechnęła się. – Wejdź... wejdźcie. – poprawiła się.
I chłopaki weszli.
– Co to za nowa twarz, bo nie znam... chyba nie znam?? – posłała im znów serdeczny uśmiech.
– Kolega z klasy. – wyjaśnił jej Lechu. – Mieszka u nas. Wynajmuje. – Lech pospieszył z wyjaśnieniem.
– Ach? Lokator? Witam cię młodzieńcze. – gospodyni wyciągnęła ku niemu swą dłoń.
– Dzień dobry pani. – Zygmunt ucałował na przywitanie dłoń gospodyni. – Mam na imię Zygmunt. – przedstawił się.
– Co za dobrze wychowany młodzieniec? – zdziwiła się kobieta.
Zygmunt tylko uśmiechnął się.
– A gdzie są jeszcze dżentelmeni?... tak dobrze wychowani młodzieńcy? Skąd jesteś? – dokończyła zaraz. Ścisnęła mocniej jego dłoń.
– Z Żeliszewa. – Zygmunt nieprzyzwyczajony do pochwał zaczynał rumienić się.
– Nie znam tego miasta... gdzie to jest? – ciągnęła dalej gospodyni.
– To nie jest miasto. – Zygmunt poczuł się jeszcze bardziej zawstydzony. – To jest wieś, w powiecie siedleckim.
– Wieś? – zdziwiła się gospodyni po raz kolejny. – Tam są jeszcze dżentelmeni?
– Dżentelmeni? Tam jest taki zwyczaj, że na przywitanie, mężczyźni całują kobiety w dłoń.
– Zwyczaj? – patrzyła na nowego znajomego. – Szkoda, że tylko tam zachował się taki zwyczaj? – potrząsnęła jego dłonią. – Wejdźcie chłopcy. Leszek jest w łazience. Kąpie się. – wprowadziła ich.
– Już wychodzę! – zawołał z łazienki. – Mamo, a co to za dżentelmen przyszedł do nas!?
– Leszek przyprowadził kolegę. – odpowiedziała mu gospodyni. – I cicho bądź. Nie drzyj się. – stuknęła w drzwi.
I chłopcy weszli do środka. Lechu szybko zdjął buty. Chrząknął i Zygmunt zawrócił się.
– U was nie zdejmuje się butów? – zapytała gospodyni.
– Nie, ale już przyzwyczajam się do ściągania. My nawet do kościoła wchodzimy w butach.
Gospodyni roześmiała się.
– Czy napijecie się czegoś? Kawa? Herbata? – zaproponowała.
– Kawa. – oświadczył Lech.
Gospodyni zawiesiła wzrok na przybyszu.
– Ja dziękuję. Jestem po obiedzie... nie czuję pragnienia.
– U nas jest taki zwyczaj, że gościa częstujemy czymś...
– Poproszę szklankę wody. – zaproponował.
– Czy pijasz już kawę?
– Mama kiedyś robiła nam kawę na mleku... ale to tylko do posiłku. – usprawiedliwił się.
Gospodyni znów uśmiechnęła się.
– Pytam o prawdziwą kawę? Czy pijasz już prawdziwą kawę?
– Nie. Nie smakuje mi.
– To czym częstowały cię matki kolegów?
Zygmunt spojrzał na Lecha.
– U nas nie ma takiego zwyczaju... chociaż jedna z mam... mama mojego najlepszego kumpla, częstuje mnie winem.
– Winem?? A ile ty masz lat? – zdziwiła się gospodyni.
– Piętnaście... już wkrótce szesnasty. Gdzieś tak... od piątej, może od szóstej klasy, jego mama częstuje mnie winem... gdy on przychodzi do nas, moja mama pozwala poczęstować go winem... oczywiście winem swojej roboty?
– Rozumiem. Obyczaj w narodzie rzecz święta. – stwierdziła i wyszła.
W kuchni zaświstał czajnik.
Zygmunt bacznie obserwował otoczenie.
– Nie opowiadaj przy niej takich bzdur. – ostrzegł go szeptem Lech.
Zaraz musiał urwać... z łazienki wyszedł Leszek. Był w samych tylko slipach. Jego brzuch i pierś porastał gęsty, czarny włos.
– I kogo my tu mamy?? – prawie że zawołał od drzwi. – Gdzie są ci dżentelmeni?
– Poznajcie się. – powiedział Lechu do Leszka, ale ten już podawał mu dłoń. – Cześć! To kolega z klasy. Będzie mieszkał u nas.
– Cześć... chodzicie razem do szkoły? – spojrzał zadziwionym wzrokiem na Lecha.
– Tak. – poinformował go Lechu.
Leszek skierował się do przybysza.
– Witam nowego kolegę. – wyciągnął ku niemu dłoń.
– Witam. – Zygmunt uściskał mu dłoń. – Zygmunt jestem.
– A ja Lech. Dla przyjaciół... Leszek.
Leszek stanął przed nim. Jego ręce prawie do łokcia były czarne od zarostu. Stał taki świeży, pachnący dobrym szamponem.
– Miło mi. – Zygmunt ścisnął kolegi dłoń.
– Mnie również. – Leszek odwzajemnił uścisk. – A więc... chodzicie razem do szkoły?
– Tak. – odpowiedział mu Zygmunt. – Do jednej klasy.
– A do jakiej szkoły?
– Do Zawodowej... tu, w Ursusie. – wyjaśniał Zygmunt.
– Do Pika. – pospieszył Lechu.
– Ach! Do Pika? Do mojej szkoły? Co tam słychać w mojej szkole? Na pewno wszystko po staremu? Krysia, matma? Polańska, polski...
– Nie. Polski ma teraz Świrska.
– Co?? Przeszła do Zawodowej?? Uczyła mnie w Podstawówce...
Weszła gospodyni z tacką.
– Dla Leszka kawa... dla naszego gościa, coś specjalnego... czy mogę to postawić tu?
Zygmunt zerknął i uśmiechnął się.
– Och!? Dziękuję! Nie trzeba było. – zmieszał się.
Chłopcy spojrzeli na szklanki.
– Jak to?? – zdziwił się Leszek. – Tylko dla niego? A dla nas? – skierował pretensje do matki.
– Leszek prosił kawę. Nasz gość... mówił o winku... ty nic nie mówiłeś, dlatego zrobiłam ci kawę. W czym problem? – matka uśmiechnęła się słodko do syna.
– Hm. – Leszek słodko spojrzał na szklaneczkę z winem i palce wplótł we włosy na piersi. – Widzę kolego, że wpadłeś w oko gospodyni... – uśmiechnął się. – Dziękujemy mamo. – ucałował matkę w policzek. – A ty nie napijesz się z nami?
Gospodyni spojrzała po twarzach chłopaków. Leszek już podsuwał matce taboret.
– Chętnie... ale macie tyle swoich spraw do rozmowy, że nie chciałabym przeszkadzać? Ale dziękuję, żeś pomyślał o mnie. – posłała chłopakom uśmiech i wolno wychodziła.
– Mówicie, że mieszkasz u Leszka?? – Leszek skierował pytanie raczej do Zygmunta. – A skąd pochodzisz? Siadajcie! – wskazał im miejsca przy niskiej ławie.
– Ze wsi, w powiecie siedleckim... nazwa chyba i tak ci nic nie powie... chyba, że znasz tamte okolice?? – wyjaśniał Zygmunt.
– Tamtych, akurat nie. Więc, mówisz, że ze wsi?... – Leszek uśmiechnął się pod nosem.
Zygmunt dla ukrycia swego zmieszania sięgnął po szklaneczkę i łyknął wina.
– Powiedz... czy życie na wsi jest naprawdę takie piękne? – Leszek nie wytrzymał.
Zygmunt jeszcze nie zdążył połknął wina i parsknął śmiechem. Utrzymał jednak zaciśnięte usta, aby nie rozpryskać wina. Palcami otarł usta z ociekającego wina.
– Czy ty zawsze jesteś taki śmieszny? – już na spokojnie odpowiedział mu Zygmunt.
– Powiedziałem coś nie tak? – Leszek nie zrozumiał go. Podszedł do serwantki i rozpylił wokół swego ciała dezodorant.
– Nie ma gorszej nudy, niż życie na wsi. – ciągnął dalej Zygmunt.
Leszek spojrzał na kolegę.
– I tu jakoś nie wierzę ci. – roztarł palcami pod jedną paszką, potem pod drugą, potem przeciągnął palcami po piersi.
– Dlaczego? – zdziwił się Zygmunt.
– Wszyscy mówią, że wieś jest piękna, romantyczna, że życie na wsi, to wielkie szczęście...
Zygmunt najpierw uśmiechał się, potem spoważniał i pochylił głowę. Leszek rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu naprzeciw Zygmunta.
– Tak. Wieś jest piękna... romantyczna... cudowna... ale tylko wtedy, gdy się na nią patrzy z daleka... na obrazku, na zdjęciu. Tak, mówią o niej tylko ci, którzy nie znają życia na wsi. Wieś jest wstrętna, obrzydliwa...
– Dlaczego tak mówisz o wsi??! – gospodyni zmierzała w kierunku chłopaków. – Wcale się z tobą nie zgodzę i nie zgadzam. Wieś jest przecudna, przepiękna, śliczna... – postawiła na stole tackę... butelkę napoczętego wina i dwie szklaneczki... dla Lecha i dla Leszka. – Przyniosłam i dla was, żebyście nie płakali. A co się tyczy wsi... pamiętaj, że tam są twoje korzenie?
Zygmunt pochylił głowę, bo policzki zaczęły go palić.
– Pamiętam. Tego jednego nie będę mógł zapomnieć. – przyznał ze wstydem. – Tak, to prawda... na wsi mieszka cała moja rodzina... no, prawie cała.
– Dajmy spokój wsi. – przerwała mu gospodyni. – Ja wiem, że wieś jest cudowna... jak smakuje ci wino. – szybko zmieniła temat i przykucnęła na taborecie.
– Wspaniałe. – Zygmuntowi rozpromienił się uśmiech na twarzy. – Ale jednak mszalne jest lepsze. – uśmiechnął się do gospodyni.
– Co to znaczy, mszalne?? – zaciekawiło Leszka.
Matka spojrzała na synka.
– Leszku, i tym samym powiedziałeś koledze, że nie chodzisz do kościoła.
– Nie wiem, co to znaczy, wino mszalne? Czy to źle świadczy o mnie? – Leszek nadal nie rozumiał pojęcia.
– Widzisz, synku, wina mszalnego, używa ksiądz w kościele, przy sprawianiu mszy. Przy sprawianiu, odprawianiu, to już nie ważne, jak to teraz powiem... – tłumaczyła mu matka.
– Mamuś! Ja myślałem, że ksiądz tylko tak dla jaj wznosi toasty??
– Synku, on nie wznosi toastów, on składa ofiarę... on sprawia ofiarę. – gospodyni zarumieniła się, ale nie odrywała oczu od syna.
Leszek nie wytrzymał jej wzroku. Spojrzał na Zygmunta.
– Ty to wszystko wiedziałeś i rozumiesz? – skierował wymowne pytanie do kolegi.
Zygmunt kiwnął mu głową.
– Tak. Zaraz po pierwszej komunii zostałem ministrantem... – wyjaśniał mu.
– Kim? Ministrem? Kto to taki?! – prawie że zawołał Leszek.
– Synku... – gospodyni utkwiła wstydliwie oczy w syna. – Ministrant, to chłopak usługujący księdzu. Ministrant, nie minister. – próbowała rozśmieszyć sytuację.
– Jak mało człowiek wie... – Leszek nawet nie miał ochoty zawstydzić się. – I ksiądz dawał ci do spijania wino? – Leszek pociągnął dalej ten temat.
Zygmunt roześmiał się.
– Nie. – i Zygmunt zaczął swą opowieść. – Kapłan Tymoteusz, ma piękne kazania. Zawsze... prawie zawsze, gdy mówił i gdy wsłuchiwałem się w jego słowa, czułem, że jestem tam, o czym on opowiadał. Byłem tam, widziałem to, to wszystko prawie działo się naprawdę. Pomyślałem, skoro poprzez przyjęcie komunii człowiek jest blisko Boga, jak bardzo blisko może być, gdy w Zakrystii zamiast jednego komunikanta przyjmę dwa, potem trzy, a potem całe garście i zacząłem jeść całe arkusze opłatków. Skoro Bóg jest pod postacią chleba i wina... popijałem winem. W Zakrystii zawsze stało po kilkadziesiąt butelek wina. Aby Tymoteusz nie poznał, że ktoś spija mu wino, piłem z każdej po łyku. Uważałem, że spożywając więcej chleba, czyli komunikantów i więcej wina, jestem bliżej Boga. Jestem mu bliższy. Skąd wiedziałem, gdzie to wszystko jest? Ministrantury uczył nas stary diakon. Stary... miał ze sto, albo ze sto dwadzieścia lat? Ze starości trzęsły mu się ręce. Tak naprawdę umarł, gdy miał chyba dziewięćdziesiąt sześć, czy dziewięćdziesiąt osiem lat? Trzęsły mu się ręce i gdy nas uczył, kiedy dzwonić, trząchał tym dzwonkiem, więc i my trzęśliśmy. Denerwował się, więc zabraliśmy mu dzwonek. Patrzyliśmy na niego, ale nie wiedzieliśmy, co kiedy robić, więc klękałem obok niego i patrzyliśmy na księdza, gdy trzeba było dzwonić trzy razy, szarpał mnie za rękę, gdy trzeba było dzwonić na okrągło, trząsł mnie za rękę. Gdy już nauczyłem się ministrantury, zaciekawiło mnie, dlaczego inni ministranci czasem znikają do Zakrystii... i kiedyś wyśledziłem ich. I od tamtej pory wiedziałem, gdzie ksiądz, co trzyma? Aż kiedyś, w jakieś dość wielkie święto, mszę odprawiał inny ksiądz, gościnnie i nasz Tymoteusz przyłapał mnie w Zakrystii i wszystko wydało się. Nakrzyczał na mnie... o tak! Ja, zdjęty dumą, przyrzekłem mu, że odpracuję to Bogu, że zostanę księdzem, że odklęczę to wszystko przed ołtarzem. I od tamtej pory zacząłem szykować się i duchowo i umysłowo do pozostania księdzem. Rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Do piętnastego roku życia, po za rodzicami i braćmi... no, może braćmi mniej, bo bili mnie i to dość obficie... ale po za rodziną, moją największą miłością był Bóg.
– Jakie to piękne... – gospodyni zaczęła chlipać nosem.
Leszek patrzył na swoją matkę.
– Moja mamuśka lubi takie romantyczne historie. – Leszek utkwił wzrok gdzieś po za przestrzenią matczynej twarzy. – Może się przy tym wyszlochać do syta. – sięgnął do pudełeczka chusteczek i podał matce jedną.
– Bo to takie piękne... takie wzruszające... – wydmuchała nosa.
Leszek uśmiechnął się do Zygmunta.
– Na nieszczęście mamy, zamiast córki urodził się jej syn. To ją już całkowicie zdołowało.
– Leszku. – gospodyni poprzez łzy próbowała uśmiechnąć się do syna. – Nie śmiej się ze swojej matki. Wzruszają mnie takie historie.
– Kocham cię za to. – Leszek ucałował dłoń matki.
– Wzruszają mnie takie historie. – powtórzyła jeszcze raz do chłopaków.
– Przepraszam. – usprawiedliwił się Zygmunt.
– Nie. – gospodyni ujęła go za dłoń. – Ja lubię takie historie.
– Tak. – Leszek ujął ją za dłoń. – Ale powinnaś dbać o swoje serduszko. To wcale nie wpływa dobrze na nie. I dlatego zmieńmy temat. – zaproponował Leszek. – Twoje historie są piękne, ale nie dzisiaj. – zwrócił się do Zygmunta. – Próbujesz wmówić nam, że życie na wsi jest złe, ale mojej mamy nie przekonasz. Ona zakochała się we wsi. – uśmiechnął się. – Ja chyba też?
– Co?? – Zygmunt nie wierzył własnym uszom.
– Tak, kolego. To dzięki mamie i jej zamiłowaniu do wsi i ja też rozkochuje się we wsi.
Zygmunt odwrócił twarz od rozmówców. Oczy skierował do szklaneczki z winem.
– Może dla ciebie, żyjącego na wsi, życie to jest złe, ale dla kogoś, kto bywa tam, od czasu do czasu, takie życie jest piękne. – przekonywał go Leszek.
– Nie widzę nic pięknego w życiu na wsi?
– Miałeś być księdzem... więc powinieneś mówić dobrze... o wsi mówisz same złe rzeczy, powiedz coś dobrego. – Leszek bronił słusznej sprawy.
– O wsi nie można powiedzieć nic dobrego?
– Dlaczego?
– Bo nie ma takich rzeczy.
– Nie ma? A dziewczyny?
– A... są.
– Jakie są dziewczyny na wsi?
– Normalne.
– To znaczy?
– Mają dwie ręce, dwie nogi, na tej wysokości biust... – rozbawił tym wszystkich. – Jedne mają długie, inne krótkie włosy... jedne są wysokie, inne niskie... jedne są grube, inne są chude.
– Jedne są brzydkie, inne ładne. – dokończył za niego Leszek.
– Tak. Zgadza się. – Zygmunt spoglądał na ich rozbawione, ale poważne miny.
– Nie prawda. – przerwał mu nagle Leszek. – Na wsi nie ma brzydkich dziewcząt. Są tylko same ładne i piękne.
– O... – Zygmunt uniósł rękę, chciał coś powiedzieć, ale Leszek nie pozwolił mu.
– Moja żona będzie pochodzić ze wsi. – powiedział z wielką pewnością Leszek.
– O?! – Zygmunt nie zrozumiał kolegi, albo zrozumiał go źle, bo od razu zamknął usta i ucichł.
– Mów, mów. – ponaglał go Leszek. – Chcę jak najwięcej wiedzieć o tych dziewczętach.
– Przepraszam. – powiedział Zygmunt. – Nie wiedziałem, że twoja narzeczona pochodzi ze wsi? Przepraszam.
– Nie mów... pochodzi, tylko... będzie pochodziła.
– Nie rozumiem? – Zygmunt nie chwycił sensu słów.
– Ja jeszcze nie mam narzeczonej. Ja ją dopiero szukam. Dlatego tak wypytuję cię o dziewczęta... o wiejskie dziewczęta. Chcę, żeby ona pochodziła stamtąd.
– Czy ja dobrze rozumiem?? Chcesz, aby twoja przyszła żona, była... pochodziła ze wsi?? – dziwił się Zygmunt.
– A co w tym takiego złego? – Leszek nie rozumiał.
– Uważam... patrząc na ciebie... uważam, że chyba zasługujesz na lepszą żonę.
– A co takiego widzisz we mnie, że tak uważasz? – zauważył Leszek.
Zawstydziło to Zygmunta i spuścił wzrok na szklaneczkę.
– Zawstydziłem cię?? – Leszek uśmiechnął się. – Nie krępuj się. Powiedz mi... jak myślisz?... miałbym szanse u waszych dziewcząt?
Zygmunt spojrzał na niego. Zewnętrzne warunki Leszka były w porządku.
– Myślę, że tak. – pokiwał głową.
Rozogniło to Leszka.
– Muszę uśmiechnąć się do ciebie... pochodzić wokół ciebie... może zabrałbyś mnie kiedyś w wasze strony? Chciałbym poznać kilka waszych dziewcząt. Może z którąś, zaiskrzyłoby coś?
Zygmunt uśmiechnął się.
– Myślę, że tak. Nasze dziewczyny nieźle iskrzą.
– Nie podniecaj mnie, bo już bym chciał tam jechać! – Leszek rozpalał w sobie dziką żądzę.
– Prawie w każdą sobotę lub niedzielę, gdzieś w okolicy są zabawy. Jak chcesz, możemy pojechać?
– Facet!? Ty rozpalasz we mnie dzikie żądze. – Leszek uśmiechnął się pod nosem.
– Leszku, zachowuj się... byle jak, ale zachowuj się. – gospodyni strofowała syna. – Przy gościach, należy zachowywać się, jak należy.
– Mamuś?! To są faceci. – wskazał chłopaków. – Oni już golą się. To nie są dzieci... małolaty? – i skierował się do chłopaków. – Moja mamuśka chciałaby, abym miał wydatny biust, długie, piękne włosy, do tego długie, smukłe i zgrabne nogi i między nogami szparkę. Ale urodziłaś mnie chłopakiem, a nie dziewczyną? Dałaś mi piękne ciało i kocham cię za to. Chciałaś, abym miał wydatny biust... nie jest to biust, ale tors i w dodatku owłosiony... i to pięknie owłosiony i za to cię kocham. Chciałaś, abym miał smukłe i zgrabne nogi... – poklepał dłonią po swych udach. – Takie są. Być może nie chciałaś, aby były tak owłosione... ale, jako mężczyzna, jestem zadowolony z owłosienia. Chciałaś, abym miał między nogami szparkę... no, nie wyszło ci... widocznie bocian, za długo trzymał tam dziób? Ale z tego, co mam, jestem zadowolony. Długość odpowiada mi.
– Jesteś niepoprawny. – gospodyni oburzyła się na syna. – Przy gościach, powinieneś zachować się... trochę lepiej. Leszek cię zna, ale... ten pan? Co sobie pomyśli o tobie?
– Mamuś?! Ten pan, jak go nazwałaś, jest facetem?!
Matka podniosła się z siedzenia.
– Przepraszam. – powiedziała do gości. – Twoje teksty, obrażają mnie. – dodała w stronę syna.
– Mamuś, przepraszam, ale czy to moja wina, że zamiast pięknej, wymarzonej w twoich snach córeczki, urodziłem się ja? Owłosiony syn?
– Nie chcę tego słuchać. – gospodyni była już w połowie drogi do kuchni. Odwróciła się. – Ubrałbyś się wreszcie... – naskoczyła na niego. – Paradujesz... tą swoją nagością! Myślisz, że to tak pięknie?!
– Mamuś?! Przepraszam, ale nie mam czego wstydzić się? Ja to ciało dostałem od swoich rodziców. Urodę po tobie, owłosienie po ojcu.
Matka znikła za drzwiami kuchni. Rozmowa skończyła się. Leszek spoglądał na kolegów.
– Czy to jest nasza, dzieci wina, że mamy takich, a nie innych rodziców?? – szukał u kolegów usprawiedliwienia. – No, powiedzcie sami?
Lechu spuścił głowę.
– Nie przejmuj się. – pocieszył go Zygmunt.
– A ja uważam, że powinieneś przeprosić matkę. – Lechu zajmował inne stanowisko. – Idź, przeproś, to jest twoja matka.
– Ja, w swojej rodzinie, też uważany byłem, jak kochana córeczka. Mamusia trzymała mnie zawsze, jak najbliżej swojej spódniczki. Musiałem nauczyć się szyć, cerować, haftować, wyszywać, robić na drutach, gotować i wiele innych babskich robótek? Ja to musiałem... może, najpierw musiałem... później zrozumiałem, że nie ma co, stawać okoniem? Z biegiem czasu, polubiłem to. Dzisiaj, może nawet cieszę się, że umiem te rzeczy?
Lechu podniósł się.
– Mogę skorzystać z klopa? – zapytał Leszka.
– No pewnie. – było to bezsporne. – Nie pytaj, tylko idź.
I Lechu pospieszył...
– Krótko mówiąc, pogodziłeś się z tym? – raczej stwierdził Leszek, wracając do rozmowy z kolegą.
– No pewnie. Jeszcze, gdybym miał takie ciało, jak ty, byłbym szczęśliwy. – i Zygmunt wnet zrozumiał, że palnął głupotę... już poczuł się zawstydzony.
– Podoba ci się moje ciało? – zaciekawiło to Leszka.
Zygmunt spoglądał na kolegę i zastanawiał się, jak teraz wybrnąć z tej głupoty?
– To jest twoje ciało. Ono ma się tobie podobać.
– Wykręcasz się... nadal mi nie odpowiedziałeś... podoba ci się moje ciało? – ale Zygmunt nie chciał odpowiedzieć. – Uważasz, że powinienem być zadowolonym z siebie? Nie wstydź się. To może być cenna informacja?
Zygmunt czuł na policzkach swoje zmieszanie.
– Tak. – zaczął bronić swych racji. – Uważam, że każdy mężczyzna powinien być tak zbudowany. Czy to ci wystarczy?
– Uważasz, że powinienem podobać się dziewczynom? – Leszek ciągnął zawzięcie temat.
– To ty powinieneś wiedzieć, czy podobasz się dziewczynom, czy nie? Skąd ja mam to wiedzieć? Facet, ile ty masz lat, że nie wiesz jeszcze o tym?
– Z twego punktu widzenia, powinienem się podobać im, czy nie?
– Skoro chcesz, poznasz je... – i Zygmunt oblukał kolegę. – Tak. – powiedział stanowczo. – Uważam, że powinieneś podobać się dziewczynom... i to wszystkim dziewczynom i tym brzydkim i tym pięknym... a zwłaszcza tym brzydkim.
– Co za szczerość?? – teraz Leszek zaczynał wstydzić się.
– Czy wiesz, dlaczego brzydkie dziewczyny szybciej wchodzą za mąż? – nie chciał stracić wątku.
– W takim razie... – Leszek też nie chciał stracić swego wątku. – Uważam, że jadę z tobą, w twoje strony i szukam sobie narzeczoną. Zabierzesz mnie ze sobą... jak ty to nazywasz, na zabawę?
Zygmunt uśmiechnął się pod nosem.
– Bardzo chętnie. Co prawda, będzie to dla ciebie niebezpieczne, ale jak tylko będziesz chciał, zabiorę cię?
– Dlaczego niebezpieczne? Brony na plecy, pług?
– Nie dlatego. Ze mną, nic ci się nie stanie. Z twego powodu. Jestem pewien, że po dziewięciu miesiącach staniesz się ojcem. Jeżeli dobrze będziesz się starał, kilkukrotnym ojcem.
Teraz Leszek nie umiał wyjść z zakłopotania.
– Jak to? Uważasz, że nie wiem, jak to się robi? Facet, ja mam już kilka latem? Już przeorałem kilka dziewcząt. Zacząłem orać, gdy miałem czternaście lat i to orać na poważnie?
– A ja znam dziewczyny z naszych okolic. Prawie wszystkie są takie same. Gdy pojawi się jakiś nowy... dodajmy, przystojny chłopak... zazwyczaj nie robi nic, tylko je orze.
– Takie kurewki?? – zdziwił się Leszek.
– W ten sposób, mówi każdy o nich, ale tylko przez kilka pierwszych miesięcy? Dziwne jest to, że po kilku miesiącach, mówi o nich... że są kochane... a o tej jednej, z którą musi iść do ślubu... kochana żoneczka. – roześmiał się. – Na dodatek... że była taka cnotliwa, i że on był jej pierwszym... chociaż cała wieś wiedziała, że jebał ją każdy, komu tylko fiut stanął?
Leszek słuchał z zapartym tchem.
– Ty masz szanse. Wielkie szanse. Jesteś ogromnie przystojny, a gdybyś jeszcze przed nimi rozebrał się. Miałbyś grupowy seks.
Lechu zamknął drzwi i nieco trzasnęły. Temat urwał się. Chłopaki przy ławie patrzyli na siebie. Nikt nie chciał podjąć tematu.
– Zadziwiłeś mnie. – skomentował Leszek. – Albo tak tylko mówisz... sam powiedziałeś, że nie lubisz wsi?
– A tak naprawdę... ile ty masz lat? – Zygmunt nie chciał wracać, do tematu, wiejskich dziewcząt.
– A na ile wyglądam?
– Dwa... – zaczął Lechu, ale Leszek uciszył go.
– To, że dwadzieścia, to domyślam się? Tylko dwadzieścia i ile? Bo chyba więcej?
– Tak. – Leszek kiwnął głową. – Zgadza się. No to, ile?
Zygmunt zastanowił się.
– Normalny mężczyzna, ma taki zarost około trzydziestki, możesz być wyjątkiem. Dojrzały jesteś na około... dziewiętnaście, ale tu też możesz być wyjątkiem. Twoja mama... albo Lechu w drodze... ktoś wspomniał coś, o jakiejś szkole? Czternaście i trzy, siedemnaście i co najmniej trzy, inna szkoła, dwadzieścia. Dlaczego trzy lata inna szkoła? Nie znasz... nie pamiętasz Świrskiej w Zawodówce? Tak, dwadzieścia.
– Zapomniałeś o czymś. Pracuję już. – zauważał Leszek.
– No. Dwadzieścia jeden. To już góra. – dedukował Zygmunt.
– Dobrze. Tak. Zgadza się. – Leszek spoglądał z podziwem na gościa. – Po Nowym Roku skończę dwadzieścia dwa lata.
– To jednak masz dwadzieścia jeden. Mówi się o skończonych latach. Masz, to znaczy, że już skończyłeś. Szkoła pani Janeczki.
– Janeczki?? Ładnie ją nazywasz. – Leszek zamyślił się.
– W Podstawówce wołaliśmy na nią, suka. Była najbardziej wredna. – Lechu musiał wciąć swoje dwa grosze.
Zygmunt spojrzał na kolegę.
– Nie wierzę własnym uszom... a ona do ciebie wciąż uśmiecha się... zawsze Leszku, Leszku... – sam sobie dziwił się, dlaczego staje w obronie profesorki?
– Bo głupio jej! – bronił się Lechu.
– Dlaczego nam tak łatwo przychodzi oskarżanie innych? – Zygmunt dziwił się spoglądając na Lecha.
– Nie znasz jej. Zadrzyj z nią, wtedy przekonasz się? My z Leszkiem znamy ją troszeczkę? Z nim, prawie chodziła do szkoły... mnie uczyła w Podstawówce. – nie dawał za wygrane Lechu.
– Chcesz posłuchać? To opowiem ci pewną historię... – zaczął Zygmunt. – W czwartej klasie, matematykę u nas w klasie, wziął pewien nauczyciel... najgorszy z całej szkoły. Wiącek. Roman Wiącek. Wszyscy go nienawidzili. Dlaczego? Dusił nas wszystkich. Kilka klas przed nami, nas... na ferie świąteczne zadawał nam po sto zadań. Musiałeś zrobić trzydzieści na trójkę, czterdzieści na czwórkę, pięćdziesiąt na piątkę. Kolejność była dowolna. Trudność też dowolna. Każde kolejne dwadzieścia, to kolejna ocena. Kolejna piątka. Za sto, stawiał trzy piątki. Czego nauczyłem się u niego na lekcjach? Nauczyłem się dobrej matematyki.
Lechu chciał już coś powiedzieć, ale powstrzymał go.
– Poczekaj. Daj mi dokończyć. W ósmej klasie, przyszła do naszej szkoły, pewna młoda nauczycielka. Super babka. Lekcje z nią, to dopiero była przyjemność. Była to moja ciotka, ze strony matki. Jak rzesz wszyscy ją kochali? Razem z nią, do szkoły przyszło kilkoro nowych nauczycieli. Aż chciało się chodzić do szkoły? Aż przyszedł okres, gdzie młodzież zaczynała zdawać egzaminy do średnich szkół... i tu rozczarowanie. Nagle miłość zamieniła się w nienawiść, a... o dziwo, nienawiść w miłość? Zadania z zakresu do siódmej klasy, to był pryszcz. Natomiast, zadania z zakresu klasy ósmej... – Zygmunt rozłożył ręce. – Wszyscy, którzy zdawali egzaminy, ośmieszyli się. Bluźnili ją. Dlaczego? Przecież tak sielsko anielsko było na lekcjach? To my decydowaliśmy, czy ona ma nam zadać pracę domową, czy nie? Gdy nie chcieliśmy, nie zadawała? A klasa nigdy nie chciała. Na koniec roku, klasa rozstała się z nią, z wielką nienawiścią... nie rozumiałem tego? Nie dlatego, że była moją ciotką, nie? Nie rozumiałem kolegów i koleżanek. Kto w końcu jest dobry, ten, co wymaga, czy ten, co pobłaża? Natomiast język polski, miała z nami... nazywaliśmy ją, Nochata. Tak, jak Wiącek, dusiła nas. U niej, zarobić czwórkę, to było naszym marzeniem. Wymagała, a my chcieliśmy jej zrobić na złość... teraz dopiero, gdy Janka wymaga od nas, widzę, jakie zaległości mam w języku... – i zaczął wyliczać na palcach. – Pierwsze... wymowa. Chwytam sam siebie, że zakorzeniłem w sobie, dialekt wiejski. Gdy rozmawiam z chłopakami z Warszawy, wstydzę się rozmawiać. Ale fajnie było robić Nochatej na złość. Po drugie, pisownia... robię do jasnej cholery byków. Zazdroszczę tym, co piszą bezbłędne.
– Nie ma takich? – naskoczył Lechu.
– Są. W naszej klasie są. – ratował kolegów. – Waldek Chyc... Józek Tomaszewski... Józek Rutkowski... Widziałeś kiedykolwiek ich wypracowania? Zobacz.
– Chłopaki! – spór przerwał Leszek. – Spoko. Dajmy spokój szkole i nauce. Chociaż przyznaję... dawno już nie brałem udziału, w tak zażartej dyskusji? Z tego, co słyszę, ty musisz być straszny kujon... albo ogromnie zdolny uczeń? Jak to jest naprawdę?
– E! Tam? Zaraz kujon? – zawstydził się Zygmunt.
– Nie wygląda na kujona. – ratował go Lechu. – Nie siedzi tak długo nad lekcjami?
– To dlaczego nie poszedłeś do lepszej szkoły? – dziwił się Leszek.
– Miałem być księdzem.
– Po Zawodówce nie będziesz nim? Ta szkoła, da ci tylko zawód. Tobie potrzebne jest, co innego?
– Do czerwca, może maja, rodzice nie mieli nic, przeciwko szkole w Płocku...
– Dlaczego aż w Płocku? – nie rozumiał Leszek. – W innych miastach, też są dobre szkoły?
– Chciałem być księdzem. W Płocku jest szkoła... musiałbym się tam uczyć.
– Seminarium?? – zdziwił się Leszek. – Jest wiele innych lepszych Seminariów. Dlaczego, akurat w Płocku??
– Ja jestem Mariawitą... nasi księża, uczą się właśnie tam.
Nastała chwila milczenia. Mała chwila milczenia. Dlaczego milczenia? Zygmunt utkwił wzrok w blacie ławy, a gdy milczenie przeciągało się, wolno podniósł wzrok na Leszka. Ten patrzył na kolegę i nic nie rozumiał. Potem spojrzał na Lecha... ten patrzył na Leszka.
– Co się stało? – Zygmunt zdziwił się.
– Nie, nic. – Leszek nie wiedział, co powiedzieć? – Nie rozumiem tylko... nadal nie rozumiem, dlaczego nie poszedłeś, do tego Seminarium?
– Ojciec mi zabronił.
– Co takiego? – Leszek nie wierzył własnym uszom. – A ta szkoła?? A do tej szkoły nie zabronił ci?
– Nie. On sam ją znalazł. Powiedział, że nie chce mieć syna księdza. Zgodziłem się. Postanowiłem, że zostanę w domu. Przed końcem roku szkolnego, znalazł tą szkołę. Przyjechał tu, dowiedział się, że są jeszcze miejsca. Dał mi adres i przywiozłem tu swoje papiery.
Leszek wlepiał oczy w kolegę.
– W jakim ty świecie żyjesz?? To jakiś nienormalny świat??
– Dlaczego? Co, ty nie słuchasz swego ojca??
– Wyobraź sobie, nie.
– Moja religia mówi, ”Czcij ojca swego i matkę swoją”. Po to jest moim ojcem, abym go szanował. Szykowałem się na księdza, byłem posłusznym dzieckiem. Starałem się być posłusznym... teraz próbuję nadrobić stracony czas. Gdy stanę się pełnoletnim, będę mógł sam decydować, o swoim losie. Dlatego, teraz, nadrabiam stracony czas.
– Niechcący usłyszałam piękne zdanie. – z kuchni odezwała się gospodyni. – Posłuchajcie, jak powinny być wychowane dzieci? ”Czcij ojca swego i matkę swoją”.
– O tak! Ja mam, za co czcić ojca swego! – oburzył się Leszek w stronę kuchni.
– Za to samo, co i ja swego. – Zygmunt zawzięcie bronił ojców.
– Mój ojciec, przewrócił mi świat do góry nogami. Chcesz? To ci powiem?
– Leszek, przestań. – powstrzymywał go Lech. – On nie musi tego znać?
– Względem mnie jest szczery. Niech nie myśli, że ojcowie są tacy wspaniali?
– Ważne to, że są ojcami. – Zygmunt nic jeszcze nie rozumiał.
– Miałem wspaniałą dziewczynę... od piątej klasy... to była wielka miłość... pierwsza miłość. Kochałem ją. Po za nią, nie widziałem świata. Wszystkie inne, nic dla mnie nie znaczyły. Aż kiedyś, w maju... byłem już w siódmej klasie... przyszła do mnie... nie było mnie w domu. Ale zawsze kiedyś trzeba przyjść do domu. Przyszedłem... i zastałem... mój ojciec, jebał ją, jak pies suczkę. Nawet nie miał skrupułów, że to jest moja dziewczyna, moja narzeczona.
Nastała chwila milczenia.
– A jednak sobie ulżyłeś. – cicho dodał Lechu.
– Musiałem. – jeszcze ciszej odpowiedział mu Leszek.
– I co?!! Ulżyło ci?!! – z kuchni z płaczem zawołał matka. – Czy teraz ci lżej?! Wróci to? Cofniesz czas? I mówisz, że jesteś dorosły? Jesteś wciąż tym małym dzieckiem! Zranionym.
Siostra Leszka zamknęła drzwi do kuchni.
Leszek wlepił wzrok w Zygmunta.
– Musiałem. – powiedział. – A czy ty, też potępiasz mnie?
– Nie. Nie potępiam cię. Nie znam szczegółów. A prawda, zawsze tkwi w szczegółach.
– Nie potępiasz mnie... czyli, że mam rację. Powinienem ojca nienawidzić...
– Mój ojciec, może wyrządził mi stokroć większą krzywdę i... staram się zapomnieć o tym.
– Przecież nie mówię, że nie kocham swego ojca. ”Czcij ojca swego...”, czy nie sądzisz, że na to, trzeba sobie zasłużyć?
– Przecież kiedyś i ty będziesz ojcem? Czy zawsze będziesz postępował, tak, jak należy? Jesteśmy tylko ludźmi. Wszyscy jesteśmy, tylko ludźmi. – Zygmunt patrzył na swego rozmówcę.
Leszek przez chwilę patrzył w oczy koledze i zastanawiał się.
– Czy twój ojciec żyje? – zapytał Zygmunt.
– Tak. Żyje i ma się bardzo dobrze. – Leszek uśmiechnął się.
– Czy to, dlatego nie mieszka z wami? – Zygmunt drążył dalej.
– A kto ci powiedział, że nie mieszka z nami? Mieszka.
Zygmunt rozłożył tylko ręce, na znak, że nie ma go, ale zaraz dodał.
– Aha?! W tej chwili jest w pracy? – dociekał.
– Nie. W tej chwili jest zagranicą. – spojrzał na zegarek. – Może w tej chwili posuwa jakąś młodą Francuzkę, Niemkę, albo Hiszpankę?
Uśmiechnęli się na samą myśl.
– Twój ojciec, uważam, że jest mniej więcej w wieku mojego ojca... i myślisz, że tak od razu, młode lecą na takich staruchów??
– Staruchów?? – zdziwił się Leszek. Odwrócił się i sięgnął po album na regale. – Staruchów, mówisz?? Może i staruchów, ale przy kasie i jakich?? Wyciągnął zdjęcie i podał je koledze. – Popatrz, jakich staruchów? Dziewczyny na takich lecą. Właśnie na takich.
Zygmunt sięgnął po zdjęcie, chwilę spoglądał na fotografię.
– Nie dziwię się? Przystojny facet. Myślę, że masz rację?
– Ma kasę, prezencję, dobry bajer... spójrz tu. – podał mu inne zdjęcie. Potem następne i następne... – Facet ma prezencję, to chyba przyznasz mu?
– Zgadzam się. – Zygmunt kiwnął głową.
– Ale i o nią dba. Trenuje, biega, ciężary... spójrz.
Zygmunt trzymał zdjęcia w ręce i spoglądał na nie.
– Masz wspaniałego tatę. Powinieneś być dumnym z niego? – i wskazał na jedno ze zdjęć, gdzie mężczyźni stali objęci w koleżeńskim uścisku. – Czy to jego brat?
Leszek zerknął ukradkiem na fotkę.
– Czy aż tak są do siebie podobni? Widzisz podobieństwo? – zdziwił się.
– Nie zawsze brat jest podobny do brata.
– To jego wspólnik. – wyjaśnił Leszek.
– Są prawie tak samo owłosieni? Dlatego pomyślałem?...
– Kierowca. – dodał Leszek.
– Twój ojciec ma własnego kierowcę?? – Zygmunt wyolbrzymiał sytuację.
Leszek spojrzał na kolegę.
– Mój tata jeździ na TIR-ach. Musi być ich dwóch. Sam... mógłby, ale we dwóch... szybciej wracają. – uśmiechnął się. – To jego kolega... a może i przyjaciel?? Kto ich tam wie? Od jakiegoś czasu podejrzewam, że oni posuwają się nawzajem?
– Leszku, przestań. – upomniał go Lech. – Rozdrapujesz brudy... Zygmunt nie musi wcale o tym wiedzieć? Nawet może nie chce?
– Co to znaczy, ”posuwają się nawzajem”?? – zainteresowało Zygmunta.
– Nie wiesz, co to znaczy posuwać kogoś? – zdziwił się Leszek.
– Posuwać? Przesuwać, to tak? – Zygmunt spoglądał zaciekawiony na Leszka.
– Nigdy nie widziałeś, jak chłopak dziewczynę... tego... – poruszył ciałem.
– O! Widziałem! Ale w naszych stronach, mówi się, że chłopak dziewczynę rucha...
Gruchnęli śmiechem.
– Podobasz mi się. – dodał wesoło Leszek. – Nazywasz tak rzeczy, jak są, po imieniu. Ale delikatniej jest, gdy ktoś powie... posunął ją.
– Delikatniej? To my mówimy... przeleciał, dmuchnął, albo wydmuchał...
– To jednak wiesz coś na ten temat? Myślałem, że w tej kwestii jesteś ciemny?
– Na wsi, nie można być ciemnym, w sprawach... po waszemu?... posuwu.
– Zaskoczyłeś mnie. – Leszek z podziwem spoglądał na kolegę.
– Na wsi posuwanie... to prawie codzienność. Czasem myślę, że to chyba powinno być wyjęte spod grzechu. Wieczorem, ojciec posuwa matkę. Musisz narzucić sobie poduszkę na głowę. W dzień, pójdziesz do lasu, albo nad rzekę, chłopak posuwa dziewczynę. Jeżeli widzisz, musisz odwrócić twarz. Pójdziesz do obory, albo na pastwisko, byczek posuwa jałówkę. Kiedyś odwracałem oczy, nie chciałem o tym nic wiedzieć, ale gdy w szkole, o tą głupotę omalże nie zdałem, podszkoliłem się i zrozumiałem, że gdyby ojciec nie posuwał mamy, nie byłoby mnie. Gdyby byczek nie posuwał jałówki, nie byłoby stada.
– Mądra uwaga. Mądre spostrzeżenie. – pochwalił go Leszek.
– Dlaczego powiedziałeś... – Zygmunt wskazał na zdjęcie i spojrzał na facetów. – ...że oni kogoś posuwają? Przecież, na tym zdjęciu, nic nie dzieje się?
– Jedyne dobro, jakie czerpię z ojcowskich wojaży, to, to, że wciąż coś przemyci, dla mnie, dla rodziny. Różne takie zdjęcia, chowa w różnych tajnych skrytkach. Czasem wpadnie mi w ręce, to, czy owo? – sięgnął do swojej tajnej szuflady. – Oto, jak bawią się kierowcy w trasie... mój ojciec posuwa jakąś dupę... tutaj, jego kolega posuwa... być może tą samą? Oni nawet nie kryją się z tym? Upamiętniają sobie to na zdjęciu.
– Leszku? – Lechu był nieco wstrząśnięty wylewnością kolegi. – Jesteś dorosły. Dlaczego rozdrapujesz to, wciąż i wciąż od nowa??
– Bo jest mi wtedy lepiej. Bo kiedyś wreszcie uwierzę, że był chamem... strasznym chamem. Może nawet erotomanem? Dajcie te zdjęcia... muszę je schować.
– Matula nie widziała ich?? – zdziwił się Lechu.
– Nie chcę, aby je kiedykolwiek zobaczyła. Ona, nie zasłużyła na to, aby je zobaczyć? – ukrył fotografie w swoim schowku. – Z resztą... nawet, gdybym i pokazał je jej, ona i tak nie uwierzyłaby w to? Ojciec, dla niej jest, jak Bóg? Ona jest ślepa... zakochana i ślepa.
– Dlaczego matka nie jeździ z nim? – zapytał Zygmunt. – Ojciec ma za mały samochód?
– Tata jeździ na TIR-ach. Nie widziałeś, tej wielkiej kabiny, tej przestrzeni? – zaczął szukać zdjęcia.
– Nie wiem, co to jest... tirach? Co to takiego?
– TIR. – Leszek już poważnie spojrzał na kolegę. – TIR, to jest taki wielki samochód, albo... mały pociąg towarowy. Nie widziałeś nigdy, takiego długiego, wielkiego samochodu?
– Nigdy nie interesowało mnie, jak one się nazywają... coś takiego, jak autobus??
– Dokładnie.
Zygmunt trochę zawstydził się, że nie zna, tak prostych, dla swoich kolegów pojęć?
– Wy znacie takie rzeczy... ja znam konia, krowę, kosiarkę, wóz... odróżniam krowę od byka, konia od kobyły, świniaka od dzika, sarnę od jelenia... żyto od prosa, proso od pszenicy, pszenicę od jęczmienia... Almę od Amerykana...
– Nie musisz się wstydzić, że czegoś nie wiesz? My też nie wiemy wielu rzeczy? Nie ma ludzi doskonałych. – pocieszył go Leszek.
Nastała chwila ciszy. Chłopaki spoglądali na siebie.
Z kuchni wyszła matka Leszka. Weszła do łazienki.
– Sprawdzę, czy matula uwierzy w to, że ojciec z kolegą posuwają się? – roześmiał się Leszek.
– Leszku, przestań. – uspakajał go Lech. – To nie jest temat na dzisiaj. Porozmawiasz z nią, gdy nas nie będzie. Stawiasz nas w głupiej sytuacji... bynajmniej mnie. Przychodzę tu bardzo często, sam dobrze o tym wiesz?
– I dlatego koniec z tajemnicami. Ostatnia odsłona. – uśmiechnął się Leszek. – Czy ty, tak samo uważasz, jak i Lechu? – skierował się do Zygmunta.
Ale Zygmunt, spoglądał raz na jednego, raz na drugiego kolegę.
– Ja nie wiem... powiem prawdę... to nie moja sprawa. Nie wiem, co w tym biega?
– Jak to, nie wiesz? Przed Leszkiem, odkrywałem tajemnicę kilka lat, przed tobą w ciągu kilku chwil, a ty mówisz, że nie wiesz, o co biega??
Z łazienki wyszła matka.
– Leszku, czy już wszystko opowiedziałeś, swemu nowemu koledze?? Chyba nie zapomniałeś o niczym?? – z szyderczym uśmieszkiem gospodyni weszła do pokoju.
– Zapomniałem mamuś.
– Nie wierzę?
– A właśnie... czy myślałaś kiedykolwiek, że mój tatuś, posuwa swego kolegę? Może sprecyzuję... że posuwa Mietka??
Matka spoglądała na syna, przez chwilę milczała i nie mogła wytrzymać.
– Myślałam, że mam zdrowego syna, ale ty jesteś chory... chory z nienawiści. Ciebie nienawiść już oślepiła.
– Rozumiem, że nawet, gdybym pokazał ci zdjęcie, jak posuwają się, też byś nie uwierzyła?
– Nie. Też bym nie uwierzyła. Wiesz, dlaczego? Bo ty, z nienawiści, potrafisz zrobić wszystko. Z nienawiści, cieszyłbyś się, gdyby nasza rodzina rozpadła się. Ale tak nie będzie! Rozumiesz? Tak nie będzie.
– Jestem ślepy? – Leszek wspomniał na słowa matki. – Mamuś, przecież to ty jesteś ślepa z miłości?
– Ja nie jestem ślepa, ja tylko kocham go, tak, jak powinna kochać żona, prawdziwie i do końca. – cedziła słowa dobitnie, aby żaden sens nie uleciał z żadnego słowa.
– Ale za to on, olewa cię całkowicie i to ciepłym moczem.
– To są tylko twoje słowa... słowa zranionego, piętnastoletniego samca, który za wcześnie dorósł. Któremu ktoś obwąchał samiczkę...
Leszek zaczął się śmiać.
– Obwąchał? – rechotał śmiechem. – Gdyby tylko obwąchał?... nawet, gdyby tylko wylizał?... nie miałbym mu tego za złe? On przewrócił mój cały świat, do góry nogami. Ale, oczywiście ty w to nie wierzysz?
– Oczywiście, że nie wierzę. To są tylko twoje słowa, słowa zranionego samca. Ja kocham ojca i będę kochała.
– A ja kochałem Justynę. – odwrócił wzrok do okna.
– Synku, sześć lat już dusisz to w sobie, czy nie pomyślałeś, że to jest chore? Czy nie możesz tego zapomnieć?
– Mogę. Nawet chcę. – odwrócił znów twarz do matki. – Zapominam o tym do momentu, zanim nie pójdę z dziewczyną do łóżka. Ale gdy ją posuwam... widzę ją... Justynę... i jebię ją tak długo, aż wyje z rozkoszy, tak, jak wyła Justyna pod ojcem. A gdy skończę, walę ją w pysk i pluję na nią i mówię, że jest kurwą. I od nowa szukam ideału. Dla mnie ideałem była Justyna i ojciec dobrze o tym wiedział. Wiedział, że kochamy się, wiedział, że jest moją narzeczoną, wiedział, że posuwam ją... ja wciąż ją kocham.
– Jesteś pełnoletni, dlaczego nie ożenisz się z nią? – podsunęła myśl.
Leszek roześmiał się.
– Właśnie! Dlaczego nie ożenię się?? – mówił to z całkowitym szyderstwem. – Jak to pięknie byłoby w tej rodzinie?? Razem z ojcem posuwalibyśmy moją żonę... no, on, oczywiście wtedy, gdyby ciebie nie było?? Przecież nie chciałabyś na to patrzeć?? Ja w nocy, ojciec w dzień... może przestałby jeździć zagranicę, miałby przecież dziwkę w domu??
– Własnym uszom nie wierzę, że urodziłam takiego syna? – gospodyni wstała. – W każdym zdaniu czuć jest tą twoją nienawiść, do własnego ojca? Skąd to się bierze w tobie, synku? – złożyła na sercu dłonie.
– Z jęku... z rozkosznego jęku Justyny. Ciągle ci to powtarzam.
Ale matka nie chciała dalszej dyskusji i wyszła do kuchni.
– Jeśli kiedyś będę się żenił, to chcę mieć taką żonę, jak moja matka. Dokładnie taką. O nic nie pyta, w nic nie wierzy, tylko kocha, kocha swego męża. Takiej żony szukam... czy któryś z was zna taką dziewczynę? Ożenię się z nią, uszczęśliwię ją... może i ona mnie?? – zamyślił się na chwilę. Gdzieś na ścianie znalazł swój punkt.
Chłopaki milczeli.
– A jeśli kiedyś powie, udowodnij mi, a uwierzę ci?? – Lech przerwał milczenie.
– Ale co udowodnij? – odparł atak Leszek.
– Chociażby, to, że posuwają się? Przecież żaden z nich nie przyzna się?
Ale Leszek sięgnął znów do swojej szufladki.
– Takie rzeczy, trzymam pod kluczem. Mimo wszystko, ale locham swego ojca. Nigdy nie chciałem, aby ona to zobaczyła? – z dna szuflady wyciągnął kopertę. Rozerwał ją i wyciągnął kilka zdjęć. – Jak myślicie? Czy to jest wystarczający dowód? – podawał chłopakom zdjęcie za zdjęciem. – Ktoś postarał się o to, aby wyglądało każde zdjęcie , jak zupełnie inne? Podejrzewam, że jeden drugiego szantażował. Nie wiem tylko, który którego? Ze zdjęć podejrzewam, że to ojciec swego przyjaciela? Ale i odwrotnie też może być? Znajdywałem zdjęcia, co jakiś czas i to w różnych schowkach? Były nic nie znaczącymi zdjęciami, dopóki nie złożyłem ich parami?
– Nie chcę patrzeć. – Lech odsunął je od siebie. – Szanuję twego tatę i takiego chcę pamiętać.
Leszek podsunął zdjęcia Zygmuntowi.
– Nie znam twojego ojca, dlatego dla mnie, nie robi to żadnego znaczenia? – i złożył parami zdjęcia podawane przez Leszka.
Jedno, nie dawało nawet dla wyobraźni żadnego obrazu, facet stojący... w negliżu... całkowitym negliżu... rozkosznie odchyloną głową do tyłu, gdzie zdjęcie kończyło się na zaroście łonowym. Drugie? Jakiś inny facet, klęczący przed czymś, czego nie widać? W negliżu, co prawda, ale może kąpał się? Ale dwa, połączone w całość, dawały jasność zajścia.
– Teraz nawet jasne jest, co robi ta ręka na brzuchu? – skomentował Zygmunt.
Inna para zdjęć. Facet stojący bokiem... już poznawał go, to był ojciec Leszka... roznegliżowany, obnażony i podniecony...
– Nawet nieźle prezentuje się? – zażartował sobie Zygmunt.
Na drugim? Gościu... poznał go ze zdjęcia, gdzie stali w koleżeńskiej pozie?... klęczący na kolanach, i nic więcej? O tak! Klęczący tak, aby pokazać swą męskość, podnieconą męskość! W połączeniu?... reklama?... jakaś reklama w tle, która przedtem nie miała znaczenia? To był duży samochód!
– Zgadzam się z tobą. – stwierdził Zygmunt. – Pojedynczo, te zdjęcia nie mają zbyt większej wymowy? Męskie ciało, może czasami, za zbyt roznegliżowane? Może masz rację? Mógł to być materiał do szantażu? Na tej parze zdjęć widać nawet obie twarze, bo na tej??...
–Tym bardziej na tej? – Leszek uśmiechnął się. – Ten tatuaż na plecach, to jak imię i nazwisko faceta. Taki tatuaż, ma tylko jeden facet, a jest nim Mietek. Pytanie tylko, który którego szantażował?
– A może tu wcale nie chodziło o szantaż? – zauważył Zygmunt.
– Tylko, co? Ot tak, na pamiątkę?? Tak jak te zdjęcia, z tymi dziwkami?? Do albumu? – roześmiał się Leszek.
Zgarnął zdjęcia i schował do swego schowka. Jego uśmiech był jakiś dziwny, prawie, jak wymuszony, albo... nieświadomy?
– Niech zgadnę. – nieśmiało dodał Lech. – Wcale ci to nie ulżyło?
Leszek spoglądał w okno.
– Powiedz mi... – skierował się do Zygmunta. – Potępiasz mnie?... co o tym myślisz?... co ty zrobiłbyś na moim miejscu?... potępiłbyś swojego ojca?... powiedz coś?
– Nie wiem, co powiedzieć? Musiałbym rozważyć to? Niektórych rzeczy nawet nie rozumiem? Nie wiem, co powiedzieć? Nie mnie osądzać innych. Nawet własnego ojca...
Leszek przez chwilę spoglądał na kolegę.
– Dlaczego ja jestem taki głupi?? – wzrok utkwił pomiędzy kolanami.
Po chwili wstał z siedzenia i podszedł do regału.
– Nie chcę się dzisiaj smucić. Koledzy przyszli do mnie. Nie chcę się dzisiaj smucić. – wyjął coś z regału.
Lechu obserwował go.
Zygmunt nie chciał być ciekawski i oglądał plakaty na ścianie przed sobą.
– Leszku, co ty robisz?? Nie rób tego. – prosił Lech. – Proszę cię. – chciał wstać, ale Leszek powstrzymał go.
– Siedź! Lechu, tylko chwila, tylko troszeczkę.
Zygmunt zerknął na kolegę. Nie był aż tak strasznie ciekaw, co robi gospodarz domu, ale zerknął?
Leszek miał w dłoni jakieś płaskie naczynie. Na nim chyba żarzył się ogień, albo węgiel, bo wokoło rozchodził się dym.
– Kadzidło?? – zdziwił się dawny ministrant. Uśmiechnął się.
Lechu zakrył sobie dłońmi twarz.
– Leszku, dlaczego to robisz?? Przecież przyszliśmy?? – jęczał.
Leszek obrócił się kilka razy dokoła, tak, że dym zaczął otaczać go. Wdychał go nozdrzami i upajał się jego zapachem.
– Czuję taką rozkosz? To tak uspakaja mnie. Pozwala mi być sobą. To uspakaja mnie.
– Leszku! Przestań! – prawie że zawołał. Wreszcie nie wytrzymał i zawołał. – Ciotka?!! Pani Jolu!!
Z kuchni wyszła gospodyni.
– Słucham Leszku? – powiedziała spokojnie, ale zaraz krzyknęła. – Leszku!! Na Boga, co ty robisz?! – dopadła do syna i wyrwała mu naczynie z ręki. – Synku!!? Syneczku?... – postawiła naczynie na regale i szybko otworzyła okno na oścież. Odsłoniła firany i zasłony.
A Leszek wdychał jeszcze pozostałości dymu i zachwycał się jego aromatem.
Matka wachlowała i wypędzała dym z pokoju.
– Jak mogliście pozwolić mu na to?!! I wy jesteście koledzy?!! Leszku, ty mnie do grobu wprowadzisz?
Leszek wciąż szukał resztek dymu, starał się szukać drogi do ”zachwytu”.
– Przestań! – zawołała przed nim matka. – Przestań! – strzeliła mu chlapacza w policzek. I zaraz przestraszyła się. – Przepraszam... musiałam. – czekała na reakcję syna, wystraszona i gotowa na wszystko.
Leszek w swej wesołości i radości, w jakiej przed chwilą znajdował się, nagle oprzytomniał.
– Mamuś? Co ty zrobiłaś? – stał przed matką z lekkim uśmiechem, ale już poważny.
– Przepraszam, ale musiałam. – chyba czkała na jego reakcję?
– Mamuś? Ty przerwałaś mi trans?
– I dobrze.
– Wiesz przecież, że to za mało dla mnie. Wiesz dobrze, że ja potrzebuję więcej?
– Ty nic nie potrzebujesz! Synku? Kocham cię. Koledzy przyszli do ciebie. Jak ty się zachowujesz? Leszek cię zna. Ale ten nowy kolega? Co on pomyśli o tobie?
– Co myślisz o mnie?? – Leszek od razu poszedł za ciosem. – Powiedz to mojej matuli. Czy robię coś źle?
– Wielu rzeczy nie rozumiem... a to, co rozumiem... nie widzę nic złego? Nic złego nie robisz... – niepewnie wyjaśniał Zygmunt.
– Widzisz?! Widzisz, mamuś?! – ucieszył się Leszek.
– Czy wy nie widzicie, że on się truje?!! – naskoczyła gospodyni. – Czy wy tego nie widzicie, czy tylko tak udajecie? To tacy z was koledzy?! – prawie płakała. – Skąd to masz? Gdzie to masz? Skąd to wziąłeś? – krzyczała na syna.
– Ciocia. – Lechu pospieszył z informacją. – W regale. – wskazał ręką.
I Jolka już szperała w regale... i znalazła.
– To taki z ciebie przyjaciel?? – Leszek niedowierzał Lechowi.
Matka wybiegła wprost do kuchni, aby zniszczyć to, co miała w rękach.
Chłopaki spoglądali na siebie.
– Leszku, to dla twego dobra, powiedziałem, gdzie...
– Jak idiota, wierzyłem, że jesteś moim przyjacielem? – Leszek nie mógł uwierzyć w postępek kolegi.
– Bo jestem! – zdenerwował się Lech.
– Nie wierzę. – Leszek wciąż tkwił w zdziwieniu.
– Leszek ma rację! – gospodyni wzięła w obronę Lecha. – Jest twoim najlepszym przyjacielem! Masz innego?
Wreszcie Lechu doszedł do wniosku, że już za długo tu siedzą.
– Zygmunt, ty jak chcesz, ale uważam, że na nas już czas? – trącił kolegę.
Zygmunt szybko wstał.
– No to idziemy. – jego decyzja była szybka.
Lech gramolił swą wielką dupsko z fotela, ale zanim zdążył ją podnieść, dopadł go Leszek.
– Nie odchodźcie jeszcze! Zaczekajcie! Proszę.
– Tu za dużo się dzieje. – stwierdził Lech.
– Siadaj!! – wrzasnął na niego Leszek i pchnął go w głąb fotela. Dopadł Zygmunta. – Proszę... zaczekajcie. – i pochwycił Zygmunta w objęcia. – Zostańcie jeszcze chwilkę. Tak bardzo chcę z kimś porozmawiać.
Zygmunt spoglądał na Lecha.
– Jeżeli ty zostaniesz, on też będzie musiał. – Leszek tak strasznie błagalnie patrzył, że Zygmunt zmiękł.
– Zgoda. – powiedział za nich dwóch.
Leszek z radości jeszcze mocniej uściskał go... jak szalony, zaczął go całować.
– Tak bardzo chciałbym, abyśmy zostali przyjaciółmi?? – zaczął zachowywać się, jak gdyby zapomniał, że Zygmunt jest chłopakiem?
– Przestańcie już obściskiwać się. – oburzyło to Lecha. – Przestańcie już całować się, jak dziwki?
– Wcale nie całujemy się. – w obronie stanął Leszek. – I w cale nie jak dziwki. Jesteśmy facetami. Ale tak bardzo chciałbym, abyśmy stali się przyjaciółmi? I co ty na to? – znów błagalnie spoglądał Zygmuntowi w oczy.
– Nie będę ukrywał, że chciałbym mieć takiego kolegę... takiego przyjaciela, jak ty. – powiedział to, z brakiem pewności we własne słowa.
Leszek jeszcze raz pochwycił go w swe objęcia. Lechu powstał ze swego fotela i rozdzielił ich.
– Zachowujecie się, jak... – pokręcił tylko swą tłustą twarzą. – Aż głupio mi. – chciał ukryć swój szyderczy uśmieszek, ale nie udało mu się.
– Lechu, czasami nawet mam chęć ciebie pocałować, ale jesteś taki tłusty i taki obleśny... o! Przepraszam! Chciałem powiedzieć, taki gruby. Lechu, ja ciebie nie obejmę. Przepraszam, ale nie gniewasz się?
Lech tylko spojrzał w kierunku kuchni i machnął ręką. Zygmunt obejrzał się. Teraz dopiero zrozumiał, że kobiety z kuchni, wszystko obserwują. Leszek zauważył to...
– Żeby nas nikt nie podglądał dłużej... chłopaki... – zakomunikował. – Spadamy stąd. Idziemy na piwo. Aha? Wy nie pijecie piwa? Dobrze, na lody.
Z kuchni weszła matka.
– Dobrze syneczku. Ale zanim stąd wyjdziesz, oddasz posłusznie, swojej matce, wszystkie te gówna, jakie jeszcze masz?
– Mamuś... nie zaczynaj od nowa. – chciał ją uciszyć.
– Oddasz mi wszystkie narkotyki... wszystkie te gówna, jakie jeszcze ukryłeś...
Leszek stał i patrzył na matkę.
– Leszku. Ja już tyle razy ci przysięgałam, ale wreszcie dotrzymam słowa i zgłoszę na Milicji. Będą chodzić za tobą, krok w krok i znajdą, tego, twojego dilera. Tyle razy już ci przysięgałam... ale nie doprowadzaj mnie do furii! Przysięgam ci, że zgłoszę to na Milicji.
Stał spokojnie i patrzył na swą matkę. Wreszcie nie wytrzymał.
– Zabrałaś już wszystko, co miałem. Więcej nie dam ci. Więcej nie mam. – zaczynało to wzbudzać w nim agresję.
– Leszku! Ja mi Bóg miły, pójdę na Milicję.
– Nie mieszaj do tego Boga.
– Oni zamkną twojego dilera!! – matka już się wściekła.
– Wiesz mamuś, że nie zamkną? – dla odmiany, z ogromnym spokojem dodał Leszek. – Czy wiesz, dlaczego? Bo serduszko by ci pękło... gdybyś widziała, jak go zabierają? Czy wiesz, kto jest tym dilerem?? No zgadnij?
– Na poczekaniu potrafisz zmyślić kłamstwo... – matka z wielkim spokojem spoglądała na syna. – Czy naprawdę ja ciebie urodziłam? – litościwie spoglądała na niego.
– Wiem, że w to nie uwierzysz? Ale opowiem ci. Od najmłodszych lat, z tęsknotą oczekiwałem zawsze, na przyjazd mojego taty. Przywoził mi mnóstwo prezentów... i to jakich prezentów? Ale i od najmłodszych lat, tata prosił mnie zawsze, abym sprzątał jego samochód. Prezenty, jakie dostawałem... on był dla mnie świętym Mikołajem... te prezenty były zawsze tak cudne, że ja w podzięce lizałem mu ten samochód. Gdy przyjeżdżał, ja nie mogłem nacieszyć się nim. Tak bardzo go kochałem, był dla mnie taki wspaniały, tyki kochany, taki piękny ojciec. Nie umiałem się napatrzyć go, nie umiałem się nacieszyć nim. Tatuś, był dla mnie prawie Bogiem. Nie miało prawa zostać kruszynki brudu, ździebełko piasku... każdy zakamarek wyczyściłem, odkurzyłem, wymiotłem. Każdy schoweczek... mojemu kochanemu i pięknemu tatusiowi otworzyłem i musiał zostać wyczyszczony. Oddawałem mu samochód... to było błyszczące cacko. Gdy jego książki czasem rozleciały mi się... bałem się je obejrzeć... były tam... dla mnie wtedy niedozwolone rzeczy. Ale gdy skończyłem dwanaście lat, zaczął mi się sypać wąs, zarost. Musiałem golić się. Gdy miałem trzynaście lat, regularnie goliłem się już. Nie mogłem się nie ogolić, do szkoły, bo źle wyglądałem. Wtedy, zaczęło mnie interesować, dlaczego ojciec wozi ze sobą tyle niedozwolonych książek. I kiedyś obejrzałem je. Z książek poznałem, co to jest seks. Chodziłem wtedy z Justynką... pokazałem jej... też była ciekawa... spróbowaliśmy, tak, jak na zdjęciach... od trzynastego roku posuwałem ją. Gdy kończyłem Zawodówkę, któryś z chłopaków opowiadał mi... o... o tym gównie. Ktoś nawet pokazał mi. Wtedy skojarzyłem sobie... to wszystko, co ojciec przywoził w swych skrytkach... mógł na mnie polegać, ciemny dzieciak, nie wiedział, co to jest? Zacząłem podkradać mu je. Bałem się to konsumować, ale kiedyś dałem to chłopakom... powiedzieli krótko... towar pierwsza klasa. On miał tyle tego, że nawet nie zauważał, że brakuje?
– Jak ty musisz bardzo nienawidzić swego ojca? – stwierdziła matka.
– Nieprawda! Ja kocham swego ojca. Z każdego wojażu przywoził mi przecudne prezenty. Miałem zawsze to, co innym dzieciom nawet nie śniło się. Ale przysięgam na wszystko, co istnieje... oddałbym te wszystkie piękności, aby tylko ktoś mógł cofnąć czas. Oddałbym to wszystko, aby ktoś wrócił mi ojca miłość...
– Ojciec kocha cię, tylko ty kochaj jego. – wpadła mu w słowo matka.
Leszek gruchnął serdecznym śmiechem.
– Mamuś, jak ty jesteś ślepa? W tym mieszkaniu, jest ukryte, około kilograma twego gówna. Wszędzie. W książkach, w radiu, w telewizorze, ale... to gówno jest włożone pomiędzy zdjęcia, jakie robi sobie nasz tata ze swymi dziwkami. Ty nigdy nie znajdziesz tego gówna, dlaczego? Bo szukając tego gówna, mogłabyś znaleźć któreś ze zdjęć. A przecież ty nie chcesz? Ty nie chcesz poznać prawdę. Ty nie chcesz zobaczyć, jaki jest twój mąż?
– Jak bardzo ty musisz nienawidzić swego własnego ojca?? Synku?? Dlaczego tak?
– Mamuś, gadasz głupstwa.
– Czy to, dlatego, że chcesz mu dorównać? Chcesz być taki jak on? Boisz się, że będzie przystojniejszy od ciebie? Boisz się, że będzie lepszy w łóżku? Chcesz być lepszy od niego? Tego nigdy nie sprawdzisz? Tego nigdy ty nie sprawdzisz?
– Mamuś, proszę cię, przestań... przestań i wyjdź. Proszę cię wyjdź, zanim cię wyrzucę. – Leszek postarał się być spokojnym.
I matka posłusznie wyszła.
– Ludzie?? – powiedział cicho Leszek. – Niech mi ktoś powie, czy ja tak kocham ją, czy ja już tak ją nienawidzę? – zasłonił twarz dłońmi i stał tak chwilę, aż ciałem jego zaczęło targać.
– Leszku, tu zaczyna za dużo dziać się... może my już pójdziemy?? – zaproponował Lech.
– Błagam. – Leszek oderwał ręce od twarzy... Leszek płakał. – Nie zostawiaj... nie zostawiajcie mnie teraz samego. Proszę was o to. Nie dam sobie rady sam. – usiadł na tapczanie.
Zygmunt spoglądał raz na jednego, raz na drugiego... Lech wlepił wzrok w podłogę. Leszek chwilę siedział, wreszcie położył się.
– Dlaczego oni tak znęcają się nade mną? Przecież ja kocham swoją matkę... przecież ja kocham swojego ojca?
– Olej całą tą gadkę... – rzucił propozycję Zygmunt.
– Przecież ja kocham ich... – i to już zaczynał się lament w wykonaniu Leszka.
Lechu wstał i podszedł do niego.
– Leszku... – usiadł obok niego. – Przestań się dołować. Dobrze wiesz, jak to zawsze kończy się, przestań już.
– Dobrze, że chociaż ciebie mam. Dobrze, że chociaż wy przyszliście. – Leszek rozklejał się.
– A ja myślę, że to wszystko, dlatego, że my przyszliśmy? Gdyby nas tu nie było, nie byłoby tej rozmowy? – chciał wyjaśnić Zygmunt.
– Gówno prawda! – naskoczył nagle Leszek. – Przepraszam. Co ja robię? Jestem teraz taki rozdrażniony?
– Dobrze. W porządku. – Zygmunt poczuł się nieswojo.
– Zygmunt, ale nie gniewaj się, proszę, jestem teraz taki rozdrażniony? Przepraszam. – Leszek ukorzył się.
– W porządku. W porządku. – uciszył go Zygmunt.
Spuścił wzrok i spoglądał na swe ręce. Przyglądał się, najpierw jednej dłoni, potem drugiej. Uniósł je i ustawił równolegle do siebie.
...Kiedyś trzeba zrobić z nich użytek? – pomyślał.
– Uspokój się, uspokój. – uciszał go Lech.
Zygmunt wstał i podszedł do tapczanu.
– Lechu... – trącił kolegę w ramię. – Puść mnie do niego.
– On jest już dość rozdrażniony. Teraz trzeba go uciszyć.
– Lechu, proszę.
I Lechu podniósł się.
– Idź sobie gdzieś... na dwór, zapal... do kuchni, wypij kawę, herbatę... albo po prostu, posiedź sobie na podwórku. – proponował Zygmunt.
– Z nim teraz trzeba rozmawiać... – wyjaśniał Lech.
– Dobrze, Leszku. – przerwał mu Zygmunt. – Właśnie chcę z nim porozmawiać. Możesz zostawić nas??
Lechu popatrzył jeszcze na kolegów... i leniwie wyszedł z pokoju.
– Chcesz ze mną porozmawiać? – Zygmunt usiadł na łóżku, jak najbliżej kolegi.
– A o czym my możemy rozmawiać? – Leszek odwrócił głowę. – Przepraszam cię. Głupio mi. Trochę głupio mi.
– Nie przejmuj się. – pocieszył go Zygmunt. – Może wyszło trochę nie tak, ale... olej to. Olej i to ciepłym moczem.
– Zawsze poruszają ten temat, chociaż wiedzą, że mnie to wkurza.
– Mam starszego brata... wprawdzie dwóch... Gdy byli wkurzeni na coś, szliśmy daleko od domu... I tam wyżywaliśmy się na sobie... Oczywiście tak, żeby sobie krzywdy nie zrobić?... Nie powybijać zębów, nie posiniaczyć się. – Zygmunt oparł się nad jego ciałem. – Jeżeli masz ochotę, sieknij mnie... może to ci ulży? Nie za mocno tylko, abym nie miał siniaka.
– Nie. Nie chcę. Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. – palcami dotknął jego twarzy.
– W porządku. Jeśli tak chcesz, będziemy.
I Leszek objął go za szyję i przyciągnął do siebie. Pocałował go w policzek.
– Tak bardzo chcę z kimś rozmawiać... – odwrócił twarz, bo chciało mu się płakać.
– Dobrze. O czym chcesz rozmawiać? – tkwił tak pochylony nad nim. – W Podstawówce, czytałem dużo książek. Lubisz książki?
Ale Leszek tylko przyglądał się koledze. Zygmunt chyba zrozumiał?...
– Do naszej szkoły przyjeżdżał facet z kinem objazdowym... – Zygmunt czekał na reakcję Leszka. – Ale filmy dozwolone tylko dla młodzieży... – ostrzegł go.
Ale Leszek nadal przyglądał się koledze.
– O czym jeszcze możemy rozmawiać? O czym chciałbyś rozmawiać? – a gdy Leszek nadal milczał, dodał. – O dziewczynach? Tak mało wiem o nich?... Ja dopiero zaczynam.
Leszek uśmiechnął się.
– Gdybyś był starszy, bylibyśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Chyba nadajesz, na tych samych falach, co i ja? – Leszek dotknął... raczej chciał dotknąć palcami jego twarzy... ale Zygmunt pochwycił jego dłoń w locie. – Nie chciałem nic zrobić... – od razu ostrzegł go Leszek.
– Czy wiesz, że zewnętrzna strona dłoni, oznacza wroga? Wewnętrzna strona dłoni, oznacza przyjaciela.
Leszek aż otworzył usta.
– Nie wiedziałem o tym? Skąd to wiesz?
– Czy nadal chcesz dotknąć mojej twarzy?
– A mogę?
– Możesz... Tylko, jako wróg, czy jako przyjaciel?
– Jako kolega.
– Dobry, czy najlepszy?
Leszek uśmiechnął się.
– Gdybyś był trochę starszy, bylibyśmy wspaniałymi przyjaciółmi...
– Ja mam piętnaście, ty dwadzieścia jeden, co to za różnica??
– Nadajesz, na dobrych falach...
– To dobrze, czy źle?
– Dobrze.
– Ty masz też coś, o czym ja marzę...
– Co to takiego?
– To. – i Zygmunt przejechał dłonią po jego owłosionej piersi. – Ale kiedyś i ja dorosnę... być może i moje marzenie spełni się? – i Zygmunt poczuł, jak zaczynają piec go policzki. – O tym chyba nie będziemy rozmawiać? O seksie też nie. – ostrzegł Leszka. – Na to jeszcze mam czas. Chyba, że wiesz coś, o czym nie wiem ja?
– A masz dziewczynę?
– Mam... a ty?
Ale Leszek tylko założył sobie rękę pod głowę i przemilczał to.
– Opowiedz mi o swojej dziewczynie. – z lekka uśmiechnął się do Zygmunta.
– Ma na imię Danusia. Uczy się w Ogólniaku, w Mińsku Mazowieckim. Razem chodziliśmy do Szkoły Podstawowej. Od ósmej klasy, uczy się w Mińsku.
– Kochasz ją?
– Tak. Chyba tak?
– Jak to, chyba? Nie jesteś pewien?
– W Szkole Podstawowej, bardzo podobała mi się.
– Jest ładna?
– Chyba bardzo?
– Ale dla ciebie, najpiękniejsza?
– Chyba tak?
– Nie jesteś pewien?
– Jestem. Tak. Jest najpiękniejsza i kocham ją.
– Posuwasz ją?
– Nie.
– Nie? Dlaczego?
Zygmunt utkwił wzrok gdzieś w jego zaroście na piersi, bo nie chciał patrzeć w bok.
– W klasie, mieliśmy kilka takich dziewcząt... raczej maszyn, a nie dziewcząt, które za wypracowanie, mogły zaprowadzić cię do raju bram. Do maja... nawet do czerwca tego roku, wierzyłem, że będę księdzem. Nie chciałem zaprzątać sobie głowy dziewczynami i seksem. Chciałem być księdzem i chciałem mieć umysł czysty. Pozbawiony pożądania. Przez tych kilka miesięcy... właściwie... to tygodni... nadrabiam zaległości w swojej edukacji. Nastawiam uszu tam, gdzie ktoś mówi o seksie. A ty, dużo wiesz o seksie?
– Mógłbym napisać poradnik.
– To sporo? Gdy będę potrzebował wiedzy i porady, czy mogę z tym przyjść do ciebie? Czy udzielisz mi kilku lekcji??
Leszek teraz uśmiechnął się.
– Teoretycznie, czy praktycznie?
– I tak i tak. A teraz ty opowiedz mi o swojej dziewczynie...
– Nie mam dziewczyny.
– Jak to nie masz?? A Justyna?
– Justynka?... – Leszek odwrócił twarz.
Z oka wypłynęła mu łza.
– Przyjacielu?? Czy ty nie jesteś czasem trochę za stary, żeby płakać?? Co się stało? Nie chcesz o tym mówić?
– Justynka, to już dawno skończone.
– Ale kochasz ją wciąż?
– Niestety, ale kocham.
– Czy chciałbyś, aby do ciebie wróciła?
– Chciałbym, ale to jest niemożliwe.
– Nigdy nie mów, niemożliwe. Jeśli kochasz, wszystko jest możliwe.
– W tym jednym, jedynym przypadku, jest to niemożliwe.
– Czy chciałbyś zobaczyć się z nią? – Leszek odwrócił twarz, łzy poleciały mu jeszcze obfitsze. – Czy chciałbyś, aby ona przyszła do ciebie?
– Zygmunt, przestań, to jest niemożliwe. – nalegał Leszek.
– Jeśli kochasz ją, wszystko jest możliwe. – uśmiechnął się do niego. Ocierał mu policzki z łez i wycierał je o swoje dłoni. – Jeśli kochasz ją naprawdę... – uśmiechnął się, aby pocieszyć kolegę. – Stara miłość nie rdzewieje... ktoś widział się z nią?... Ten ktoś powiedział mi, że ona ma się dobrze i że też kocha cię. Dzisiaj będzie przechodziła tędy... niby, że to... ot, tak... ma wstąpić do ciebie. Pamiętaj... powiedziałem ci to w zaufaniu.
– Zygmunt. Jest to po prostu, niemożliwe. Uwierz mi.
Zygmunt położył mu dłoń na jego włochatej piersi.
– Proszę, ucisz serce. Czy możesz mi zaufać? – drugą ręką nakierował mu twarz ku swojej. – Proszę cię, zaufaj mi, ten jeden raz. – ustawił palce nad jego sercem. – Od tej chwili twoje serce jest posłuszne mi. – starł się nie odrywać oczu od jego oczu. Najpierw palcami, potem dłonią stuknął w jego pierś. – Czy serce już uspokoiło się? Czy czujesz się już lepiej?
– Co ty robisz?? – zdziwił się Leszek.
– Patrz mi prosto w oczy. Czy teraz lepiej ci?
– Chyba tak?
Palcami, jak wtyczką elektryczną, dotknął jego skroni.
– Twój umysł, od tej chwili będzie posłuszny mi. – i znów, najpierw palcami, potem dłonią stuknął w jego skroń.
– Zygmunt, co ty robisz?
– Proszę cię, zaufaj mi. Chcę, abyś zaufał mi. Czy chcesz, aby Justynka przyszła do ciebie?
Czekał chwilę.
– Jest to niemożliwe, ale tak.
– Powiedz krótko, chcę... albo, nie.
Leszek chwilę ważył myśli.
– Chcę. Chciałbym.
– Chciałbym, abyś był szczęśliwy. To już teraz nieważne, czy to będzie krótko, czy nie. Czy chciałbyś być szczęśliwy? Jeśli tak, to powiedz, chcę.
– Chcę. Chociażby małą, krótką chwilkę.
Zygmunt starał się nie odrywać swego wzroku od jego oczu.
– Co robisz? – zapytał Leszek.
– Szukam twoich dłoni. Niech nasze palce spotkają się na twoim sercu. – i splatał palce z jego palcami. – Teraz, z naszych rąk, uczyńmy krąg. Patrz się ciągle w moje oczy. Nie odrywaj wzroku, zaufaj mi. Ja tego chcę. Teraz wywińmy dłonie, tak, aby nasze przyjazne strony, były ku górze. Czy wiesz, co to jest, siła woli?
– Wiem. Słyszałem o tym.
– To teraz, siłą woli, odnajdź ją. Ty ją znasz. Ja nie znam jej. Nie wiem, kogo mam szukać? Unieś się ponad domami Ursusa. Odnajdź ją i spotkaj się z nią. Wiesz, gdzie ona mieszka... sprawdź w domu.
– W domu na pewno jej nie ma.
– Gdzie teraz może być? Wiesz?
– Wiem.
Ledwie zdążył to powiedzieć, a rozległo się pukanie do drzwi.
– Kto nam przeszkadza?? – zdziwił się Zygmunt. – Nie teraz.
Ale pukanie powtórzyło się.
– Czekasz na kogoś? – zapytał Zygmunt Leszka.
– Nikogo nie oczekuję? – zdziwił się Leszek. – To ty Lechu?
– Nie. To ja Justyna. – dał się słyszeć dziewczęcy głos.
Leszek uniósł głowę na poduszce.
Zygmunt obejrzał się.
W drzwiach stała drobniutka postać dziewczynki, w letniej sukieneczce.
Leszek zrobił wielkie oczy i opadł na poduszkę.
– To niemożliwe?? – dłonią ścisnął sobie skronie. – To niemożliwe?
– Czy to ona?
– Tak.
– Wejdź. Właśnie czekaliśmy na ciebie. Ktoś powiedział nam, że będziesz tędy przechodzić... – Zygmunt patrzył na jej drobniutką, delikatną postać. – Wierzyliśmy, że wstąpisz.
Weszła aż na środek pokoju.
– Co wy robicie?
– To niemożliwe. – powtarzał Leszek.
– Mówiłem ci, że rzeczy niemożliwe, stają się czasami możliwe. Leszek źle się poczuł, siedzę przy nim. Chodź. Usiądź koło niego. On tak bardzo kocha cię. Mówił mi to. Właśnie przed chwilą. Zajmij teraz moje miejsce. Usiądź. Pociesz go. Niech nasyci oczy twoim widokiem.
Dziewczyna niechętnie, ale usiadła.
– Justynka? To niemożliwe? Justynka, ja tak bardzo kocham cię. Ja tak bardzo tęsknię za tobą.
Położyła mu palec na ustach.
– Trudno mi w to uwierzyć. – zaczęła śpiewać. – Często tak, przechodzisz właśnie obok. Tak blisko mijasz mnie. Smutno mi. Nie wiem już, co zrobić ze sobą. Tak bardzo smutno mi. Dobrze było nam tak ze sobą. Bez siebie jest nam źle. Dlatego też musimy chronić tę miłość. Nie pozwól zniszczyć jej. Nie pozwól zniszczyć jej.
W kuchni usłyszeli śpiew. Lechu wstał i skierował się do pokoju...
– Obcy na horyzoncie. – ostrzegł ich Zygmunt.
– Wracamy. – rozkazał Leszkowi.
– Nie! Jeszcze nie! – nalegał Leszek.
– Wracamy! – warknął Zygmunt.
Ale przy wejściu Lech zapukał.
– Czy mogę wejść!! – i nie czekając na odpowiedz wszedł.
– Nie! Justynka! Nie! – Leszek rzucał się na łóżku.
– Uspokój się! – Zygmunt trzymał jego dłonie zaciśnięte na jego piersi.
Lech podszedł do nich.
– Mówiłem ci, z nim ciężko...
– Mylisz się. – uspakajał go Zygmunt.
Leszek spoglądał na leżącego kolegę i niedowierzał.
– Aż tak go wzięło?
– Wyjdź. Proszę cię. – prosił go Zygmunt.
– Mówiłem ci, że z nim będzie ciężko. Sam nie dasz rady.
– Wyjdź!! – wrzasnął Zygmunt. – Przepraszam. Zostaw nas samych. – uspokoił się tak szybko, jak szybko wybuchł.
– Nie dasz mu rady. Ja wiem, jak z nim postępować.
– Proszę cię. Kilka sekund. Minutka. Zaraz wrócę go do stanu używalności. – prosił Zygmunt.
– Dobrze. Daję ci pięć minut. Potem ja go uspokoję. Ja już wiem, jak go uspokoić.
Lech niechętnie, ale wyszedł.
Zygmunt ustawił twarz Leszka. Na jego twarzy położył swe dłonie.
– Wracamy... Justyna czeka. – ujął jego dłonie i splótł palce. – Nie każmy czekać damie.
Przewinął dłonie.
– I co widzisz??
Leszek od razu uśmiechnął się.
– Justysia? Tak cię kocham?
– Tak dobrze jest nam ze sobą, bez siebie jest nam źle, bez siebie jest nam źle. – śpiewała dalej Justyna.
– Tak chciałbym cię objąć, przytulić, ucałować?? – Leszek prawie płakał.
Justynka pochyliła się nad nim. Leszek objął ją i uściskał. Długo ją ściskał.
– Wybacz mi. Tak ciężko mi bez ciebie. Tak bardzo cię kocham. Tkwisz w moim sercu.
– Też cię kocham. Obok mnie, zawsze będzie miejsce dla ciebie. – uśmiechnęła się do niego.
– Słuchajcie. Na nas już czas. – Zygmunt próbował zakończyć seans. – Kiedyś wrócimy do tego. Leszku, przyrzekam ci, gdy tylko zechcesz, zawsze połączę was. Teraz musimy już skończyć. Policzę do trzech i wrócimy. Chcę, abyś pamiętał to wszystko. Chcę, naprawdę chcę, abyś był szczęśliwy. Nie utrudniaj, ani mnie, ani jej. – i zaczął liczyć.
Bez zbędnych dramatów, Leszek przyjął rozłąkę z ukochaną. Dopiero, gdy się ocknął z transu, poderwał się.
– A gdzie jest Justysia? – był strasznie zaskoczony.
– Uspokój się. – Zygmunt położył mu rękę na piersi. – Po prostu wyszła.
– Dlaczego nie zatrzymałeś jej?? – Leszek miał pretensje. Odsunął kolegę
– Nie mogłem. Powiedziała, że wróci...
Leszek usiadł na łóżku i odwrócił głowę.
– Ona już nie wróci... – westchnął głęboko. Wzrok wbił w podłogę.
Zygmunt skierował jego twarz ku sobie.
– Wróci, gdy tylko będziesz chciał. Obiecała mi.
– Dobrze wiesz, że to niemożliwe.
Chwilę patrzyli na siebie.
– Czy już mogę zawołać Leszka? Już w porządku?? Lechu! – zawołał.
Lechu szybko pojawił się w pokoju. Patrzył na Leszka i niedowierzał.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał spoglądając na kolegę. Nie wierzył własnym oczom.
– Czy ty widziałeś ją? – zapytał Leszek .
– Kogo??
– Justynkę.
Lechu spoglądał na Leszka i nic nie rozumiał. Wzrok utkwił w Zygmunta.
– Co ty z nim zrobiłeś??
– Doprowadziłem do stanu używalności.
– O co tu chodzi?? – nadal nic nie rozumiał.
– Była tu jakaś dziewczyna... Leszek mówi, że to Justynka? Ja nie znam jej... nie wiem, czy to ona, czy nie?? Ale zachowywała się, jak gdyby bardzo dobrze znała Leszka.
Lechu spoglądał na Leszka i wciąż nie rozumiał.
– Co ty z nim zrobiłeś??
– Lechu?? Przez tą chwilę z nią... byłem taki szczęśliwy?? Szkoda, że to tak krótko?? – Leszek wciąż żył chwilą.
– Leszku?? Dobrze wiesz, że to niemożliwe?? To nie mogła być Justyna??
– To była ona. Nie wiem, jak to się stało, ale to była ona.
Zygmunt usiadł przy ławie i sięgnął po wino. Lechu usiadł obok... wciąż spoglądał na Leszka i nie rozumiał nic.
– Co ty z nim zrobiłeś?
Zygmunt utkwił wzrok w kręgu winnego płynu. Palcem płynął po krawędzi szkła. Cicho zaczął śpiewać.
– Często tak, przechodzisz właśnie obok. Tak blisko mijasz mnie. Smutno mi. Nie wiem już, co zrobić ze sobą. Tak bardzo smutno mi.
Lechu nie wytrzymał.
– Przestań burczeć! – warknął na Zygmunta.
– Spoko Lechu. On nie burczy, on śpiewa. – uspakajał go Leszek.
– W takiej chwili, chce ci się jeszcze śpiewać? – Lechu znów burknął na niego.
– Niech śpiewa. Właśnie to, śpiewała mi Justynka. – Leszek czekał w zasłuchaniu.
– Dobrze nam tak ze sobą. Bez siebie jest nam źle. Dlatego też musimy chronić tę miłość. Nie pozwól zniszczyć jej. Nie pozwól zniszczyć jej. Tak dobrze jest nam ze sobą, bez siebie jest nam źle, bez siebie jest nam źle.
Leszek stał wniebowzięty.
– To właśnie śpiewała mi Justynka. – powiedział jeszcze ciszej.
– Leszku?? Wiesz przecież, że to niemożliwe?? To nie mogła być ona? – uparcie przekonywał go Lechu.
Leszek zaczął się śmiać.
– Wiem, co widziałem. – odwrócił się do regału. Sięgnął w głąb pułki, za książki. – Panowie, idziemy na miasto. – zaczął ubierać się.
– Leszku, ale nie z tym. – ostrzegał go Lech.
– Co ty możesz wiedzieć o miłości, o seksie? Założę się, że jeszcze nigdy nie posuwałeś żadnej dziewczyny? – Leszek rzucał mu pogardliwe spojrzenia. – Nigdy nie zrozumiesz zakochanego, ani też nie zobaczysz tego, co on widzi? Z resztą... nie było cię tu. Tylko Zygmunt może powiedzieć coś o tym, co tu widziałem... co tu widzieliśmy? Czy ty widziałeś ją? – zapytał Zygmunta.
– Była jakaś dziewczyna... ja nie znam twojej Justyny? – przyznał Zygmunt.
– Widzisz? Będę widywał ją, chociażbym miał zużyć wszystkie te gówna, jakie stary ściągnął do tego domu?
– Nigdzie z tobą nie idę. – postanowił Lech. – I ty też nie masz prawa z nim iść. On sam nie pójdzie, on sam nie chodzi.
I było postanowione.
– Boże, co ja zrobiłem? – Zygmunt spuścił wzrok na ziemię. – Ja tylko chciałem mu pomóc? – dodał już ciszej. Patrzył na swoje dłonie.
– Chodźcie... – Leszek wskazał drzwi. – W garażu mam coś wspaniałego. Coś, co wali z nóg.
Lechu wstał.
– Ja nigdzie nie idę. – Zygmunt upomniał Lecha. – Sam mówiłeś, że on sam nigdzie nie pójdzie.
– Jeśli do garażu, to chodź. – zaproponował Lech.
– Nie. Nie chcę. Ja chcę mu pomóc. – Zygmunt uparcie siedział. – Nigdzie nie wychodźcie.
Ale nie posłuchali.
– Gdzie idziecie? – starał zachowywać się cicho. – Kiedy wrócicie?
– Tylko do garażu. Zaraz wracamy. – uspokajał go Leszek.
– Ja tu czekam. Nie ruszam się stąd. – postanowił Zygmunt. – A w ogóle... czy mam czekać?
– Tak. Zaczekaj. – postanowił Leszek.
Poszli.
Zygmunt siedział cicho i nawet bał się poruszać.
– Mamo, idź za nim! Wróć go! – dał się słyszeć głos córki.
– Ja już nie mam siły! – matka chyba płakała.
– Mamo!? Znów wróci jak poprzednio, proszę cię?
– Córcia, ja już nie mam do niego siły. Niech to się raz skończy i będzie święty spokój! – lamentowała matka.
Zygmunt doszedł do wniosku, że nie ma sensu siedzieć tu nasłuchiwać ich rozmów... bo to niekulturalnie i?... poczuł się nieswojo.
Wstał i założył buty.
– A pan nie poszedł z nimi? – z kuchni zdziwiła się gospodyni.
– Nie, proszę pani. Oni mieli wrócić? – ze wstydem dodał Zygmunt.
– Niech pan nie chodzi z nimi. Leszek Kurant, to nie jest towarzystwo dla Leszka. – narzekała gospodyni.
– A to już nie moja sprawa, proszę pani? Do widzenia. – wolno i cicho zamykał drzwi.
Okno od kuchni było otwarte. Jeszcze na schodkach słyszał ich głosy, nie był tylko pewien, czy poprzez uchylone drzwi, czy poprzez okno.
– To ty nie widziałaś, że nie wszyscy wyszli?? – był to głos matki.
– Nie zauważyłam. Myślałam, że wszyscy wyszli?? – broniła się córeczka i zaczęła płakać.
Blaszany garaż tuż przy schodkach był otwarty. Jego drzwi, prawie dotykały ściany ganku. Spoza drzwi, widać było czarną głowę Leszka.
Wolno zstępował po schodkach...
Kilka głupich myśli przebiegło mu przez myśl.
– Co robicie? – roześmiał się.
Leszek odwrócił się w jego kierunku. Zygmunt szybko zerknął... sam nie wiedział dlaczego, na jego rozporek i na Lecha. Lechu siedział na jakiejś skrzynce... zrobiło mu się głupio.
– Powiedz. Tylko tak z czystym sumieniem. Czy naprawdę widziałeś ją? – zapytał Leszek.
– Kogo? – Zygmunt nie wpadł jeszcze w ich tok myślenia.
– Tę dziewczynę... – Leszek nie dokończył.
– Leszek upiera się i chce mnie przekonać, że była tam jakaś dziewczyna? Konkretnie, Justyna? – wpadł mu w słowo Lech.
– Ja nie znam Justyny. Nie wiem, jak wygląda Justyna? – wyjaśniał Zygmunt.
– Czy widziałeś jakąkolwiek dziewczynę? – ciągnął Leszek.
– Tak. – odpowiedział szybko Zygmunt.
– Ale jednak jesteś zdziwiony i zaskoczony? – pociągnął dalej Lech.
Zygmunt zmieszał się.
– Tak, jestem zdziwiony i zaskoczony, ale z innego powodu... – spojrzał po chłopakach. – Gdy zobaczyłem Leszka głowę spoza drzwi, głupie myśli przyszły mi do głowy, dlatego tak wolno schodziłem ze schodów. Chciałem dać wam czas...
– Na co? – zdziwił się Leszek.
– Przepraszam. – patrzył mu ze wstydem w oczy. – Myślałem, że on tobie... – wskazał na Lecha.
– Co?? Ale głupi chuj?? – Lechu strzelił petem w ścianę garażu, ale zaraz poderwał się i przydeptał go.
– Myślałeś, że on mi obciąga?? – zdziwił się Leszek.
– Przepraszam. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy? – głupio tłumaczył się.
– Jaki chuj? – nie mógł sobie darować Lechu.
– Dobrze już, przeprosił cię. – Leszek zakończył sprawę. – Mów. Widziałeś ją, czy zmyślasz?
– Widziałem.
– A widzisz?? – zawołał do niewiernego Lecha.
– Teraz, to nie wierzę w żadne jego słowo. – Lech nie dał się przekonać. – Jak była ubrana?
– Jeżeli byłeś na dworze, powinieneś wiedzieć, jak była ubrana? Musiała przechodzić obok ciebie? – wyjaśniał Zygmunt.
– Oto chodzi, że nie byłem na dworze i nie widziałem jej? – Lech nie dawał za wygraną.
– Więc gdzie byłeś? – niecierpliwił się Zygmunt.
– Byłem w kuchni, z jego mamą... ale też nie widziałem nikogo? Gdyby wchodziła... musielibyśmy widzieć? Było nas troje?
– Lechu, przestań. – uspakajał go Leszek. – My z Zygmuntem widzieliśmy ją i to mi wystarczy.
– Leszku, to jakiś obłęd?? Może to przez ten dym? – gruby bronił swych racji. – Więc, jak była ubrana? – skierował się do Zygmunta.
Zygmunt zamyślił się.
– W sukience, to normalne. Trochę nazbyt wyletnioną, jak na wrzesień? Na ramionka... dość cienkie. Włosy długie, uczesane... na jedną stronę... to znaczy, wszystkie spływały jej po jednej stronie, po lewej, bo patrzyłem na jej piękne prawe ramię. – uśmiechnął się do Leszka. – Ładne ma ciałko?
– Jeśli już, to miała. – poinstruował go Lech. – Jaka sukienka?
– Nie patrzyłem na długość? Kolor?? Miała delikatne kwiatuszki??... albo niebieskawe kwiatuszki, a sukienka różowawa, albo na odwrót?? Nie chciałem tak bezczelnie gapić się w nią... w końcu, to jego dziewczyna? – wskazał na Leszka. – Sukienkę chyba miała krótką... bo, gdy brał ją za kolano, filowałem na jej ciałko?...
– To jakiś obłęd?? – Lechu otarł czoło. – Leszku, powiedz mu. On sam chyba nie wierzy w to, co mówi?
– Ja wierzę i wiem... to chyba ty nie wierzysz? I ty nazywasz siebie jego przyjacielem?? – zdenerwował się Zygmunt.
Leszek podszedł i objął Zygmunta i uściskał.
– Nie wiem, jak to się stało? To prawda, co mówisz... – i Zygmunt zrobił wielkie oczy do Lecha. – Ale nie znaczy, że Lechu kłamie? To, co mówi Leszek, to też prawda.
– Nie rozumiem? – zdziwił się Zygmunt.
– Widzisz?? Justynka nie żyje. – powiedział strasznie spokojnie.
– Co takiego?? – Zygmunt zrobił wielki wytrzeszcz.
– Ona nie żyje. – powtórzył Leszek.
– Skąd wiesz? Więc kim była ta dziewczyna?
– To była ona i tego nie rozumiem?
– Jesteś pewien, że ona nie żyje?
– Tak. – Leszek przełknął wielką gulę, aż zaszczypało go w oczach.
Zygmunt oparł się o drzwi garażu.
– To, dlatego Leszek nie widział jej? – spoglądał na nieboraka i nie wierzył sam sobie. – To, dlaczego matka powiedziała do ciebie, abyś ożenił się z nią, skoro tak ją kochasz?
Leszek otarł policzek.
– Po tym, gdy spotkałem ojca z nią... byłem w wielkiej rozpaczy. Nafaszerowałem ją... tym jego gównem... byłem wtedy w siódmej klasie... siedziałem obok i czekałem, aż ona skończy ze sobą... chciałem zrobić to samo, ale zabrakło mi sił. Myślałem, że oni zrozumieją to? Ale nikt nawet nie sprawdził, dlaczego ona umarła? A może i wiedzieli? Może właśnie, dlatego nie chcieli sprawdzać, aby nie szukać winnego, bo wtedy wszystko wydałoby się? Ja nie chciałem uwierzyć, że ona umarła, a oni przede mną grają, że ona żyje i tak, przez sześć lat, oszukujemy się nawzajem.
– Zaraz, zaraz?? Nie rozumiem?
– Co tu rozumieć?
– Oni uważają, że ty myślisz, że ona żyje?
– Dokładnie.
– Ale idioci? – Zygmunt aż chciał się roześmiać.
– Czy Leszek nie mówił ci o tym? – ciekawiło Leszka.
– Nie wiem? Może i coś wspominał, ale nie przywiązywałem do tego wagi?
– Drażni mnie ta ich głupota... i to, że mają mnie za idiotę.
– I masz rację. Ale to nie ty, to oni są idiotami...
– Czy teraz, gdy wiesz już całą prawdę, potępiasz mnie? – zapytał Leszek.
– Nie jestem od potępiania ludzi. To sprawa dla Boga.
– Krótko... tak, czy nie??
– Nie. Nie potępiam cię. To sprawa twojego sumienia. To ty będziesz żył z tym ciężarem, do końca swojego życia.
– Nawet to, że jestem mordercą??
– Nawet. Każdy z nas, jest w pewnym stopniu jakimś mordercą... zabija w innym człowieku coś?
Leszek objął Zygmunt.
– Takiego przyjaciela, chciałbym mieć.
– Uważam, że nie zrobiłeś tego rozważnie? Myślę, że wolałbyś, aby była tu?
– Tu masz rację. Wybaczyłbym jej wszystko. – wszedł do środka garażu.
– Leszku, proszę cię, tylko nie to? – powstrzymywał go Lech.
– Muszę. Chociaż jednego dyma. To mi pomoże.
Zygmunt wyciągnął papierosy.
– Chcesz mojego?
– Ten mi nie pomoże.
Zygmunt przypalił papierosa i puszczał wielkie kłęby dymu. W pewnej chwili, spostrzegł w kuchennym oknie postać matki Leszka.
– Lechu, twoja matula nas podgląda... albo tylko mi się tak wydaje? – ostrzegł chłopaków.
– Nie pal na jej oczach. – powiedział gruby. – Schowaj się.
Ale już było za późno... gospodyni uchyliła drzwi na schody.
– Co wy robicie? – zainteresowała się.
Zygmunt spojrzał w głąb garażu.
– Czego wy szukacie?! – zawołał w głąb garażu. – Leszka mama pyta... kranik, czy uszczelka do kraniku... – poinformował ją. – Dla Leszka Kuranta.
– Ty młody człowieku palisz?? – zdziwiła się gospodyni.
– Tak. Nie chciałem kopcić w mieszkaniu. – Zygmunt nie ukrywał się. – Czy pani ma coś przeciwko temu?
– Możesz mnie poczęstować? – wyciągnęła dłoń.
Zygmunt wyciągnął paczkę z papierosami. Gospodyni poczęstowała się.
– Palisz takiego samego?
– Tak, proszę pani. – i pokazał napis na papierosie.
Przypalił kobiecie, ale zakrztusiła się.
– I wzięła?? – zdziwił się Leszek w głębi garażu.
– Wzięła. – poinstruował kolegę Lech.
– Przecież ona nie pali? – niedowierzał Leszek.
Gospodyni zakaszlała kilka razy i wyrzuciła papierosa na ziemię.
– Obrzydlistwo! – splunęła i weszła do mieszkania.
Zygmunt rechotał się z naiwności gospodyni. Zerkał na kolegów i niedowierzał?...
– Wy nie potraficie palić?? Papierosem trzeba się zaciągać... – sztachnął się. – Wtedy nie musisz palić dwudziestu, czy więcej dziennie? Wystarczy kilka sztuk.
– Tym nie można zaciągać się. – wyjaśnił mu Leszek. – Tego trzeba pykać.
– Chcesz spróbować? – Lech wciskał mu papierosa. – Spróbuj. To jest dopiero papieros? To jest moc...
Zygmunt, nosi otrzymany w dniu Pierwszej Komunii Świętej, medalion – wielki, zrobiony z pięciozłotowej monety. Uznawał to za konieczność i obowiązek względem Boga.
Profesor od WF, Andrzej Wiśniewski, zwrócił mu uwagę, aby do ćwiczeń zdejmował medalion, ale nie posłuchał.
Lekcje WF w tej szkole wyglądały nieco inaczej, niż w szkole w Żeliszewie. Zygmunt umiał, co prawda grać w kosza, ale nie znał wielu pojęć. Do pałąka z siatką, rzucał piłkę z bardzo daleka, ale robił bardzo dużo taktycznych i technicznych błędów. W siatkówkę grał dobrze, też robił dużo błędów taktycznych i technicznych, co w większości eliminowało go z wielu rozgrywek.
Wracał ze szkoły sam.
Właśnie zamknął furtkę, gdy zza domu wyszedł Leszek. Już z daleka uśmiechnął się do Zygmunta.
– Cześć. – powiedział, jak do najlepszego kumpla.
– Cześć. – odpowiedział mu Zygmunt, ale nie było to zbyt sympatyczne.
Stanął na środku ścieżki.
– Co się stało?? Coś taki naburmuszony? – powstrzymał go.
– Spadaj! – Zygmunt rzucił mu spojrzenie pełne ognistych piorunów.
– O co chodzi? Nie rozumiem? – nie pozwalał mu odejść.
– Nie rozumiesz?? – Zygmunt był gotów zaatakować. – Czy wiedziałeś, jak to gówno działa? Co ono robi z człowiekiem?
– Tak. Wiedziałem.
– I co?? Myśleliście, że jak złapaliście głupiego chłopaka ze wsi, to możecie robić sobie z niego jaja??
– Rozumiem, że jesteś zbulwersowany, masz prawo być.
– Niemożliwe?? – przedrzeźniał go. – Przez tych kilka dni, rozmawiałem z chłopakami z Warszawy... wyjaśnili mi, czym są narkotyki, jak działają i co robią z człowiekiem? To, że chcesz zabić sam siebie, nie interesuje mnie. Mogliście mnie zabić.
– Przepraszam. – Leszek był bardzo potulny. – Ale mówiłeś, że ćmisz od trzynastego roku...
– Myślałem, że wy, tu w mieście jesteście trochę mądrzejsi? Ćmisz... po naszemu znaczy, palisz. – i wyciągnął z kieszeni papierosy. – To palę, od trzynastego roku życia.
– Przecież widziałeś, że ćmimy jednego we dwóch?
Zygmunt w swym zdenerwowaniu, aż uśmiechnął się.
– Facet?! Gdy miałem trzynaście lat i uczyłem się palić, paliliśmy jednego papierosa w pięciu, albo w sześciu... dziwiło mnie trochę, ale myślałem, że tacy z was palacze?
– Sam widzisz, że to nie nasza wina? – Leszek wyciągnął ku niemu dłoń. – Na zgodę.
– Nie chcę cię znać. To samo zrobiłbym i z ich Leszkiem, ale tu mieszkam i nie mam innego wyjścia?
– Masz. – ujął go za ramiona. – Moja mama chętnie wynajmie ci pokój.
Zygmunt roześmiał się mu w twarz.
– Dziękuję. Nie mam ochoty mieszkać z innym narkomanem.
Leszek na chwilę zakrył twarz.
– Nie mów tak. Proszę cię o to. Chciałbym skończyć z tym nałogiem. Każdy człowiek ma jakieś zboczenia? Jesteśmy potrzebni sobie.
– Ja nie mam zboczeń, ani nałogów...
– Jesteśmy potrzebni sobie. Ty wyleczyłbyś mnie, ja wyleczyłbym ciebie.
– Ja nie mam nałogów. – powtórzył Zygmunt.
– Każdy człowiek ma jakieś zboczenia lub nałogi. Zapomniałeś, co mówiłeś wtedy?
– Tak. Zapomniałem. A jeśli nie zapomniałem, to chcę zapomnieć.
– Oglądałbyś mnie i podziwiał do znudzenia, a ja miałbym brać z kogo wzorzec... ja bym się wyleczył i ty wyleczyłbyś się.
Zygmunt znów roześmiał się.
– Może i zauroczyłeś mnie swą urodą i ciałem, ale zapewniam cię... ja już wyleczyłem się. Nie chcę cię znać. Nie chcę o tobie słyszeć. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć na swojej drodze.
– Jesteś potrzebny mi.
– Jeśli to nawet było zauroczenie twoją osobą, to tylko chwilowe.
– Czy rozumiesz? Jesteś potrzebny mi.
– Ale ty mi nie. Ani ty, ani twoje narkotyki. Ja chcę żyć.
Leszek objął Zygmunt i przycisnął do siebie.
– Proszę cię. Pomóż mi. Chciałbym skończyć z tym nałogiem.
– Puść mnie, bo kopnę cię w jaja! – ostrzegł go Zygmunt.
I Leszek zrezygnowany puścił go.
– Mieliśmy być przyjaciółmi?
– Masz przyjaciela. – wskazał na dom. – Mało ci?
– On nie jest moim przyjacielem... on nie umie nim być. Nie umie powstrzymać mnie. Tak samo chętnie bierze, jak i ja?
– Ja też nie umiałbym cię powstrzymać. Z nałogiem trzeba walczyć samemu.
– A mówiłeś, że będziemy przyjaciółmi??
– Żaden z moich przyjaciół, nie podałby mi narkotyku i nie ważne to, w jakiej postaci?? Nie podałby mi, wiedząc, jak on działa? Ty... wy, chcieliście tylko mieć ubaw ze mnie.
– Proszę cię, przyjmij propozycję mamy?
– Mamy??
– Ona chce wynająć ci pokój. Przyjmij jej propozycję. Nie odmawiaj jej?
– Mamy?
Leszek patrzył chwilę na Zygmunta, wreszcie chyba zrozumiał.
– No dobrze. To moja propozycja. Takie poświęcenie, warte jest kuracji.
– Wtedy, zrobiłbym dla ciebie wszystko...
– Wszystko??
– Tak. Wszystko, ale dzisiaj, nie. Rozumiesz?? Nawet, gdyby twoja mama chciała wynająć mi go darmo?
Leszek zamknął oczy i stał tak ze skwaszoną miną.
– Nawet, gdybyś to ty, z własnych pieniędzy, chciał za niego płacić?
Po raz drugi, profesor Wiśniewski, zwrócił uwagę, na zdejmowanie medalionów. Część chłopaków posłuchała, ale Zygmunt uznawał zdjęcie go, za obrazę względem Boga.
Skręcili już na podwórko, gdy zauważyli, że z gospodynią rozmawia Leszek.
– Coś często on odwiedza cię? – cicho szepnął Zygmunt do Lecha.
– Ma problem i chce go rozwiązać. – Lech odszedł od niego i poszedł przywitać się z kolegą.
W kuchni siedział już Tadzik.
– Leszka kolega jest tu. – zaczął.
– Widziałem go. – bez żadnego entuzjazmu powiedział Zygmunt.
– Rozmawiał z gospodynią... Czy ty wiesz, że on chce, abyś zamieszkał u niego?? – podniecał się.
– To jest tylko jego życzenie, a nie moje? Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
Chłopaki kończyli w kuchni posiłek, gdy wszedł Leszek. Przywitał się z nimi. Wszedł do Lecha, do pokoju.
Po chwili Lechu przyszedł do nich.
– Zygmunt, Leszek chciałby z tobą porozmawiać.
– Ale ja nie mam ochoty rozmawiać z nim.
– Zrobisz, jak będziesz chciał?
– Oczywiście.
Po posiłku pojedynczo wchodzili do pokoju.
– Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać? – zaczął Leszek.
– Przepraszam bardzo... – Zygmunt nastawił się do niego. – Ja mam sporo lekcji. Czy możesz stąd wyjść? – zawiesił na nim swe ślepia. – Co prawda, ten pokój jest wspólny... jeżeli przyszedłeś do Leszka, to nie będę wam przeszkadzał. Porozmawiajcie sobie. Lekcje odrobię później. Tadzik, czy chcesz pójść ze mną na miasto?? Musimy poznać to miasto. My chłopaki ze wsi, jeszcze kiedyś zagubimy się w nim??
– Nie. Nie chce mi się iść? Nie dzisiaj? – chłopak nie był po prostu nastawiony na spacery.
Zygmunt wyszedł do kuchni, założył buty na nogi i wyszedł.
Po raz trzeci profesor ostrzegł, że będzie zrywał wszystko, co wisi na szyi. Inni chłopcy noszący małe zgrabne medaliki na łańcuszkach zdejmowali je, ale Zygmunt swój miał na tasiemce i nie chciał zdjąć. Profesor chciał ośmieszyć go, bo uczeń uznał, że ksiądz założył mu medalik na szyi i ksiądz może zdjąć, a tasiemka jest czysta, bo przy każdym myciu jest myta. Nie wszystko cacko, co się świeci. Łańcuszki rwą się, a tasiemka nie.
Profesor kazał wystąpić mu, przed szereg klasy i przemaszerować mu, aby wszyscy zobaczyli to ”cacko” Zygmunta. Aby wiedział, że tu rządzi profesor szarpnął mu, ale tasiemka tylko poraniła palce profesora i szyję Zygmunta.
Zajęcia mieli na małej sali gimnastycznej, gdy profesor Andrzej kazał zdjąć “krowę” z szyi. Zygmunt zagadał go.
– Dlaczego nie byka?
A zapytany, co ma jeszcze do powiedzenia, odparł.
– Bo byk, może roznieść rogami.
Obserwując innych i profesora doszedł do wniosku, że należy dać więcej luzu. W chwili, gdy inni targali piłkę lekarską zagadał do profesora, aby po lekcji doszli do przekonania, kto ma rację, czyja jest prawda i kto powinien mieć rządy w ręku, ale ostrzegł także, że to może skończyć się tragicznie dla niego. Wywołało to radosny uśmiech u profesora.
Po skończonej lekcji, gdy wszyscy rzucili się biegiem na korytarz, podszedł do profesora i zagadał go.
– Przekonajmy się, czyja jest racja?!
– Jak to sobie wyobrażasz?
– Dajmy sobie po razie! Ten, który wytrzyma będzie miał rację.
– Dzieciaku jestem sportowcem, gdy machnę cię, mogę cię zabić, nie chcę mieć cię na sumieniu.
– Na sumieniu, to ja będę miał ciebie. Jesteś zbyt pewny siebie. Jesteś zarozumiały, ale dziś poznasz moc i potęgę medalionu... tego, który noszę na szyi. Ubliżyłeś Bogu i Bóg ukaże cię, poprzez moje ręce.
– Ty naprawdę wierzysz w medaliony? – roześmiał się serdecznie Andrzej. – To są tylko medaliony. Martwe rzeczy.
Ale Zygmunt nie słuchał tego, co mówił mu profesor. Jego myśli były skierowane gdzie indziej.
– Dlatego, że uderzyłem Tomka, chciano wyrzucić mnie ze szkoły. Za ciebie, mogę pójść do więzienia. Czy możesz napisać, że wszystko, co stanie się, jest w imię honoru i że nikt poza tobą, nie ponosi winy? – zapytał go Zygmunt.
– Widzę... – mina Andrzeja zmieszała się. –...że bierzesz poważnie całą tą sprawę? No dobrze, skończmy to, za chwilę mam następną lekcję. Nie mam ochoty na twoje strachy, nie boje się pogróżek.
– To nie są pogróżki. Pisz!
Andrzej wyjął kawałek kartki.
– Co chcesz, abym ci napisał?... że nie biorę odpowiedzialności, za twoją połamaną szczękę?
– Powiedziałem już! Napisz, że...”to, co stało się, stało się w imię honoru. Nikt nie ponosi za to winy.“ I podpisz się!
Andrzej zrobił tak, jak kazał mu Zygmunt. Zamienili się kartkami, aby każdy miał dowód w swej ręce i że winowajcy tu nie ma.
– I co dalej? – ze śmiechem stanął przed uczniem.
– Damy sobie po razie, chociaż może po razie, to będzie za mało, dajmy sobie po trzy razy! – Zygmunt wyraźnie podniecał się.
– Po trzy? – Andrzej znów zaśmiał się. –...po pierwszym ciosie, głowa obróci ci się, o sto osiemdziesiąt stopni, po drugim ci odpadnie, trzeciego... trzeciego ci daruję.
– Twoja pycha i zarozumiałość zaślepia cię. Poznasz siłę Boga, poznasz moc medalionu i to będzie twoja ostatnia rzecz, jaką ujrzysz. Będziesz umierał powoli.
Andrzej znów zaśmiał się.
– Ja nie zabiję cię, zabiją cię lekarze. Będziesz umierał wiedząc, że nic nie możesz zrobić dla ratowania siebie. Umrzesz jednak ze świadomością, że nie miałeś racji.
Był zaledwie po studiach, młody, atleta, umięśniony, kulturysta, przystojny, zaledwie 24 letni. Podkochiwał się w profesorce od języka polskiego, Janinie Świrskiej. Mieli wkrótce pobrać się.
Uzgodnili, że pierwszy uderzać będzie trzy razy profesor, a potem Zygmunt. Dlaczego? Silniejszy ma mieć rację, gdy uderzy go profesor, wszystko będzie już jasne...
Jędrzej uderzył raz, drugi i trzeci, Zygmunt wytrzymał, ale według profesora, tylko dlatego, że ten uderzał zbyt lekko. I to tylko wina profesora. Ten zaszpanował mięśniami, nawet pozwolił uderzyć się dziesięć razy.
Jędrzej pozwolił nawet Zygmuntowi na zamach, na rozpęd i Zygmunt uczynił tak.
Jędrzeja ustawił na macie pod ścianą i według jego zgody, wziął rozbieg, skoczył na ręce, na nogi, na ręce i...
– Pomyślą żeś zasłabł... Dzisiaj poznasz moc Boga, ja znam ją dobrze. Poznałem ją, gdy miałem 7 lat.
Zygmunt miał też uderzyć go trzy razy, ale Jędrzej nie miał sił. Teraz karze mu poznać siłę Boga. Oto ten, który był słaby, zwyciężył mocarza, ten, który nie umie uczynić podskoku, uczynił piękny skok. Oto siła i moc Boga, Boga, którego Jędrzej, tak uparcie zrywał z szyi ucznia. Teraz Zygmunt zamknie salę, a on będzie konał i prosił Boga o pomoc.
Zygmunt oddaje mu swą kartkę, wyrywa z kartki swej nazwisko swoje. Znajdą obie kartki u niego i zrozumieją, o co chodzi? Aby od razu nie szukali sprawcy podciąga sztangę nad ciało Jędrzeja.
Od drzwi zerka jeszcze na Jędrzeja... maty pięknie zasłaniają ciało. Klucz od sali zostawia w drzwiach sali.
Szybko ubiera resztę ciuchów, dziennik oddaje Lechowi... ponoć profesor tak prosił? On poszedł gdzieś, nawet klucz zostawił w drzwiach. Lech nie od razu uwierzył Zygmuntowi, musiał sprawdzić, czy to, co mówi jest prawdą. Otworzył salę i tylko rzucił okiem na salę. Była pusta i zamknął. Teraz Lechu uwierzył, wszystko było realne.
Gdy następna z klas czekała na lekcje WF, nikt nawet nie zaskoczył, że klucz od sali tkwi w drzwiach. Ze względu na brak profesora, uczniowie wetknęli się do różnych schowków, ale gdy następne klasy już czekały, tego było już za wiele.
I nagle po szkole przeszło widmo paniki i szoku. Znaleziono wyczerpane ciało Jędrzeja.
Karetka... sygnał... bieganina... szok... musiał zasłabnąć podczas treningu... serce nie wytrzymało... atak serca. Ktoś powiadomił profesor Świrską. Wezwali ją na korytarz. Po szkole rozległ się wrzask Janki, po chwili druga karetka na sygnale mknęła za tamtą do szpitala, z Janką roniącą.
Tylko niektórzy uczniowie, mieli radochę, nie ma lekcji!.. ale po czasie i wśród uczniów powstało opanowanie. Pohamowali swą radość. Zaczęto komentować zdarzenia.
Na korytarzu omal nie wpadł na Lenkę. Musiała cofnąć się do tyłu, aby uciec przed kolizją.
– A co z tobą?? Goni cię ktoś, czy co?? – nie wytrzymała. – Oho? – obejrzała się jeszcze na milczka. – Masz gościa. – zawołała za nim. – Jest w waszym pokoju... był gdy wychodziłam...
– Ojciec?? – Zygmunt odwrócił się, ale Lenki już nie było. Znikła na dworze.
Wszedł do mieszkania.
– Tato, to ty?! – zawołał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Wszedł do pokoju. Przy stole siedział Leszek...
Jego twarz... od razu zauważył zmianę.
– Cześć kolego. – ucieszył się Leszek.
– Cześć. O? Jaka fajna bródka? Dobrze ci w niej? – stał i przyglądał się koledze.
– Dobrze?? – zdziwił się Leszek.
– Wspaniale wyglądasz... jakaś odmiana? – dodał poważnie. – Szybko ci urosła? – spoglądał na niego. – Lechu został z kolegami. – poinformował go.
Leszek uśmiechał się.
– Ja nie do Leszka, ja do ciebie. Chciałem z tobą porozmawiać.
– Nie mam dzisiaj ochoty na rozmowy. – rzucił torbę na stół. Nawet nie przywitał się. Podszedł do tapczanu i rzucił się na niego.
– Może przyjdę innym razem?
– Nie chce mi się dzisiaj rozmawiać. – ułożył głowę na rękach i twarz skierował na ścianę.
– Czy ja jestem tego powodem??
– Chyba nie?
– Opowiedz mi. Może poprawi ci się humor?
– Nie sądzę?
– Chętnie cię wysłucham?
– Czy twoja mama, nadal chciałaby wynająć mi pokój?
– Tak. To nadal aktualne. – Leszek czekał na dalsze konkrety, a gdy Zygmunt milczał dodał. – Czy dokuczają ci? Leszek szantażuje cię?
– Nie. Nie o to chodzi. Jakiś czas, chciałbym być sam.
– Mam sobie pójść?
– Nie. Nie o to chodzi. Dzisiaj w szkole stało się coś, czego nie rozumiem?
– Opowiedz mi, może uda mi się ci pomóc? Wyjaśnić?
– Kiedy, ja sam tego nie rozumiem? Nie umiem nawet opowiedzieć? To się zaczęło tamtego dnia...
– Nic nie rozumiem? Co? Zaczęli podobać ci się faceci?
Zygmunt przekręcił się na plecy.
– Ile tego gówna?... jaką dawkę tego cholerstwa wtedy dostałem?
– Czujesz głód?
– O czym ty mówisz?
– A o czym ty?
– Coś wtedy we mnie wyzwoliło się? Od tamtego dnia, coś ze mną dzieje się i sam nie wiem, co? Coś wokół mnie dzieje się i ja sam nie wiem, co? Coś dzieje się i nagle zapominam. Wiem, że jestem winien i nagle zapominam.
– Nie rozumiem?
– Dzisiaj w szkole coś stało się? Pobiłem profesora... Wszyscy chcą, a może tylko tak mi się zdaje... abym czuł się winnym? Jako ostatni widziałem go zdrowego...
– Pobiłeś go? To znaczy, co mu zrobiłeś?
– Nawet nie trąciłem go ręką? Nawet nie dotknąłem go? Wtedy, wyzwolił się we mnie, jakiś potwór... nie mam innego wyjaśnienia?
– Potwory istnieją tylko w bajkach i w mitach. Co pamiętasz?
– Teraz już nic.
– Jak to, nic?
– Widzisz? Wystarczy, że położę się... przymknę na chwilę oczy... zapadnę nawet na kilka sekund w sen... wszystko zapominam.
– Jak to, zapominasz?
– Pamiętam tylko krzyk kobiety. Tuż przed ostatnią lekcją, powiedzieli, że to była profesorka?... że poroniła? – odwrócił się znów do ściany i ułożył się.
– Jesteś śpiący??
– Tak bardzo chciałbym zamieszkać u was. Ale, jeżeli stanie się, to samo, z tobą??
– O czym ty mówisz??
– Znam, takiego, jednego człowieka... nazywa się... z resztą, jego nazwisko i tak ci nic nie powie? Miał w sobie pewną moc? Jakąś nadludzką siłę? Kiedyś na zabawie... zauważył, że się nie boję... wszyscy unikają go... powiedział do mnie, że musi komuś przekazać to... nie wiedziałem dobrze, co to takiego? Ma to chronić mnie przed złymi ludźmi. Każdy, kto zechce wyrządzić mi krzywdę, poniesie karę.
– Chyba nie wierzysz w takie bajki??
– Najpierw myślałem, że robi sobie ze mnie jaja. Chciałem poznać kilka szczegółów. Pytałem go, o to, o tamto? Znałem kilka faktów z jego życia. Potwierdził je. Chciałem być kimś, kogo ludzie będą bać się. Autentycznie chciałem. Myślałem, że to będzie coś w rodzaju wyciąganie królika z kapelusza, albo inne śmieszne rzeczy? Wyznaczył mi spotkanie. Poszliśmy tam. W pośrodku lasu, mieliśmy się pocałować. Pocałunkiem miał przekazać mi swą moc... gdyby nie to, że postawiłem mu piwo, może i nawet dwa... już nie pamiętam. No i był stary. Miał chyba z pięćdziesiąt lat, a może i więcej? Śmierdział alkoholem i... był obrzydliwy... brzydziłem się go. Powiedział mi, że tu już pocałunek nie ma znaczenia. Chce przekazać mi to. Komuś musi, a ja chcę... tak, wtedy chciałem. Zaznaczyłem, że ja chcę tylko dobre moce... roześmiał się. Powiedział mi, że to tylko ode mnie zależy, do czego użyję tej siły? Upierałem się, że chcę tylko i wyłącznie dobre moce... wreszcie powiedziałem, że jednak chyba zrezygnuję z tego? Zostawiłem go i odszedłem. Śmiał się za mną i wciąż powtarzał, że to tylko ode mnie zależy, jak tego użyję? Długo zastanawiałem się, czy przekazał mi to, czy nie? Wieczorami, bałem się wychodzić na dwór. Od zmroku przesiadywałem w domu. Nocami zawsze spałem. Gdy miałem gdzieś iść, szedłem zawsze z kimś, albo ze światłem? W drodze, żegnałem się, co kilka kroków. Gdy jestem w kościele, modle się, aby nie dopadła mnie, tamta siła. Dzisiaj pomyślałem, że chyba jednak dopadła mnie ta jego moc?
– Skąd wiesz?
– Słyszałem wołanie kobiety... zabij go, zabij go! Tak bardzo chciałem, aby on mnie zabił.
– Co takiego??
Zygmunt znów odwrócił się twarzą do Leszka.
– Chciałem, aby on zabił mnie.
– Dlaczego??
– Bo wtedy razem ze mną zginęłoby całe to zło.
– Jakie zło? O czym ty mówisz?
Zygmunt usiadł na łóżku.
– Chciałem zginąć.
– Ale dlaczego??
– Leszku, boje się.
– Czego?
– Piekła.
– Co takiego??
– Teraz wierzę, że on przekazał mi samo zło. Co prawda, on nie robił złych uczynków? Ale myślę, że przekazał mi samo zło? To chyba dlatego tak strasznie śmiał się ze mnie wtedy?
– Czy to znaczy, że zabiłeś profesora?
– Nie. Ja nawet nie ruszyłem go ręką. Nawet go nie dotknąłem. – Zygmunt spoglądał na kolegę. – Ty i tak nie uwierzysz mi?
– Wierzę ci. Dlaczego miałbym ci nie wierzyć?
– Skąd przyszła ci do głowy myśl, że go zabiłem? Gdy zamykałem salę, on żył... on jeszcze żył? Gdyby nie żył, nie zabieraliby go karetką? Czy dobrze mówię?
– Tak.
Za oknem przeszedł ktoś. Na dworze dał się słyszeć głos Lecha.
– To, co powiedziałem... zachowaj to dla siebie. – bez żadnego przekonania powiedział Zygmunt.
– Dobrze.
Czekali chwilę, aż Lechu wejdzie. Zygmunt zdążył się położyć.
– O!? Jesteś? – Lech był wyraźnie ucieszony.
– No, jestem. – Leszek przywitał kolegę uśmiechem. – Czekam już jakiś czas. Co słychać?
– Nic ciekawego.
– A w szkole?
Lech spojrzał na leżącego.
– On śpi, czy tylko udaje??
Zygmunt podniósł się.
– Przy tobie można usnąć?? – usiadł na tapczanie.
– Nagrabiłeś sobie facet? – ostrzegł go gruby.
– O co chodzi? – zdziwił się Leszek.
Ale Lech nie odrywał się od rozmowy z Zygmuntem.
– Facet przystartował do mnie. – zaczął wyjaśniać Zygmunt. – Siekłem go... – Zygmunt wskazał kant dłoni. – ...w krtań. Facet padł.
– Tak! – zawołał Lech. – Możesz już pakować się.
– Co się stało?? Dowiem się wreszcie? – nalegał Leszek.
– Facet startował do mnie. Nie podobał mu się mój medalion. Zbyt krowiasty, jak to powiedział. Byk stanął w jego obronie i rogiem zawadził go. – Zygmunt tworzył swoją wersję.
– Nie wiem, czy nadal będziesz taki śmieszny?? Czekaliśmy z chłopakami... i w pewnej chwili usłyszeliśmy, jak dyrektorka rozmawiała ze szpitalem... profesor nie żyje.
– Jaja sobie robisz! – Zygmunt wpadł w śmiech. – Od uderzenia, nawet i w krtań, nie umiera się.
– On nie dostał wcale w krtań. On miał połamane żebra. – wyjaśniał Lechu.
– Co takiego?? – dziwił się Leszek. – O kim ty mówisz?
– Wiśniewski. Profesor od WF. Ty go nie znałeś? – wyjaśniał gruby.
– Wiśniewski? Znałem go.
– Andrzej.
– Tak. Za mojej kadencji zaczynał. Nazywali go Jędrzej.
Zygmunt schował twarz w dłoniach.
– Jestem przekonany, że go nawet nie trąciłem? Sto? Nawet dwieście procent? Ja go nawet nie trąciłem? – Zygmunt utkwił wzrok gdzieś pod stołem.
– Przed chwilą mówiłeś co innego? – górował Lech.
– Co było przed chwilą, to było przed chwilą?... a teraz, to jest teraz? Ja go nawet nie dotknąłem. Wcale nie mam ochoty cię o tym przekonywać? Ja chcę przekonać sam siebie.
– Z sali wyszedłeś jakiś dziwny?? – ciągnął dalej Lechu.
– Bo dostałem porządny łomot. – wyjaśnił mu Zygmunt. – Ale, co ty możesz wiedzieć? – wstał i skierował się do kuchni.
– A ty dokąd? Myślisz, że teraz uciekniesz?? – Lechu stał się bohaterem dwudziestego wieku.
– Nie mam zamiaru uciekać... chcę wyjść przeznaczeniu na spotkanie.
– Zygmunt? – Leszek pospieszył za nim. – Co chcesz zrobić?
– Jeszcze nie wiem? Pomyślę o tym w drodze. – zakładał buty i skrzywił się.
– Co ci jest?
– Nic takiego.
– To dlaczego się krzywisz?
– Chyba boli mnie, skoro się krzywię? – powoli podniósł się.
Leszek chciał pomóc mu podnieść się i pochwycił go za boki. Zygmunt syknął z bólu.
Do kuchni wszedł Lech.
– Teraz to będzie symulował, normalne?
– Kto pierwszy uderzył? – zainteresował się Leszek.
– Normalne, że profesor.
– A potem?
– Też on.
– Nie broniłeś się?
– Każdy miał uderzyć trzy razy, on pierwszy. Mówiłem ci już. Ja chciałem, aby mnie zabił.
– Rozmawialiście już o tym? – zdziwił się Lech i spojrzał na chłopaków.
– Nie ważne. – wyjaśnił Leszek. – Wcale nie broniłeś się?
– Gdy padałem... tak cieszyłem się, że to już wreszcie koniec... ale jakoś wstawałem? – Zygmunt dziwnie stękał.
– Teraz, to będzie wydziwiał coraz to nowsze historyjki. – lekceważąco powiedział Lech.
– A ja mu wierzę. – uspokoił go Leszek. – Nie wiem dlaczego, ale mu wierzę.
– Leszku? Przestań? – drwiąco uśmiechnął się Lechu.
– Powiedziałeś, że Jędrek ma połamane żebra? Jak myślisz, czy on w tym stanie, potrafiłby to zrobić?? – nawet nie starał się przekonać kolegę.
Lech popatrzył na Zygmunta.
– Myślę, że ciężko będzie mu wyplątać się z tego? – powiedział Lech i poszedł do pokoju.
– Nigdzie nie musisz uciekać. – Leszek ujął go za ramiona.
– Ja nigdzie nie uciekam. – Zygmunt starał się przybrać normalną pozę i minę. – Ja idę tylko do sklepu. Muszę kupić sobie coś do jedzenia, bo będę chciał potem położyć się.
Leszek pomyślał chwilę.
– Mogę iść z tobą? – zapytał, jak najlepszy kumpel.
Zygmunt popatrzył na niego.
– Pewnie, że możesz... chociaż między Bogiem, a prawdą, wolałbym być sam. – i nie czekając, aż Leszek uczyni jakiś krok, wyszedł.
Leszek poszedł z nim. Spoglądał na kolegę.
– Boli, co? – powiedział już na ulicy.
Zygmunt tylko zerknął na kolegę.
– Boli... a czy moglibyśmy o tym nie rozmawiać? – wzrok utkwił na koledze. – Ty masz swoje tematy, na które nie chcesz rozmawiać, ja mam swoje tematy, na które wolałbym nie mówić?
Chwilę milczeli.
– Nie musisz wcale iść ze mną. – milczenie przerwał Zygmunt.
– Tak naprawdę... wcale nie idę z tobą. Ja idę do domu.
– Do ciebie idzie się tamtędy. – Zygmunt wskazał do tyłu.
– Nie. Tędy. – Leszek wskazał do przodu. – Od ulicy Sobieskiego mam trzy kroki.
– Lechu prowadził mnie tamtędy. – wyjaśnił Leszkowi.
– Ja mieszkam drugi dom od ulicy Sobieskiego. Tamtędy, jest o wiele dalej. A pro po? Dlaczego nie chcesz zamieszkać u nas? Przecież dla ciebie jest wszystko jedno, gdzie zamieszkasz?
– Tu już zapłaciłem... i do końca miesiąca muszę u nich mieszkać... a po drugie... z ręką na sercu... nie chcę, aby tobie przytrafiło się coś? Coś takiego, jak profesorowi? Nie wiem... nie rozumiem jeszcze tego... ale coś w tym jest? – zatrzymali się na skrzyżowaniu. – Zapamiętaj sobie... ja nie gniewam się na ciebie. Wybaczyłem ci. Ja nie chcę, aby ciebie coś takiego spotkało. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył? – wzrok utkwił w koledze.
Leszek zauważył jego dziwne spojrzenie.
– Co się stało? – zapytał zdziwiony.
– Obok ciebie wisi biała sukienka. Biała, ślubna sukienka. – Zygmunt spoglądał w tę stronę.
– Tylko nie żartuj sobie? – roześmiał się Leszek.
– Wkrótce ożenisz się.
– Co takiego?? Ty widzisz takie rzeczy??
– Weź rękoma w bok... chwycisz ją. – i pokazał mu, jak?
I Leszek niechętnie, ale uniósł ręce. Zygmunt spoglądał chwilę i nagle zakrył sobie dłońmi twarz.
– Nie! To nie możliwe!?
– Co się stało? Mam ją? Bawisz mnie. – Leszka rozbawiła ta sytuacja.
– To nie przeze mnie! – zawołał. – Przysięgam, to nie przeze mnie!
– Co takiego?? – Leszek nic nie rozumiał.
– Nie! Nie! Nie!! Wszystko, co powiedziałem, jest nieprawdą. Nieprawdą! Nieprawdą!
Leszek wystraszył się. Ujął kolegę za ramiona.
– Uspokój się. – potrząsnął nim. – Ty widzisz takie rzeczy?? – patrzył na niego.
Zygmunt swymi błędnymi oczyma spoglądał na Leszka.
– Odejdź ode mnie. Proszę, nie obciążaj mojego sumienia? Wybaczam ci... i to, co uczynisz... nie obciążaj mnie tym?
– O co chodzi?? Nic nie rozumiem? – Leszek wlepiał w niego swój wzrok.
– Chcesz iść do niej, to idź? Dlaczego pokochałeś tylko jedną dziewczynę? Poproś kogoś z rodziny, aby pomogli ci kupić dla niej suknię. Ta suknia będzie dla niej.
– Dla kogo?? Nie rozumiem?
– Odejdź ode mnie. Jestem za młody, aby to wszystko dźwigać. Dlaczego to wszystko spada na mnie? Dlaczego obciążacie mnie? Moje sumienie? Ja potem czuje się winnym.
– Nie wiem, o czym ty mówisz??
Ale Zygmunt odszedł od Leszka. Zakołysał się na swych nogach i oparł się o ogrodzenie.
– Co ci jest? – Leszek podszedł do niego.
– Już nic. Już czuje się lepiej.
– Zaprowadzę cię do domu?
– Do mojego domu jest daleko.
– Dobrze... na stancję?
– Nie chcę. Muszę o wszystkim zapomnieć, zanim wrócę do nich.
– Zaprowadzę cię?
– Nie. Proszę, zostaw mnie. Obudziliście we mnie potwora, który będzie zjadał mnie od wewnątrz. Będzie się karmił moim sumieniem... nie chcę znać niczyjej przyszłości. Po co mi ona? Potem, czuje się winnym... czy myślisz, że to jest w porządku?? Potem, czuje się winnym za to wszystko. Dlaczego ja??
– Przyznam ci się... nic z tego nie rozumiem?
– A ja chcę o wszystkim zapomnieć. Zapomnieć. Zapomnieć. – zamknął oczy i pochylił głowę. – O? Trochę mi lżej.
Otworzył oczy i spojrzał na ogrodzenie.
Od razu puścił słupek.
– Co ja tu robię?? – zdziwił się.
– Właśnie? – usłyszał obok siebie.
Szybko spojrzał w tę stronę. Obok stał ktoś, kogo chyba znał?
– Ja nic nie chciałem zrobić? – usprawiedliwił się na wszelki wypadek. – Przepraszam, ja już odchodzę.
– Gdzie chcesz iść? – zapytał go ten ktoś.
Zygmunt spojrzał dookoła... poznał ulicę... Sobieskiego... spojrzał na zegarek... było dobrze po południu... nie mógł, ani nie musiał iść do szkoły?
– Sam nie wiem? Chyba szedłem do sklepu? Chyba zrobiło mi się słabo? Sam nie wiem? Przepraszam. – i odszedł.
– Za co mnie przepraszasz?
Był już kilka kroków od niego... gdy odwrócił się. Przyjrzał się jeszcze raz postaci.
– Leszek?? – zdziwił się.
Chłopak też podszedł ku niemu.
– O nie? Przepraszam.
– O co chodzi? – zapytał go chłopak.
– Nie. Już nic. Jesteś podobny, nawet bardzo, do kogoś? Przepraszam. – i poszedł w kierunku sklepu.
Leszek stał jeszcze chwilę i spoglądał na odchodzącego.
Zygmunt skręcał już prawie do sklepu, gdy odwrócił się i zerknął za siebie. Ten ktoś, stał jeszcze na ulicy.
Wszedł do sklepu... zerkał i w jedno miejsce i w drugie...
– Czy coś podać? – klientem zainteresowała się sprzedawczyni.
– Nie. Dziękuję.
Spoglądał na pułki... szukał... sam nie wiedział czego?
– Czy w czymś pomóc?? – zapytała znów.
– Nie proszę pani. Mnie chyba nikt nie może pomóc? – spojrzał dziwnie na nią i wyszedł.
Następnego dnia, żałoba okryła szkołę. Profesor Jędrzej Wiśniewski nie żyje. Atak serca, umarł podczas operacji.
Ci, co rozumieli się na tym, zastanawiali się, co robiono przy ataku serca, po co była operacja? Tłumaczono różnie...
Na pogrzeb, na cmentarz Żbikowski w Pruszkowie, jechała autokarem cała szkoła. Janka, cała w czerni, w ciemnej woalce, mdlała ze zgryzoty. Chciała rzucać się do grobu za tym młodzieńcem.
Zygmunt osłupiały, przyglądał się tym scenom. Nic z tego nie docierało jeszcze do jego świadomości. W podstawówce zawsze lubił pogrzeby. Ten też przyjął podobnie, jak tamte.
Cały grób, cały dół zasypano kwiatami, aż ułożono kopiec z wieńców.
Zygmunt, ogarnięty ze wszech stron płaczącymi, postanowił odejść od grobu. Przejęty płaczem wszystkich lamentujących, gdy zmierzał w kierunku autokaru, opanowało go poczucie winy, żal, żałość. Poczucie winy było tak ciężkie, że nie mógł prawie iść.
Zaczął pytać o rodzinę zmarłego, ale rodziną zmarłego byli wszyscy tu zebrani.
Chciał odnaleźć matkę, ale ktoś wskazał mu nie tą osobę, co trzeba. Chciał to wyrazić jakoś, ale zbywano go. Gdy stwierdził, że to on jest sprawcą śmierci Jędrzeja, ktoś wyśmiał go.
– Jędrzej umarł na atak serca, w szpitalu.
Próbował im wytłumaczyć, zaprzeczali. Chciał im udowodnić, ale uznali, że to podniecenie po pogrzebowe tak podziałało na dzieciaka.
Zagadywał kilka osób, aż dano mu proszek na uspokojenie.
Po pogrzebie Jędrzeja, Zygmunt zmienił się nie do poznania, nie znaczy to wcale, że stało mu się coś? O, nie!
Każdy jego wyjazd w rodzinne strony, regenerował jego stan psychiczny i wracał stamtąd inny.
Jego młodzieńczą miłością była Danka Kania. Podskakiwał też do Barbary Gawryś, wszystkie te istotki ziemskie dawały mu ukojenie. Gdy wracał do Ursusa, był po prostu zregenerowany psychicznie.
W kilka dni po pogrzebie, do szkoły zawitała milicja. Zadano każdej klasie jedno i to samo pytanie.
– Czy ktoś jest w stanie pomóc w jakiś sposób organom Milicji Obywatelskiej w rozwikłaniu sprawy śmierci profesora Jędrzeja Wiśniewskiego?
I wszędzie słyszeli tą samą odpowiedź, głuche milczenie lub krótkie i szybkie, nie. Gdy przyszli do klasy Sula, otrzymali taką samą odpowiedź i wcale nie byli zdziwieni. Podzielili się opinią z profesorem, że jest to sprawa niezrozumiała dla organów Milicji, gdyż wysportowany człowiek nie ulega od razu kontuzji...
Mężczyźni już prawie wychodzili, gdy Zygmunt zwrócił się do wychowawcy z pytaniem.
– Gdyby ktoś, coś wiedział, czy musi pomagać Milicji? Chodzi o to, czy musi, nie o to, czy chce, ale czy musi? Przecież to oni są od tego, aby rozwiązywać wszelkie zagadki? – Zygmunt stał prosto, aby nie utracić tego, co w tej chwili czuł i co w tej chwili ogarniało go? Czuł, jak gdyby był w innej przestrzeni, w innym wymiarze czasowym.
Milicjanci stanęli w drzwiach, wywiązała się dyskusja.
Z Zygmunta zaczęły spadać wielkie skały otaczające go, zaczął czuć wokół siebie luz.
Im więcej mówił, tym więcej wiedział, im więcej mówił, tym więcej rozumiał.
Milicjant próbował wytłumaczyć uczniowi, że wyjawianie prawdy, jest moralnym obowiązkiem każdego człowieka.
– Ale wytłumaczcie mi tylko jedno, czy jeżeli wiem coś, czy ja muszę... wam powiedzieć to?
– Więc ja, zadam ci podobne pytanie, czy umiesz pomóc nam? Czy twoje informacje są wystarczająco wiarygodne?
– Ja chcę wiedzieć, czy muszę... wam pomóc?
– Zygmunt... – zagadał go wychowawca. –...czy wiesz coś na temat tej śmierci?
– Jeżeli ta sprawa zostanie rozwiązana, oni otrzymają awans. Jeżeli im pomogę, co ja otrzymam w zamian? Jeżeli nic, więc pytam, czy muszę im pomóc? A wiem, że nic nie mają mi do zaoferowania.
– A skąd możemy wiedzieć, że twoje informacje mają jakiekolwiek znaczenie dla śledztwa?
– Moje informacje mogą być wam pomocne, pochodzą ze sprawdzonego źródła.
– Mamy ci wierzyć?
Zygmunt delikatnie rozejrzał się po sali. Położył rękę na piersi.
– Jestem w posiadaniu tajemniczego amuletu. Dzięki niemu mogę rozwiązać każdą zagadkę, każdą tajemnicę.
– Amuletu? – zdziwił się milicjant. – To brzmi, jak bajka...
– Zygmunt... – wychowawca podszedł do ucznia. – ...czy wiesz, co mówisz?
– Tak! Wiem! – popatrzył na niego zdziwiony. – Wiem, co mówię. – wyciągnął zza swetra medalion i ucałował go i zaraz schował go czym prędzej – Ten medalion, otrzymałem od... to ktoś bardzo tajemniczy. Gdy chcę coś wiedzieć, on szepcze mi to. Nie wierzy mi pan, panie profesorze? Mogę to zademonstrować. Czy ma pan coś tego człowieka, cokolwiek?
Dorośli spojrzeli po sobie.
– Nie, nie mamy nic, co by należało do denata. – odpowiedział milicjant.
– Nie ważne. Niech pan napisze jego imię i nazwisko na kartce. – zaproponował im Zygmunt. – Mi możecie nie wierzyć, ale gdy zamknę oczy, stanę się nim, może od niego, coś wam przekażę?
Wziął kartkę w swoje dłonie i ścisnął je. Zamknął oczy, sprężył się i natychmiast puścił mięśni, jak gdyby był pękniętym balonem. Otworzył oczy. Dziwnym głosem zaczął mówić.
– Zerkam na jego zegarek, jest godzina...11,45. – Zygmunt przekrzywił dziwnie głowę – Jego zegarek jest dziwnie przekręcony. Chwileczkę, coś mówi do m... chyba do mnie, ja jestem Jędrzej. Każe mi coś napisać, chwileczkę, ja coś piszę...
– Co? – zapytał ktoś niecierpliwie.
– Mam czytać, to, co piszę? – zapytał reszty klasy, ale aby nie tracić czasu zaczął czytać. – Stało się to, w imię honoru. No i oczywiście podpis. I co dalej?... Po trzy... – Zygmunt dziwnie skrzywił twarz, jak gdyby chciał uśmiechnąć się – Po pierwszym ciosie, głowa obróci ci się o 180 stopni, po drugim ci odpadnie, po trzecim... nie trzeci to ci daruję... – Zygmunt znów chyba chce uśmiechnąć się? –... u jakie wielkie słowa? On mnie po prostu przestrasza, on kpi sobie ze mnie. Ja jestem kulturystą. Ty zdechlonie. – widać było, że Zygmunt bardzo wzburzył się, wstrząsnął głową i raptem ocknął się. – Gdzie jestem? – zerknął na swoje ręce, na klasę. – Zdawało mi się, że jestem Jędrzejem? – ręką chwycił na klatce piersiowej za medalion pod swetrem. – Już wiem... i... czy, powiedziałem coś? Coś, co mogłoby nakierować was... – skierował się do milicjantów. –... na jakiś ślad?
Milicjanci spojrzeli po sobie i na profesora.
– Takie przedstawienie, możesz przyjacielu dawać swoim kolegom na przerwie, my jesteśmy dorośli i nie wierzymy w bajki. Zabrałeś nam wiele cennego czasu, ale nie szkodzi...
– Cennego? Czy wasz czas można czymkolwiek ocenić? Pan nawet nie wie, co znaczy, cenny czas? To ja straciłem cenny czas dla panów. Pytałem na początku, czy muszę wam pomagać? Chcieliście. – Zygmunt popatrzył na nich. – Jednego jestem pewien, tak jak postępujecie, to nigdy nie rozwiążecie tego. Po co chodzicie i zawracacie uczniom dupy? Wasz widok wcale nas nie zachwyca. I nie proście więcej o pomoc. Wiem, że jeszcze poprosicie i to właśnie mnie. – Zygmunt usiadł, wyprostował plecy, otworzył książkę i udawał, że chce coś czytać.
– Uważałem, że każdy ślad jest dla was cenny?... – zagadał do milicjantów wychowawca.
–...ślad, a nie jakaś bajka – odezwał się mundurowy.
– Bajka?! – Zygmunt wściekł się. – W tym medalionie wmontowany jest mikrofon, głośnik...wszystko, co dzieje się tu, słyszą tam. – wskazał do góry, ale szybko zrobił gest, aby wyglądało na pokazanie... w eterze... – Oni tam, wszystko słyszą. Gdy coś chcę wiedzieć, oni mówią mi to. Tak, mówią! Chciałem powiedzieć, szepczą, ale wolę powiedzieć mówią.
– Zastanów się, nie ma takich medalionów. W takim razie skąd go masz?
– Chcesz wiedzieć? Dobrze! – przez chwilę zbierał myśli. – Kiedyś byłem bardzo chory, chciałem popełnić samobójstwo... zjawił się ktoś, kto powstrzymał mnie... na znak przyjaźni otrzymałem właśnie to.
– Samobójstwo... – powtórzył gliniarz. – ... czy dobrze usłyszeliśmy?
– Tak, dobrze. Poczułem się bardzo samotny, teraz już nie czuję się samotny. Zawsze jestem z nimi.
– Czy mógłbym zobaczyć to cudeńko? – gliniarz podszedł do Zygmunta. – A czy mógłbyś... w pewnym stopniu... wypożyczyć nam do zbadania, ten swój medalion.
– Nie! To niemożliwe, nigdy nie rozstaję się z nim. – Zygmunt schował go za sweter.
– Jak mogę ci uwierzyć, jeżeli nie mogę sprawdzić dowodu.
– Nie, nie mogę ci go pożyczyć, bo ty nie oddasz mi go.
Wychowawca poszedł na pomoc milicjantowi.
– Jeżeli cię proszą i mówią, że ci oddadzą, nie masz się czego obawiać. Zaufaj im.
– Nie! Wiem to, czego wy nie wiecie. Jeżeli teraz dam go jemu, już nigdy nie zobaczę go. – Zygmunt położył rękę na medalionie.
– Panowie? – profesor Sul zwrócił się do gliniarzy. – Czy obiecacie zwrócić medalion z powrotem?
– Zbadamy go i... oczywiście!
– Zaufaj im. – powtórzył profesor Sul.
Zygmunt przyciskał ręką miejsce z medalionem pod swetrem do piersi.
– Pamiętajcie o jednym, ktokolwiek uczyni coś złego temu... czeka go zło, stokroć gorsze, od tego jakie wyrządzi. – zdjął go z szyi. – Jeżeli chociaż draśniesz go, nie ręczę za ciebie, tylko ty ocenić będziesz mógł, czy kara będzie współmierna.
– Nie obawiaj się, nie zrobimy nic, czego nie można by naprawić.
Gliniarze pożegnali się już z klasą i wychodzili, gdy Zygmunt nagle zerwał się.
– Nie, nie chcę go oddawać, nie chcę!
– Zygmunt? Jak ty się zachowujesz? – uspokoił go Sul. – Jesteś już prawie dorosły, a zachowujesz się, jak dzieciak?
– Każdy, kto uczyni krzywdę temu medalionowi, poniesie śmierć. – ostrzegł milicjantów. – Jeżeli oni zrobią coś... – Zygmunt zwrócił się do profesora Sula. – Pan, zostanie oddany w ich ręce. Już nie ujrzy pan nieba.
Chłopak dał za wygrane. Czuł, że nie odzyska już medalionu. Chociaż musiał mieć nadzieję, że dorośli dotrzymają słowa.
Kilka dni minęło, jak z bicza strzelił. Zygmunt snuł się po korytarzu szkoły jak smętek. Lechu próbował rozweselać kolegę, ale jak na złość wcale nie szło mu to. Lechu nie dawał za wygrane, to było z kolei pole do popisu dla niego z tymi swymi bajeczkami o wilku, zajączku i innych bohaterach kreskówek, o których Zygmunt nie miał zielonego pojęcia.
Nadszedł taki dzień, że w szkole znów pojawili się gliniarze. Weszli na lekcję do klasy, ale profesor Sul od razu poprosił ich na bok, na małą pogaduszkę. Nie chcieli wcale ukrywać tego, że w medalionie nic nie znaleźli...
Zygmunt nastawiał uszu, aby usłyszeć cokolwiek z cichej rozmowy. Gdy tamten w rozmowie dodał, że...
– Pokroiliśmy go w cienkie plastry... tam nic nie było.
– Wierzę, że przynieśliście mi moją rzecz. Nie mów tylko, że nie! – Zygmunt nie wytrzymał dłużej.
– Dobrze wiesz... – gliniarz skierował się już teraz do ucznia i nie musiał już szeptać. –...że oddałeś medalion do analizy. Chyba świadom byłeś, co może się z nim stać?
– Nie, nie, nie mów tylko, że z nim stało się coś złego?
– Chcieliśmy znaleźć... coś, w nim. Pocięliśmy go na bardzo cienkie plastry... nie znaleźliśmy nic. Zakpiłeś...
– Ty idioto! – krzykiem przerwał mu Zygmunt. – Ty wstrętny, cholerny idioto! Każdy, kto przyczynił się do uszkodzenia go, poniesie karę. Wasze życie, będzie dla mnie, tyle samo warte, co dla was ten medalion! – zamknął oczy i zacisnął pięści, gdy otworzył oczy przed sobą miał wychowawcę – Począwszy od ciebie profesorze Sul, bo kazałeś mi zaufać im. Byłeś fałszywy i fałszywie zostaniesz ukarany. Każdy z was... – palcem wskazał gliniarzy. –...który chociaż w najmniejszym stopniu, przyczynił się do uszkodzenia Go, poniesie karę. – Zygmunt ruszał głową, jak gdyby była ona na sztywnym palu, a nie na szyi. – Ten, któremu dałem Go, strzeli sobie w głowę... ten, który uszkodził Go, utnie sobie rękę... ten, który kazał to uczynić, jemu wyrwij język, jeśli ktoś patrzył na to, niech oślepnie, kto dotykał Jego szczątek... palce, nie, dłonie. Niech utnie im coś dłonie. – Zygmunt uczynił przed oczami jakiś dziwny znak, jak gdyby prostokąt i zakończył. – Niech się stanie! Biada wam, nędznicy! Nikt więcej nie oszuka mnie.
– Czy ty wiesz, co ty mówisz? – profesor Sul próbował przywrócić go do normalności.
– Tak! Wiem! Otrzymałem medalion od Nich, aby poprzez niego czynić dobro, ale wy zmuszacie mnie do czynienia zła. Dobrze, będę czynił zło.
– Nikt nie każe ci nic czynić, a tym bardziej zła. – profesor Sul próbował coś wyperswadować.
– Oni zostaną ukarani słusznie, ale ty... ciebie, twoi koledzy... może nawet, przyjaciele, oskarżą. Ja straciłem przyjaciela, on był dla mnie przyjacielem, a ciebie przyjaciele oskarżą. Poznamy ten sam ból. Nie próbuj mi tłumaczyć, że to tylko kawałek metalu, on dla mnie żył.
– Nic z tego nie rozumiem? – profesor Sul powoli wycofywał się pod tablicę.
– Gdy to wszystko stanie się, zaczniecie wszyscy powoli rozumieć, ale to już będzie za późno.
Minęło kilka dni, gdy do szkoły znów zawitała milicja. Po rozmowie z dyrektorem szkoły ponownie wzywano, co niektóre osoby, celem spisania protokołu.
– Nie mam ochoty. – krótko skwitował Zygmunt.
Ale po jakimś czasie, do klasy zajrzał milicjant i poprosił, aby Zygmunt, na chwilę zszedł na dół, celem podpisania protokołu, ale usłyszał to samo.
– Nie mam ochoty.
– Ależ przyjacielu, tu nie idzie o to, czy ty masz ochotę, czy nie? Jesteś proszony i to wszystko.
Połowa klasy wybuchła śmiechem, któryś z chłopaków podszepnął mu.
– Możesz powiedzieć, że nic nie pamiętasz.
– Panie profesorze, nie mogę iść, bo ja nic nie pamiętam. Co mam podpisywać, nieprawdę? Czy milicja ma prawo do zmuszania mnie?
– Panie władzo... – profesor rozłożył ręce.
Jeszcze za gliniarzem nie zamknęły się drzwi, gdy profesor odwrócił się do tablicy, a za mundurowym wyśliznął się Zygmunt.
Mieli lekcje w ostatniej sali od klatki schodowej, a pierwszej przy zejściu do szatni, więc daleko nie musiał gonić gliniarza. Milicjant na chwilę zatrzymał się, gdy z tyłu na plecy otrzymał silnego kopniaka. Zygmunt w mgnieniu oka zawrócił i jak kot bezszelestnie wpasował się do klasy.
Milicjant nie wytrzymał pod ciosem kopniaka i uderzył w zbrojoną szybę, przy drzwiach, dzielących korytarz od klatki schodowej.
Hałas nawet nie był tak bardzo wielki, jak wielkie były jego rany. Zawieziony do przychodni, nie umiał wyjaśnić, kto napadł go?
Następnego dnia, wysłano innego milicjanta do szkoły. Ten zachowując ostrożność kazał wezwać podejrzanych... no właśnie, gdzie? Ktoś zaproponował, pusto stojącą pakamerę przy schodach.
Tym razem Zygmunt poszedł, bo nie wyjaśniono mu, po co ma iść? Chciał się już wycofać, gdy zobaczył mundur, ale milicjant oświadczył, że wierzy w to, co ma on do powiedzenia. Zagrał sobie w kulki z uczniem. Zamknął drzwi na klucz, rzekomo, aby nikt nie przeszkadzał im, ale miało to przestraszyć ucznia.
Zimna krew, z jaką podszedł chłopak do sprawy, wprowadziła gliniarza w zakłopotanie. Zygmunt był ciekaw jednej rzeczy, czy i on maczał palce w sprawie medalionu? Wymijające odpowiedzi, jakich udzielał uczniowi, tylko potwierdziły jego przypuszczenia.
– Każdy, kto przyczynił się do zniszczenia Go, poniesie karę. – Zygmunt szukał momentu, aby wbić wzrok w oczy milicjanta. – Czy mógłby pan spojrzeć mi prosto w oczy?
– Masz nas za kłamców? – zdziwił się gliniarz.
– Nie, za łotrów, morderców... – a gdy udało mu się pochwycić jego wzrok, uniósł swe dłonie ku górze – Moja wola, silniejsza jest od twojej! Rozkazuję ci słuchać mnie, nigdy, powtarzam ci, nigdy nie rozwiążecie zagadki śmierci Jędrzeja. Za każdym razem, gdy będziecie blisko, stanie się coś, co pokrzyżuje wasze plany. Znudzi was to. Nie jesteście godni, aby wam pomagać. Ty poniesiesz karę za zniszczenie mojej własności. Strzelisz sobie w... – Zygmunt złożył dwa palce i skierował je w stronę głowy milicjanta.
– Nie, nie, to nie możliwe. To nie prawda.
– Ja rozkazuję ci... – Zygmunt dokończył gest. – Teraz tylko dopracujmy szczegóły.
– Takie sztuczki nie udadzą ci się nigdy. Mam silną wolę, nie zmusisz mnie.
– Czy wiesz, jak to będzie? – Zygmunt swymi oczami szukał znów jego oczu. – Oto odgadłeś, że jestem winien, nie ważne, czego i co... po prostu winien? Chcesz mnie aresztować, ja wyrywam się, chcę uciec, wyciągasz więc pepechę i walisz. To nie jest wcale twoja wina, robisz to z obowiązku. Otrzymujesz medal, awans, urlop... czyż nie o tym marzyłeś?
– To jest żart? – zdziwił się milicjant.
– Mam cię, a myślałem, że jesteś twardziel! – znów wbija wzrok w jego oczy. – Moja wola jest silniejsza od twojej. Niech się stanie. Teraz słuchaj! Musisz strzelić do mnie. Tylko to, może uratować cię. Teraz wyceluj... w drzwiach zobaczysz mnie i wtedy... pach!
Zygmunt idzie do niego, podnosi jego rękę z bronią i karze mu wycelować w kierunku drzwi.
– Musimy dać lekką poprawkę. – bierze za jego rękę. – Drzwi są w tym kierunku. – i skręca jego dłoń ku skroni. – Gdy stanę tam... u, to nie tak. Ja muszę być na górze, gdy padnie strzał. Słuchaj... wejdę tu, przebrany za kobietę. Przyjdę tu, aby wyrwać ci serce. Wtedy możesz strzelić, to będzie twoja ostatnia szansa. Niech się stanie. Żegnaj. To musi się stać!
Zygmunt wychodzi, rozumie, że musi kogoś posłać tam. Napotyka woźną.
– W pakamerze jest gliniarz, coś chce od pani.
– A co ja mogę wiedzieć? Czego mogą chcieć ode mnie? Przecież ja nic nie wiem? – szczebiotała, idąc w kierunku pakamery. – Cholera jasna, co mogę im powiedzieć?
Dochodziła już do drzwi, więc Zygmunt puścił się pędem w głąb korytarza, gdy nagle huknęło na dole. Huk podobny do wystrzału z broni, pomieszał się z przeraźliwym krzykiem woźnej.
Gdy po kilku chwilach, na schodach pojawiło się kilkoro gapiów, wszyscy bali się zejść, chociażby o jeden stopień niżej. Blada, jak słup woźna, bała się wydusić z siebie nawet jednego słowa.
Dzwonek, który rozległ się w tej chwili, poderwał wszystkich jeszcze bardziej w strachu. Wśród gapiów znalazł się także i Zygmunt, nie obeszło się bez tego, aby zapytał, co się stało?
Tylko w tej chwili, każdy mówił, co innego? Nie wiadomo skąd, pojawił się profesor. Zagadał z woźną na boku. Gapiom kazał rozejść się, nakazał wezwać któregoś z profesorów, gapiów rozpędził do klas.
Schody były cały czas obstawione, gapiącą się ciżbą. Nie zważali na nakazy profesorów, aby rozejść się, każdy chciał coś wiedzieć. Gdy otwierały się drzwi, ze schodów pędem zbiegali uczniowie, aby coś zobaczyć, ale widok nie był wcale taki miły.
Sanitariusz i lekarz, którzy nareszcie przybyli, nie ukrywali widoków, tak, jak to czynili nauczyciele. Nakryli leżące ciało za biurkiem, białym prześcieradłem i musieli czekać na milicję.
Funkcjonariusze milicji, nie uczynili nic, zbyt wielkiego. Narobili dużo szumu i gdy przyszło im opuścić pakamerę, mogli stwierdzić tylko tyle, że właściwie nic nie stwierdzili. Gdy zabrali ciało, pojawił się dyrektor szkoły na dole i zażądał wyjaśnień, a właściwie stwierdzenia, że milicja nie rości żadnych uraz do szkoły. Panowie funkcjonariusze stwierdzili, że są już na tropie sprawcy i, że wkrótce sprawca zostanie schwytany. Nie zapomnieli dodać, że ostatnio denat czuł się nienajlepiej, było to tylko załamanie psychiczne, którego powodem było to, co się stało? Szkoła nie ponosi za ten czyn winy.
Skręcał już do wejściowych drzwi, gdy Lena zawołała do niego.
– Ej! Królewiczu!?
Zygmunt zerknął w jej kierunku. Kiwnęła na niego ręką. Podszedł.
– Dlaczego nie chcesz rozmawiać z Leszkiem? – zapytała.
– Skarżył się pani? – zdziwił się chłopak.
– Możesz to nazwać, jak chcesz? Tak. Skarżył się do mnie.
– Przecież to on zostaje po lekcjach z kolegami? Co? Mam klękać przed nim??
– O kim ty mówisz?
– Jak to, o kim?? O Leszku?
– Och. Nie o moim? Ja pytam o Leszka... tego drugiego?
– A dlaczego pani się tym interesuje? Przecież to moja sprawa, z kim chcę rozmawiać, a z kim nie?
– Niby tak? On chce z tobą porozmawiać. Porozmawiaj z nim. Zrobisz, jak zechcesz? To dobry chłopak. – i znów zaczęła kopać.
Wszedł do mieszkania. Zrzucił buty... obok już stały czyjeś?... i wszedł do pokoju.
– Masz bardzo ładne buty. – nawet nie szukał właściciela butów. Leszek siedział przy stole. – Ktoś powiedział, że po butach można poznać pana.
Leszek tylko uśmiechnął się.
– Cześć. – z uśmiechem przywitał się z kolegą.
– Cześć. – odpowiedział Zygmunt. – Cieszę się, że cię zobaczyłem. Trochę poprawiłeś mi humor.
– Naprawdę?? To wspaniale. – ucieszył się Leszek.
– Czy zdaje mi się, czy widziałem ciebie z bródką??
Leszek jeszcze radośniej uśmiechnął się.
– To prawda, że ogolony wyglądasz ładnie... ale chyba z bródką było ci lepiej?? Byłeś taki bardziej męski?? Prawdziwy facet...
– Zygmunt, chciałbym... – zaczął Leszek, ale przerwał mu.
– Nie! Proszę. Nie mam ochoty na żadne rozmowy. – usiadł naprzeciw niego.
Leszek zakończył wszystko milczeniem.
– Od jakiegoś czasu, wokół mnie dzieje się nazbyt wiele. Nie mam ochoty. Cieszę się, że mogę popatrzeć na tak miłą twarz. To mi poprawia humor.
– Chcesz może porozmawiać?
– Nie.
– Czy to w szkole? – ale Zygmunt milczał. – Lekcje??
– Nie.
– Porozmawiaj ze mną. Opowiedz mi, może ci pomogę.
– Wątpię. Nie wierzę w to.
– Sam widzisz... jesteśmy sobie potrzebni? Ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. Tylko ktoś, kto ma problemy, zrozumie kogoś innego?
– Mnie już nie można pomóc.
– Każdemu zawsze można pomóc. Trzeba tylko chcieć porozmawiać?
– Dlaczego nie rozmawiasz o swoich problemach?
– Właśnie chciałbym o nich porozmawiać z tobą. Wyrzekłem się swego nałogu. Skończyłem z narkotykami. – usprawiedliwił się.
– A ja ostatni widziałem go żywego. – zwierzył się Zygmunt.
– Zapomnij o profesorze.
– Tu nie o profesora chodzi, ale o gliniarza.
– O jakiego gliniarza? O czym ty mówisz?
– Dzisiaj w szkole, zastrzelił się gliniarz. Ja widziałem go, jako ostatni.
Leszek aż klepnął dłonią w stół.
– O kurcze??
– Boje się. Tak strasznie boje się. Nie wiem, czy siła tkwi w moich słowach, czy siła tkwi w... nie wiem w czym?? – Zygmunt utkwił wzrok w blacie stołu. – Wtedy, myślałem, że to tylko jakiś głupi żart? Będziesz mógł robić ze swoją siłą, co tylko zechcesz? – zacytował faceta.
– O czym mówisz, bo nie chwytam? – zapytał Leszek.
– Ten facet... myślałem, że robi sobie ze mnie jaja? Myślałem, że chciał po prostu napić się piwa? Boje się, że on obdarzył mnie jakąś dziwną siłą, jakąś mocą??
– Może, to tylko, dziwny zbieg okoliczności?? – zauważył Leszek.
Zygmunt wlepiał w niego wzrok.
– Tak myślisz? – i po chwili dodał. – Czy tylko tak chcesz mnie pocieszyć?
– Nie wiem, co myśleć? – Leszek był bezradny.
– Mówiono o nim, że miał złe moce... ale?... ludzie zawsze źle mówią o kimś, kto jest inny niż oni? – ciągnął Zygmunt. – Wierzę, że to nie są złe moce...
– Dlaczego?
– Po prostu, wierzę w Boga. Chroni mnie medalion. – położył rękę na piersi. – Racja?! Ja już nie mam go?? Oddałem go... ale przecież z profesorem biłem się o niego??
– Nie rozumiem? O czym mówisz? – Leszek wsłuchiwał się w słowa kolegi.
– Nosiłem medalik od Pierwszej Komunii. Profesorowi nie podobało się, że nosimy coś na szyi, kazał nam ściągać. Nikt nie chciał, więc kiedyś chciał nam zerwać... chłopaki zdjęli, ja nie. Chciał mi go zerwać... chłopaki nosili na łańcuszkach, ale ja nosiłem na tasiemce. Omal nie poderżnął mi szyi. Powiedział, że to krowa... ja na to, że byk stanie w obronie krowy i może roznieść go na strzępy. Chichotał. Ten medalion dałem gliniarzom. Chcieli sprawdzić... zbadać, co w nim jest? Pocięli go na kawałki... zniszczyli go.
– Idioci... dlaczego?? – Leszek był zdziwiony.
– W pewnym sensie, to moja wina. Powiedziałem, że w nim jest coś, albo ktoś, kto ze mną rozmawia.
– A tak naprawdę?
Zygmunt roześmiał się.
– Tak naprawdę... że jest w nim pewne urządzenie, które łączy mnie z kimś?... – na chwilę zatrzymał wzrok na twarzy Leszka. – Z kosmitami.
Leszek zachichotał.
– I oni tego szukali??
Zygmunt pokiwał głową.
– Uwierzyli w to??
– Tak.
– Ale idioci??
– W pewnym sensie, to jest prawda. Pamiętam, coś takiego... czasem myślę, że to tylko był sen? Kiedyś myślałem, że to był Bóg?... teraz już sam nie wiem, w co mam wierzyć?? Był ze mną jakiś facet? Jego ubranie... przypominał Rzymianina, z amerykańskich filmów. Jego ubranie, za naciśnięciem pewnego guzika, składało się na plecach... dlatego czasem myślę, że to byli kosmici? Że to był kosmita? Ale pamiętam, jak do mnie powiedział... chciałeś, abym był piękny, jestem. Chciałeś, abym był przystojny, jestem. Chciałeś, abym stał... przed tobą, stoję. Czego jeszcze ode mnie chcesz? Dałem ci nawet oczy, które zabijają wrogów... co ci jeszcze mam dać? – Zygmunt utkwił wzrok w blacie stołu. – Może dlatego giną ci, którzy chcą wyrządzić mi krzywdę?
Leszek chyba analizował jego słowa, bo mazał coś palcami na blacie stołu?
– Czy ja jestem twoim wrogiem? – zapytał Zygmunta.
– Nie. – szybko odpowiedział mu. – Nie. Nawet nie myślałem o tym? – zapewnił go i utkwił wzrok w twarzy Leszka. – Ten facet... powiedział inaczej do mnie... Chciałeś, abym stał nagi przed tobą, stoję. Ale on nie był nagi? Miał na sobie taki fikuśny strój... znaczy się... dół. Chciałem popatrzeć na niego, to fakt. Był tak pięknie obrośnięty... zadziwiał mnie. Był taki... męski... prawdziwy facet. Teraz już nie śni mi się ten sen. Niektóre sny powtarzają mi się, ale ten nie. Dlatego... – spuścił wzrok na blat stołu. – ...lubię przyglądać się, obrośniętym facetom?
– Wstydzisz się tego?
– Nie. – Zygmunt podniósł wzrok na Leszka. – Zazdroszczę takim facetom, że są tacy męscy... a ja taki dziecinny jeszcze. Zazdroszczę im, bo chciałbym być taki. Na przykład, taki jak ty.
Leszek jednak nie wytrzymał.
– Czy ja jestem twoim wrogiem? – zapytał raz jeszcze.
– Powiedziałem już, nie! Może dlatego, że miałem być księdzem, przebaczanie przychodzi mi tak łatwo, ale przebaczyłem ci. Nie wiem, co jest tego przyczyną? Może sny? Kiedyś miałem taki sen... często powtarzał się... wchodziłem po drabinie w górę... wysoko... goniłem za kimś... aż trafiłem... powiedzieli mi, że to niebo. Ktoś zaprowadził mnie do kogoś? Był tak bardzo podobny do świętego Mikołaja? Bawił się z dziećmi, gdy mnie zobaczył, zaczął się śmiać... coś mówił... byłem tak wystraszony?... miał taką piękną twarzyczkę, ale przestraszyłem się go i nie wiem dlaczego? Chyba pomyślałem, że to święty Mikołaj i że może wsadzi mnie do wora... zacząłem uciekać. Wołali za mną, ale ja szukałem tej cholernej drabiny. Gdy ją znalazłem, on był już przy mnie! Czym prędzej schodziłem na dół, ale on wciągał drabinę do góry. Coś mówił do mnie, ale ja nie słuchałem go, tylko darłem się. Gdy już prawie mnie miał... wyciągnął rękę, aby pochwycić mnie, rzuciłem się w dół, w przepaść. On tylko chciał mi coś dać?? Coś ofiarować?? Teraz, gdy tak analizuję to, dochodzę do wniosku, że gdy się w coś wierzy, nie należy się bać? Wiara jest silniejsza od strachu. Wiara przezwycięży wszystko. Dlatego, od dłuższego czasu, nie boje się. Nie boje się niczego. Ktoś kiedyś powiedział, kochać piękne dziecko, to nie sztuka, ale pokochać brzydkie dziecko, to jest dopiero miłość? Pokochać swoich przyjaciół, to żadna nowość, ale pokochać swoich wrogów, to jest... sztuka. Nie rozumiem słowa wróg, nienawiść... kiedyś, gdy służyłem do mszy, zabijałem to w sobie... i chyba udało mi się? To, że przyglądam się przystojnym facetom... że przyglądam się obrośniętym facetom... ja szukam tamtej twarzy. W głębi duszy, w głębi serca, wierzę, że to był Bóg. Wierzę, że chciał mi coś ofiarować, że tylko jako głupi dzieciak... wystraszony, przestraszony przez dorosłych uciekałem. Wierzę, że kiedyś, tak jak ty teraz, usiądzie obok mnie i podaruje mi to, co już od dawna chciał mi ofiarować. Oby tylko nie było za późno?
– Zazdroszczę ci. – powiedział wolno Leszek.
– Nie mam nic, czego można by mi zazdrościć? – Zygmunt wskazał na swą postać.
– Zazdroszczę ci tej wiary, jaka w tobie tkwi? – Leszek nie odrywał od niego oczu.
– To nie wiara... to marzenia. Chciałbym wyglądać tak, jak ten facet z moich snów... albo tak, jak ty. – wskazał ręką. – Zewnętrznie, oczywiście...
– Chciałbym być tak silny wewnętrznie, jak ty? Mieć w sobie tyle wiary... – marzył Leszek.
Za oknem ktoś zawołał do matki. To Leszek wracał ze szkoły.
Zygmunt podniósł się.
– Wychodzisz?? – zaciekawiło Leszka.
– Nie chcę tu być, kiedy wejdzie Leszek?
– Zostań. – Leszek podniósł się.
– Kiedy Leszek jest razem z tobą, nie pasuję do was.
– Zostań. – Leszek objął go. – Chciałbym, żebyś został. – i uściskał kolegę. – Tyle ofiarować ci tylko mogę.
– Myślisz, że on to chciał mi dać? – Zygmunt poklepał go po plecach.
– Zostań. Twoja obecność pomaga mi. – jeszcze raz poprosił Leszek.
– Dobrze. – zgodził się Zygmunt. – Szczerość za szczerość... nie ufaj Leszkowi...
– Dlaczego?
– Nie wiem?... ale to fałszywy przyjaciel?
W kuchni Leszek stukał czymś.
– Leszku, to ty!? Jesteś? To fajnie? – zawołał Lech.
Zygmunt usiadł na łóżku, wreszcie położył się wygodnie. Ręką zasłonił oczy.
Leszek wszedł do pokoju. Przywitał się z kolegą i zaraz wszystko zmieniło się.
– Co się stało? – zdziwił się Leszek.
– Nic takiego. – Lech wskazał na leżącego. – On tak cały czas?...
– Czy stało się coś?... Między wami?... W szkole? – chciał, aby Lech zaczął.
– Ostatnio, bardzo dużo dzieje się? I podejrzewam, że to za przyczyną naszego kolegi? – wskazał jeszcze raz na Zygmunta.
– Dlaczego nie powiesz swemu przyjacielowi wprost, że w naszej szkole zastrzelił się dzisiaj gliniarz? – Zygmunt uniósł głowę.
– A właśnie! – naskoczył Lech. – W naszej szkole zastrzelił się dzisiaj glina. Podejrzewam, że maczałeś w tym palce?
– Tak. Nie wiedziałeś o tym? To ja zastrzeliłem go. Właśnie rozmawialiśmy z Leszkiem, jak pozbyć się broni? Nie wierzysz? W torbie mam pistolet. – Zygmunt raczył sobie żartować.
I Lechu niewiele myśląc podszedł i zajrzał do torby.
– Leszku! Jak tak możesz? – upomniał go Leszek. – Nie wolno zaglądać do cudzych rzeczy. To nie twoja torba?
– Jak to?? Nie wiedziałeś, że w tym domu, to jest w modzie?? – roześmiał się Zygmunt.
Lechu zawstydzony, usiadł plecami do Zygmunta.
– Może to wydać ci się dziwne, ale wszystko zawsze dzieje się, w kilka chwil po tym, jak on o czymś mówi?
Leszek spoglądał na kolegę.
– Co się dzieje?? Nie wierzysz mi?? – przekonywał go Lech.
– Patrzę i zastanawiam się, co się z tobą dzieje??
Po kilku dniach jednak, na komendzie, doszli widocznie do wniosku, że sprawy funkcjonariusza milicji nie można tak zostawić i w szkole pojawili się następni funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej.
Tym razem zobowiązano dyrektora do wyjaśnienia sprawy. Zażądano od niego wyjaśnień, co dzieje się w jego szkole? Dyrektor złożył stosowne oświadczenie, że za czyny funkcjonariuszy, nie bierze odpowiedzialności.
Podczas dyskusji w pokoju nauczycielskim, profesor Sul nieśmiało zaproponował skorzystać z pomocy kogoś, kto kiedyś, nie opacznie stwierdził, że może wyjaśnić każdą sprawę. Wszyscy chcieli wiedzieć, kto to jest, więc Sul kazał wezwać do pokoju nauczycielskiego Zygmunta.
Śmiechem i z uśmiechem przyjęto tę propozycję, ale nie było innego wyjścia, z drugiej strony nie było nic do stracenia.
– Słuchaj Zygmunt. – od razu Sul przeszedł do rzeczy. – Chyba mogę tak mówić do ciebie?
– Tak! Proszę?
– Panowie i my, całe grono pedagogiczne, mamy pewien problem. Pamiętasz chyba, jak mówiłeś, że możesz rozwiązać każdą zagadkę, każdą dziwną sprawę? – z wielka niekłamana radością zaczął profesor.
– Mogę, jeśli tylko chcę! Mogę też, jeśli tego bardzo chce ktoś.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– My właśnie chcemy... ci panowie chcą. – stwierdził Sul.
– Dlaczego, więc ci panowie nie mówią nic?
– Prawdę mówiąc... – siedzący za biurkiem milicjant zabrał głos. –...nie wierzymy, abyś umiał w czymkolwiek pomóc. Ciebie zaproponował nam profesor, miałeś być jakąś rewelacją. Po prostu czekamy. Jesteśmy ciekawi, co masz nam do powiedzenia?
– Może to, o czym myślę, to jest nie to, co trzeba? Czy mógłby mnie ktoś wprowadzić w temat? – ale na sali panowało milczenie.
– Chcesz wiedzieć od nas, czego my oczekujemy od ciebie? To my czekamy na informacje od ciebie. – stwierdził kategorycznie funkcjonariusz.
– Pan chyba nie rozumie mnie? Chcę, abyście powiedzieli mi, na jaki temat, mam udzielić wam informacji, ale jeśli nie chcecie, sam mogę wam powiedzieć?
– Miałeś być wielką rewelacją, medium?! – gliniarz dziwnie spoglądał na Zygmunta. – My chcemy od ciebie informacji.
– Wprawdzie wiem, czego ode mnie oczekujecie, ale gdy zgadnę powiecie, że nie o to chodziło, gdy nie zgadnę tym bardziej. Chcę otwarcia tematu.
Zebrani popatrzyli na siebie i głos zabrał Sul...
– Powiedziałem tym panom, że pomożesz im. Pytam cię, więc, czy jesteś w stanie pomóc tym ludziom?
– Zadam panu podobne pytanie, które już raz zadałem panu, czy muszę pomagać im? Widzi pan panie profesorze, już kiedyś pytałem pana o to i do czego to doprowadziło? Zaufałem panu i gliniarzom, którzy byli w klasie i co stało się potem? Zostałem oszukany. Oddałem wam rzecz, która dla mnie miała wartość większą niż pańskie życie. Zawiodłem się na was, oni tę rzecz zniszczyli, zabili mego przyjaciela, zniszczyli jedyną drogą mi rzecz. Każdy, kto oszuka mnie lub moich przyjaciół, każdy, kto wyrządzi krzywdę mnie lub moim przyjaciołom musi ponieść karę.
– Zygmunt, zrozum jedną rzecz, pomagać władzy jest naszym obowiązkiem. To obowiązek każdego Polaka. – zaczął tłumaczyć Sul.
– Obowiązkiem? Więc pan uważa to, za obowiązek? Niszczenie cudzych rzeczy, czy to też jest pańskim zdaniem, obowiązkiem każdego Polaka? Ja mogę współpracować z uczciwymi ludźmi. Z ludźmi fałszywymi nie chcę i nie mogę współpracować. Na pewno pan zdziwiony jest panie władzo, dlaczego tak mówię, jestem przekonany, że wy, ludzie dorośli, jesteście ludźmi fałszywymi. Nie wiem, czy to stan dorosłości, upoważnia was do tego, czy to każdy dorosły, staje się człowiekiem fałszywym z czasem dorastania, ale w tym pomieszczeniu, nie znajdzie pan, ani jednej osoby uczciwej. Jeśli pan znajdzie taką, wszystko, co tylko pan zechce, odkryję przed panem. Więc? Czy szuka pan? – Zygmunt zaśmiał mu się prosto w twarz.
– Oskarżenie... straszne oskarżenie. Więc twoim zdaniem, wszyscy tu są kłamcami?
– Tak! Wszyscy tu, to ludzie fałszywi. Może chce pan dowodu na to, co mówię? Od kogo mam zacząć? Może od pana, panie władzo?
– Głupie aluzje zostaw dla siebie i swoich kolegów. – zatrzymał go gliniarz.
– Czy nadal nie chce pan pomocy ode mnie? Pomogę panu, gdy znajdziemy, chociaż jedną osobę uczciwą.
– Twój profesor, chyba na niego nie masz nic...
– Profesor... zostałem okłamany przez niego. Zaufałem mu. Pomógł zabić to, co żyło... poniesie za to karę, nie zostanie bez zemsty. Chociaż jego, najbardziej mi żal. Tak panie profesorze, poniesie pan zasłużoną karę. – Zygmunt uśmiechnął się dla rozładowania sytuacji. – Lećmy dalej. Może tak panie... na przykład, ta piękna dama... – wskazał profesor Jankę. –...została już ukarana, już poniosła zasłużoną karę...
– Czy chcesz powiedzieć coś o mnie? – zapytała spokojnie profesor Świrska.
– Tak. Czy nie mogę? – zdziwił się Zygmunt.
Zrobiła krok w jego kierunku i strzeliła go dłonią w policzek.
– Nie! Na mój temat nie możesz! Nie masz prawa! – stała się wściekła jak osa.
Zygmunt zmieszał się na chwilę.
– I potrzebne ci to było? – z uśmieszkiem dodał milicjant. – Już teraz wiesz, że nie zaczyna się z kobietami?
– Aha!? W ten sposób pan to przyjmuje. – Zygmunt chwilę zastanowił się. – Pańskim zdaniem, jako przedstawiciela prawa, co powinien zrobić nieletni, gdy jest uderzony przez osobę dorosłą?
Funkcjonariusz pochylił się nad arkuszem papieru i udawał, że coś chce pisać.
– Zadałem panu pytanie, panie władzo?!! Co powinien uczynić nieletni, uderzony przez osobę dorosłą? Pan przecież prawo zna? – Zygmunt nie dawał za wygraną.
– Pytasz o coś, na co nie mogę odpowiedzieć. – wykręcał się funkcjonariusz. – Ja nic nie widziałem! – udał zdziwionego, wzruszył ramionami.
Chłopak przyglądał się spokojnie gliniarzowi, analizował sytuację.
– Cieszy cię krzywda innych? – raczej stwierdził niż zapytał.
– Nie wiem, o czym mówisz? – odparł już bez uśmieszku milicjant.
– Na dodatek jeszcze udajesz głupka.
– Nie wiem, o czym mówisz!
– Czy świat dorosłych, opiera się na ciągłym kłamstwie i robieniu z siebie głupca? Czy wy, dorośli, nie umiecie nigdy powiedzieć prawdy, czy nie umiecie zachować się, jak na dorosłych przystało? Opieracie swój świat na kłamstwie i głupocie... więc, powiem wam coś... wszyscy, jak tu jesteśmy zostaniecie ukarani. Powtarzam... wszyscy.
– Jeżeli wszyscy, to i ty także? – wtrącił się funkcjonariusz Zygmuntowi. – Ty też, do tych wszystkich należysz.
Zygmunt zbył milczeniem jego słowa.
– Trzy lata szybko miną, w sumie to dwa i pół... im... – Zygmunt wskazał na profesorów. –...przypomnę, w stosownym czasie, o ich karze. Pan natomiast... chciał pan udawać głupka... będzie pan nim, naprawdę. Śmiał się pan z tego, że mnie uderzono... śmiechu, będziesz miał chłopie do syta. Wszyscy budujecie swój świat na kłamstwie, od kłamstwa padniecie. Ale przyjdzie czas, że otworzą się wam oczy, ale sumienia wasze, zniszczą was. Oni... o nich powiem im, gdy będą uznawani za najuczciwszych ludzi. Przypomnę im, ich błędy, obudzę ich sumienia. Twoje panie władzo... twoje sumienie, jeśli takowe masz... śmiać się będziesz do syta. Udawać głupka, nie będziesz musiał, albowiem, gdy przesłuchiwać będziesz tego, którego ci wskażę, rozpocznie się twoja kara. Jak chcesz?.. ile lat chcesz się śmiać, rok, może dwa, może pięć, może dziesięć... powiedz, ile lat trwać ma twoja kara?
– O czym ty mówisz? – nic z tego nie rozumiał milicjant.
– Twoja kara mogłaby rozpocząć się już, ale jeszcze musisz ukarać winnego. Musisz zapisać nazwisko tego, którego trzeba ukarać. Potem popadniesz w histeryczny śmiech, przełożeni twoi umieszczą cię w szpitalu dla obłąkanych... będziesz miał przebłyski świadomości, świadomości tego, co się z tobą dzieje? Wtedy będziesz miał czas na przemyślenie tego, czy to, co mówiłem jest prawdą, czy nie? Wtedy będziesz miał mało czasu na to, za mało! Ale wystarczająco dużo, aby zrozumieć, że to jest dla ciebie kara. Będziesz przysięgał na wszystko na tej ziemi, co kochasz, że już nigdy więcej nie będziesz kłamał, że już nigdy więcej nie będziesz śmiał się z tych, co twoim zdaniem mało znaczą, bo oni znaczą wiele.
Gliniarz patrzył na ucznia przerażonym wzrokiem.
– Przerażasz mnie! – wyszeptał.
– Ci, co nie mają żadnej władzy, mają jej aż za wiele. Ten się śmieje, co śmieje się ostatni. Zdaniem was, dorosłych, my małolaty, nie możemy być dorosłymi, nie potrafimy nimi być, bo tylko mieć tyle lat, co wy macie, upoważnia do powiedzenia, że jest się dorosłym. Dobrze, stanę się dorosłym już teraz i powiem wam to, co mam do powiedzenia. To ja, zabiłem profesora Wiśniewskiego! – Zygmunt mimo woli opuścił głowę.
Na sali nikt nie zareagował na jego słowa.
– To ja zabiłem profesora Wiśniewskiego! – powtórzył raz jeszcze.
Funkcjonariusz nie odpowiedział nic, jak gdyby nie dosłyszał jego słów.
Zygmunt przez chwilę wpatrywał się w twarz milicjanta.
– Czy pan słyszy, co powiedziałem? Powtarzam po raz trzeci, to ja zabiłem profesora Wiśniewskiego. Musi pan w jakiś sposób zareagować na to. To pański obowiązek. Jest pan przecież milicjantem.
– To piękne z twojej strony, że taką przyjmujesz postawę, ale być dorosłym, to nie znaczy wcale brać winę na siebie. Przecież nie zrobiłeś tego! – milicjant wydał przemowę do ucznia. Chciał, aby brzmiało jak kazanie w kościele, ale nie zrobiło to wrażenia na uczniu.
– Jestem dumny z siebie. Czy wie pan, dlaczego? Bo umiem powiedzieć prawdę! Myślałem, że to będzie trudniejsze, ale nie, mówienie prawdy jest bardzo łatwe. Dziwi mnie tylko, że wy dorośli, nie umiecie uwierzyć w prawdę. Ale za to wierzycie w kłamstwo. Dlatego stanę się teraz dorosłym na wasz styl, czyli kłamcą. Czy na prawdę chce pan znaleźć winnego, śmierci Jędrzeja? Powiem panu. – Zygmunt rozejrzał się dookoła. W sali było niewiele osób. – Proszę usunąć wszystkich z sali i osoba, która wejdzie jako druga, to ta. Czy rozumie pan to? Osoba, która wejdzie jako druga, jest winna.
Zygmunt obserwował przez chwilę gliniarza.
– Tak! Rozumiem! – odpowiedział po chwili przemyślenia. – Czyli żadna z osób, które są w sali nie są winne?
– Mówiłem wyraźnie, niech wszyscy wyjdą! Ale ma pan trochę racji, te panie... pani Krysia i pani Janka raczej nie są winne.
Zygmunt podniósł się z miejsca.
– Do widzenia panu. – Zygmunt podał mu rękę, ale zaraz szybko ją cofnął. – Przepraszam, ale nie podaję ręki ludziom fałszywym, a do takich należy także i pan, panie władzo.
Gliniarz spuścił wzrok.
– Do widzenia. – odpowiedział uczniowi.
Zygmunt stanął przed drzwiami, aby nikt nie wchodził do środka, żeby nie stało się tak, że posądzą niewinną osobę. Im dłużej tak czekał, aż ktoś nadejdzie, aby poprosić odpowiednią osobę, tym bardziej gryzło go sumienie, że wskaże osobę nic nie winną. Sumienie zaczęło dawać o sobie znać. Zło zaczęło walczyć z dobrem. Tak bardzo chciał, aby dobro zwyciężyło, ale co wtedy świat i on w tym świecie, mieliby z tego? Gdy zwyciężało zło zastanawiał się, co wtedy świat i on w tym świecie, mieliby z tego?
Ktoś chciał wejść do pokoju, nie wpuścił osoby, tłumacząc, że gliniarz, przesłuchuje winnego i nie wolno przeszkadzać.
Przed salą pojawili się chłopcy z klasy. Leszek przyniósł mu torbę z książkami. Poprosił któregoś, aby poproszono profesora Sula. Ale natychmiast zastanawiał się, dlaczego ma wskazać jego? Co takiego zawinił mu? Na myśl przychodził mu medalion, jedyna pamiątka od pierwszej komunii. Czy to miałby być ten powód, dla którego ukarać można by człowieka? I to, jak ukarać? Wskazanie go, jako winnego, przekreślało jego życie.
– Proszę zaczekać! – zawołał, gdy profesor Sul wreszcie nadszedł. – Proszę tam nie wchodzić! Uwierzyli mi. Uwierzyli, że wskażę im winnego.
– Uwierzyli ci? – strasznie zdziwił się Tadeusz. – Przecież jestem nie winien! To nie o mnie chodzi!
– Wiem. – odparł mu uczeń. – Ale powiedziałem...
– Co ty im powiedziałeś? Chyba nie to, że to ja zrobiłem!? – Tadeusz ujął go za ramiona. – Skłamałeś? Przecież jestem niewinny. Dlaczego to zrobiłeś?
– To nie tak. Powiedziałem im, że winny wejdzie jako drugi...
– Tym lepiej! – szybko zareagował Tadeusz. – Wejdziemy razem i powiesz im, że nie o mnie chodzi.
Zygmunt ujął go za przegub ręki.
– Nie wchodź tam, błagam cię. Jesteś młody, nie mogę... nie marnuj sobie życia.
– Nie wierzę! – Tadeusz przyglądał się uczniowi. – Nie wierzę, abyś mógł tak potwornie skłamać.
– Ja też nie wierzyłem, że dasz słowo, że oni nie zniszczą mojego medalionu, a jednak zniszczyli, pocięli go. On żył. On był ze mną, on dawał mi siłę, dawał mi moc, on dawał mi wiedzę. Powiedziałeś, daj go, oni ci go nie zniszczą, a jednak zniszczyli.
– To tylko medalion, kawałek metalu...
– Ty, to tylko człowieczek, nic nie znacząca istotka. Czy wiesz, ilu poświęcało się w dziejach ludzkości? Ty będziesz jednym z nich. Nie mogę zapomnieć ci tego medalionu. To jedyna rzecz, jaka łączyła mnie z Bogiem, ty ją zniszczyłeś. Poniesiesz karę!
– Więc, chcesz poświęcić mnie...
– Nie! Daję ci szansę. Nie wchodź tam. Tam już weszła jedna osoba. Ty będziesz jako druga. Ale... do końca życia będziesz tchórzem.
– Więc, wejdźmy razem...
– Czy wiesz, jak tchórze śmierdzą? Wejdź, jako trzeci, czwarty...
Tadeusz odwrócił się, do kancelarii wchodziła właśnie gruba profesorka. Przytrzymał ręką drzwi.
– Nie wchodź teraz! Wchodzisz właśnie jako drugi! – Zygmunt podbiegł do drzwi, ale na samiuśkim progu jakaś niewidzialna siła zatrzymała go. Za profesorem Sulem zapadła klamka. Uczeń zamknął tylko drzwi.
Ociężałym krokiem skierował się w ciemny korytarz.
– Czy teraz, jesteś zadowolony z siebie? – zapytał sam siebie. – Czy cieszysz się, że niczemu niewinny człowiek, poniesie karę? Ale czy jest tak całkiem niewinny? Nie powinienem był tego zrobić. Sam medalion nie był wart ofiary z człowieka. Zniszczyłem mu życie, ja młody zapyziały glut. Nie chcę być dorosłym. Nie chcę nigdy być starszym od teraz. Panie Boże, powinieneś pozbawić mnie jasnowidzenia, nie zasługuję na nie. Nie jestem sprawiedliwy, nie umiem być sprawiedliwym, ponosi mnie chwila uniesienia. Tak nie powinno być. Nie dlatego jestem tym, kim jestem. Nie chcę być złym człowiekiem, nie chcę! Niech mój umysł nigdy nie dojrzewa, niech zawsze zostanie w tym samym stadium rozwojowym. Nie chcę być, ani mądrzejszy, ani głupszy, ale niech zawsze ciąży na mnie wina i krzywda ludzka, niech zawsze gryzie mnie sumienie, że uczyniłem zło, że wyrządziłem innym zło. Chcę tego Boże mój.
Zygmunt raptem ocknął się ze swego zamyślenia. Teraz dopiero zauważył, że na korytarzu pali się światło. Za drzwiami usłyszał znajome głosy. To musiała być jego klasa? Bez wahania otworzył i wszedł, i nie mylił się. Chciał coś powiedzieć, ale profesorka skinęła ręką na ławkę.
– Nie przeszkadzaj. – powiedziała krótko i ciągnęła dalej lekcję. – Lekcję musisz sobie uzupełnić.
Zygmunt usiadł w swej ławce, zdawało mu się, że wszystko, co czyni, robi zbyt głośno. Starał się być cichszym, ale nie wychodziło mu to. Przestał cokolwiek robić. Przed oczami poszarzało mu. Poczuł potrzebę wyjścia. Poprosił profesorkę o wyjście.
– Czy źle się czujesz? – zapytała zdziwiona.
– Nie wiem? Jestem jakiś nieswój.
– Czy to wasza ostatnia lekcja? – zapytała klasę i zerknęła do dziennika. – Jeżeli źle się czujesz, możesz iść do domu. Czy ma pójść ktoś z tobą?
– Nie, nie ma potrzeby.
– Czujesz się na tyle dobrze, aby pójść sam?
– Tak, czuje się dość dobrze. – Zygmunt zarzucił torbę na ramię.
Skierował się ku wyjściu, w oczach mu poszarzało, zachwiał się, oparł o ścianę przy drzwiach.
– Czy na pewno czujesz się dobrze? – zapytał profesor Poczykowska.
– Boli mnie tylko głowa i mam zawroty, poza tym dobrze się czuję.
Zygmunt wyszedł na korytarz. Poczuł nagły przypływ mdłości. Skierował się szybko do łazienki.
Po wymiotach poczuł ulgę. Przemył twarz zimną wodą, przez dłuższą chwilę patrzył w dno umywalki, jak gdyby gdzieś tam z dna umywalki, miała nadejść pomoc, albo ulga... I ulga nadeszła, ale nie z dna umywalki, ale z góry. Po kilku chwilach takiego stania, poczuł jak jest mu lepiej. Popłukał jeszcze raz usta, przemył jeszcze raz twarz, popatrzył dookoła. Stwierdził, że czuje się dobrze.
Zarzucił na ramię swoją torbę, gdy rozległ się dzwonek. Schodził powoli do szatni.
Zabrał swoje rzeczy, zanim jakakolwiek klasa zdążyła zejść na dół. Gdy pod szatnią powstał tumult, wyszedł i usiadł na wielkim holu przy wejściu do szkoły. Spośród kolegów mijających go, zawołał na Józka Rutkowskiego. Co prawda spieszył się na pociąg do Błonia, ale nie miał innego wyjścia, jak tylko dać mu swe zeszyty? Zygmunt obiecał, że odrobi za niego wszystkie lekcje, łącznie z wypracowaniem na brudno.
I w taki to sposób, zawiązała się pomiędzy nimi przyjaźń.
Zygmunt siedział na holu, aż wszyscy z klasy wyszli ze szkoły. Wyszedł jako ostatni, ale nie poszedł prosto na stancję, pozwolił instynktowi kierować się.
Skierował się ze szkoły w lewo. Długo szedł zanim zatrzymał się na ulicy Wawelskiej, tuż przed „Hotelem Robotniczym Zakładów Mechanicznych „URSUS”. Przez moment tylko zastanawiał się, czy wejść do środka. Nie wiedział, jak zareagują mieszkańcy, ale nikt nie zatrzymywał go, nikt nie pytał o powód wizyty?
Zajrzał na parter, wszedł na pierwsze piętro, później na drugie, zszedł drugą stroną. Dotykał ścian i w pamięć wchodziły mu jakieś dziwne obrazy, których nigdy jeszcze nie przeżył. Były to obrazy z przyszłości.
Na parterze zauważył, że mieszkańcy wchodzą za szerokie bujane drzwi. Chciał już tam wejść, gdy portierka zawołała do niego.
– A czego ty młody człowieku szukasz?! – jej głos wystraszył go, aż podskoczył. – Czego, albo kogo?! Nie wiesz o tym, że trzeba zapytać?
– Niech pani nie przestrasza ludzi! – zawołał ku niej. – A dlaczego pani jest taka ciekawska? Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła.
– Jeżeli pytam cię młody człowieku, to mam ku temu powód i należy odpowiedzieć. Jestem tu portierką i mam prawo wyrzucić cię stąd. – wyjaśniła władczo.
– To zmienia postać rzeczy. Przyparła mnie pani do muru. Tu będę mieszkał. Przyszedłem zobaczyć to miejsce.
– Tu nie ma nic do oglądania. Co tu można oglądać? A teraz, gdzie mieszkasz?
– Na stancji, na Słonecznej.
– A ile płacisz za tą stancję? – podkreśliła wyraźnie „tą stancję”, jak gdyby chciała wyśmiać go.
– Za tą stancję, ja płacę dwieście złotych, a ile tu płaci się?– Zygmunt stuknął w blat jej pulpitu.
– To, co tam płacisz, miałbyś tutaj na dwa miesiące.
Zygmunt nie zrozumiał, o co biega?
– Tutaj szanowny panie, mężczyźni płacą po trzy złote za dobę, to są grosze... dziewięćdziesiąt złotych na miesiąc, a nie dwieście.
– Faktycznie. – przyznał jej rację. – To jest różnica. Czy mogę zapytać, co mieści się za tymi szerokimi i bujanymi drzwiami?
– Stołówka, drogi panie, stołówka.
– Czy tu może mieszkać każdy, kto chce?
– O, nie, szanowny panie, o to proszę pytać już kierownika. – portierka wskazała mu drzwi naprzeciwko swego pulpitu.
– Jeszcze mam czas. – uspokoił ją. – Jestem dopiero w pierwszej klasie zawodowej. Dziękuję za informacje. Do widzenia.
– Nie ma za co? Do widzenia.
Zygmunt posłał jej swój uśmieszek, ona odwzajemniła z grzeczności.
Dopiero, gdy wyszedł na ulicę, zaczął zastanawiać się, po co właściwie przyszedł tu? Bo tak naprawdę, to przyszedł tu bez celu? Instynkt sam kierował go, bo znów, gdy skręcił w ulicę 3 Maja, nie umiał sam sobie wyjaśnić, dlaczego właśnie tędy? Był już przy wielkim budynku, na rogu z Placem Tysiąclecia, gdy usłyszał płacz dziecka. Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie było widać żadnej matki z dzieckiem. Zerknął po budynkach. Ale okna, jak na tę porę roku były pozamykane. Tylko jedno okno było otwarte. Okno na piętrze w szczycie domu. Zaczął zastanawiać się, co może znaczyć to? Bo coś na pewno znaczy? Tylko, co? Zerknął raz jeszcze w stronę okna, było zamknięte.
– Nic, tylko matka dziecka zamknęła je? Zygmunt, jesteś po prostu przewrażliwiony. – powiedział sam do siebie.
Zdążył tylko otworzyć drzwi, gdy Lenka skoczyła na niego z gębą...
– Nareszcie jesteś! Już chcieliśmy iść na milicję! – pani Lenka ciągnęła cybucha i puszczała wielkie kłęby dymu ponad nosem.
– Pani mówi o mnie?? – ogromnie zdziwił się lokator. Obejrzał się, czy za nim nikt nie stoi, bo wszystko mogło być możliwe?
– No, a o kim miałabym do jasnej cholery mówić!? Czy z tobą wchodzi ktoś inny?!
– No nie! – Zygmunt jeszcze raz obejrzał się. – A o co właściwie chodzi? Co ma do mnie milicja?
– Jak to, o co chodzi!? Leszek już dawno przyszedł, a co z tobą!? – pani Lenka znów buchnęła cybucha i kupa dymu walnęła na pomieszczenie.
– A co mnie na litość Boską obchodzi, kiedy wrócił Leszek? To nie ja, ale Leszek powinien pani wyjaśnić, gdzie był i co robił? To Leszek powinien powiedzieć, o której powinien wrócić ze szkoły. Ja pani Leszka nie pilnuję, nie patrzę gdzie on idzie i z kim? To jest jego sprawa. Czy ktoś prosił mnie, abym szpiegował pani syna? – Zygmunt przez maleńką chwilkę wbił wzrok w oczy gospodyni. – Nie! Nic takiego nie pamiętam! Nikt mi za szpiegowanie Leszka nie płaci?!
– Chcesz powiedzieć, że Leszek był na wagarach?
– Czy ja coś takiego powiedziałem? Czy powiedziałem coś, co świadczyłoby o tym, że chcę to powiedzieć? – Zygmunt nie mógł wyjść ze zdziwienia. – Dlaczego tak nagle, pani interesuje się mną i moimi powrotami? – Zygmunt miał już zdjęte buty i był gotów wejść do swego pokoju, ale na drodze stała mu gospodyni. – Według mego rozkładu jazdy, wracam tak, jak należy, czy pani jest innego zdania?
– Więc, chcesz powiedzieć, że Leszek był na wagarach i nie wiedział, o której godzinie wrócić?! – gospodyni już straciła wątek i nie trzymała się kupy.
– Proszę zapytać Leszka, gdzie był? Proszę nie robić ze mnie, skarżypyty. Ja wiem, skąd ja wracam, on powinien wiedzieć, skąd on wrócił. Chyba jemu mowy nie odebrało? – Zygmunt ominął gospodynię, chociaż przy jej tuszy, nie było to wcale łatwe.
W progu pomiędzy pokojami stał Leszek.
– Tak właśnie słucham, co ty jeszcze powiesz?!
– A co miałbym jeszcze powiedzieć? Zapytaj swoją mamę, o co właściwie jej chodzi? Spóźniła się z obiadem, czy ty wróciłeś nie w porę? – Zygmunt nie miał jak ominąć go. – Przepraszam, ale chciałbym wejść do swego pokoju. Nie mam ochoty stać tak, na środku domu.
Leszek poszedł do matki do kuchni, Zygmunt zamknął za sobą drzwi.
– Popierdolona rodzinka. – powiedział to niezbyt głośno, aby nie usłyszeli sensu zdania.
Do pokoju weszła Alka, przegięła się w swej pozie.
– O czym? – Zygmunt udał zdziwionego. – Czy twoja mama, o czymś jeszcze nie wie?
– Ty wiesz, o czym. Nie udawaj głupka. Dobrze wiesz, co powiedziałeś.
– Wyjdź stąd!! To jest nasz pokój, nie twój. Twój jest tam.
– Alka!!! Wyjdź od nich! – gospodyni wrzasnęła na całe gardło.
– Ty nawet nie wiesz, co on powiedział! – Alka wybuchła płaczem.
– Nie wtrącaj się gówniaro do dorosłych!! – zawołała znów gospodyni.
– Do... ro... sły... ch... – Alka nie dała za wygrane, aby dodać swój komentarz, ale nie miała innego wyjścia, jak tylko wyjść.
Zygmunt wyciągnął zeszyty i na bieżąco zaczął odrabiać lekcje. Trwało to zaledwie kilka minut i spokojnie złożył zeszyty do torby. Odłożył na bok, tylko zeszyt od polskiego, z tematem do wypracowania.
– A ty co, nie będziesz jadł? – zapytała gospodyni zaglądając do pokoju.
– Odrobiłem lekcje... myślałem, że teraz Leszek ma obiad... – zerknął na zegarek. – Zaczekam na chłopaków. Powinni zaraz być.
I przyszli... najpierw Tadzik, później Kazik, nastały ciche godziny. Szeptem przekazywano sobie informacje, że coś jest nie tak, jak trzeba? Kazik zaproponował wyjście na miasto, aby poznać sytuację. Zygmunt, nie miał ochoty wychodzić, nie czuł się winnym zaistniałej sytuacji.
Sytuacja, której nie rozumiał Zygmunt, stała się ogólnym zamieszaniem.
Wrócił gospodarz z pracy i od razu poznał, że w domu jest coś nie w porządku. Oczywiście, naświetlono mu sprawę, wszedł do pokoju chłopaków...
Zygmunt był wcześniej w szkole, aby Józek zdążył przepisać wypracowanie. Pociąg z Błonia opóźniał się. Było już bardzo późno, gdy wreszcie cała gromada dojeżdżających wparowała do szkoły. Ku Zygmunta zdziwieniu Józek napisał swoje wypracowanie, co nie znaczyło wcale, że nie chciał jego ściągi. Podziękował mu za pożyczenie zeszytów i obiecał pomoc w ciężkich chwilach.
Na przerwie odeszli na bok dla pogaduszek. Józek był ucieszony nową znajomością. Na którejś z przerw, Zygmunt zaproponował pogawędkę na holu. Józek przyjął tę propozycję. Najpierw przedyskutowali niedociągnięcia ostatnich lekcji.
W pewnej chwili Zygmunt powiedział, że chciałby, aby zostali przyjaciółmi. Józek nie miał nic przeciwko temu. I wreszcie Zygmunt zapytał...
– Czy pomożesz mi, zaprzyjaźnić się z Waldkiem? Już ci wszystko wyjaśniam...Waldek nie chce rozmawiać ze mną, ze względu na to, że ciągle za mną łazi Leszek. Waldek nie cierpi go, a przy tym nie cierpi i mnie. Nie chcę, abyś był jakimś pośrednikiem przy spotkaniach, czy coś w tym rodzaju... będę ci dawał zeszyty z zadaniami, a ty będziesz podawał je Waldkowi, jako od siebie.
Józek słuchał i nie rozumiał, o co biega.
– Zastanawiasz się... czy ze mną wszystko w porządku? Powiem ci prawdę, ale tylko raz... – zrobił małą przerwę w gadaniu. Położył mu swą rękę na jego dłoni. – Kiedyś Waldek uratuje mi życie... chcę już teraz, płacić mu za to. Później, nasze drogi rozejdą się. Nigdy w życiu, nie podziękuję mu za to, co uczyni. Czy nie śmieszy cię to? – zapytał zdziwionego kolegę.
Ale Józek, nie był w stanie odpowiedzieć tak od razu.
– Nie! Nie śmieszy mnie to, ale zadziwia... bo nie wiem, skąd wiesz takie rzeczy?
– Nie wiem, jak ci na to odpowiedzieć? Po prostu, nie umiem ci odpowiedzieć na to. – popatrzył na zdziwionego kolegę i uśmiechnął się dla rozładowania sytuacji. – Powiem ci coś, a ty sam odpowiesz sobie. Zapisz to sobie w zeszycie, abyś pamiętał o tym. Następnego dnia, do szkoły, będziesz się tak bardzo starał, aby zdążyć na ósmą, ale te drzwi przekroczysz o dziewiątej pięć. – Zygmunt wskazał na drzwi wejściowe do szkoły. – Gdy będziemy w trzeciej klasie, Rysiek Ozga... – Zygmunt urwał, do szkoły wchodziła profesorka Zduńska. – Czy chcesz?... – Zygmunt pochylił się do ucha Józka. –...aby przeleciał ją?
Józek szybko skierował oczy na profesorkę.
– Dobrze! – zgodził się.
– W porządku! Rysiek przeleci ją. On, najpierwszy stanie się ojcem, ale i najpierwszy pożegna się z życiem. Zabije go mąż jego kochanki. – Zygmunt spuścił głowę.
Józek przyglądał się z niedowierzaniem koledze.
– I ty wierzysz w to, co mówisz?
Przez chwilę milczał.
– Nie! Nie wierzę, bo jako pierwszy zginę ja. Waldek może mnie uratować.
– Dlaczego Waldek, a nie kto inny?
– Tam, gdzie będziemy, tylko on, będzie spośród tych, którzy będą godni poświęcenia.
Józek milczał, bo nie wiedział, co może powiedzieć, a Zygmunt czekał jego reakcji.
– Zanim przekonasz się, czy mówię prawdę, czy kłamię, może upłynąć wiele czasu? Powiem ci coś, co przekona cię. Dzisiaj na matmie, dostaniesz najpierw czwórkę, później piątkę, a w trzeciej kolejce pałę. Pilnuj się. Staraj się, abyś pierwszą i drugą ocenę otrzymał, ale przy trzeciej, daj z siebie wszystko, abyś otrzymał coś więcej, niż pałę... ocalisz życie Ryśka... przedłużysz je. Jego życie jest w twoich rękach.
Zygmunt wstał. Józek chciał go zatrzymać, ale nie pozwolił się zatrzymać. Poszedł dołem koło szatni tylko po to, aby górą wyjść. Dzwonek po długiej przerwie poczynił dużo hałasu na korytarzu.
Przed klasą, Zygmunt próbował zagadać do Waldka, ale ten był tak zagadany z kolegami, że nie zwracał uwagi na to, co mu chciał przekazać kolega. Zygmunt chciał go ostrzec, z jakich tematów będzie pytany i co może otrzymać. Gdy uznał, że nie da rady, dał sobie spokój.
Profesor Poczykowska swoim sposobem w ciągu jednej lekcji potrafiła przepytać nawet i trzy kolejki. Dzisiaj nawet nie zaczęła lekcji, gdy otworzyły się drzwi i poproszono ją do dyrektora. Jako zastępca jego musiała się stawić, bo sprawa miała być pilna.
Klasa dała sobie za wygraną i tylko, gdy zamknęły się za nią drzwi, podbiegli do dziennika. Ktoś próbował dopisać sobie ocenę, ale ku zdziwieniu wszystkich, okazało się, że już nie ma gdzie pisać ocen.
Bardziej wścibscy palacze, z Ryśkiem na czele, chcieli zabrać jej papierosy, ale powstało wielkie poruszenie, bo przecież za wygłup jednego, czy dwóch, odpowie cała klasa. Jednogłośnie ustalono, że nie można czegoś takiego robić. I tu nagle rozległo się wielkie...
– Chłopaki!! Ona nosi kondomy!! – Rysiek paluszkami wyciągnął jedno opakowanie do góry.
Powstało następne poruszenie. Nie wolno grzebać w cudzych torebkach. Znali ją z surowości i nie chcieli zadzierać z zastępcą dyrektora. Wrzucił go z powrotem do torebki, a ktoś końca sali zawołał...
– Rysiek, masz szpilkę i przedziuraw jej go. – zaśmiał się Andrzej Nowak. – Będziemy mieć dyrektorkę z dzieckiem.
Stojący na czatach przy drzwiach, dał ostrzeżenie... idzie! Wszyscy klapnęli na krzesłach i zapanowała grobowa cisza. Gdy dyrektorka weszła do klasy wszyscy mieli głowy schylone nad książkami i zeszytymi. Nie mogła nadziwić się, jak bardzo pilnymi uczniami jest ta klasa. Zaniepokoił ją tylko otwarty dziennik... nie na stronie z obecnością, ale z ocenami. Padło pytanie, kto? Bez odzewu. Zwróciła się do Zygmunta.
– Zygmunt? Kto zaglądał do dziennika?
– Pani dyrektor, nie wiem. Nie zwróciłem uwagi, byłem...
– Było cicho jak makiem zasiał, usłyszeć by można pisk myszy, a ty nie usłyszałeś, kto zaglądał do dziennika?
– Pani dyrektor, ja byłem zajęty czytaniem nowego tematu. – Zygmunt nie wiedział, jak ma wybrnąć z opresji. – Mogę to łatwo wytłumaczyć, czytałem i miałem zatkane uszy, abym lepiej zrozumiał temat. Tak, zawsze robię? – przez małą chwilę patrzył na profesorkę, czy kupiła kłamstwo. – Jest gospodarz klasy, może on coś widział?
– Tak! – westchnęła ciężko. – A już ci! Gospodarz siedzi jeszcze dalej. Prawda, że gospodarz nic nie widział?
Leszek zerwał się z krzesła, aż stolik podskoczył.
– Pani dyrektor, jak Boga kocham, nic nie widziałem. Nic nie zauważyłem.
– Wy na pierwszej ławce też nic nie widzieliście? No, bo i jak?
– Pani dyrektor... – Andrzej Nędza nawet nie próbował wstawać z krzesła. –...byłem odwrócony do kolegów, nic nie zauważyłem.
– Nie ma sensu dalej prowadzić śledztwa. Na oceny, które zostały dopisane, musicie zapracować. Mamy dzisiaj dwie lekcje razem, przez dwie lekcje pytamy. – uśmiechnęła się.
Rozejrzała się po sali.
– Chyba wam to nie przeszkadza? Jesteście przygotowani do lekcji perfekta?!
Po klasie cicho szedł cień grozy i zagłady. Nikt nie miał odwagi się sprzeciwiać, ani protestować.
Pierwsza kolejka pytań była z tematów odległych, druga z ostatniej lekcji, ale gdy doszło do trzeciej kolejki, nie można było się połapać, z jakich tematów są pytania.
– Szkoła podstawowa... – podpowiadała im profesorka.
Zadania nie były może czymś nowym, co przykłady były tworzone przez samą dyrektorkę, co rozpraszało uczniów.
Gdy Rysiek skończył swój przykład na tablicy, dyrektorka zerkając w dziennik uśmiechnęła się.
– Kolega zawzięcie czytał nowy temat. Kolega nam przedstawi nowy temat proszę. Kolega studiował nowy temat z zamkniętymi uszami. – uśmiechała się wciąż.
Zygmunt stanął przed tablicą.
– Piszemy... – i zaczęła dyktować przykład, po czym założyła nogę na nogę odsłaniając swoje chude kolaniska. – Od tego zaczynamy. A teraz słuchamy ciebie.
Zygmunt stanął przed bardzo trudnym zadaniem, wszak nie do końca przeczytał ten temat. Coś niecoś pamiętał, ale to było za mało, aby wypaść na piątkę. Oparł palce obu rąk na skroniach i potarł je ruchem okrężnym i wyprostowane dłonie skierował na tablicę.
– Rozumiem, że musisz się skoncentrować, ale my jak na razie, to nic jeszcze nie usłyszeliśmy. Dobrze by było, gdybyś jeszcze wyjaśniał kolegom, bo na pewno nie mnie, co z czego bierzesz i dlaczego? Co z czego wynika i dlaczego? Dlaczego to ma być tak, a nie inaczej? – ponaglała go profesorka.
Zerknął na tablicę i jak w zaczarowanym filmie, po jego cyferkach zaczęły się pojawiać inne czerwone jaśniejące cyferki. Ruszał ręką po jednej, aby ją zetrzeć, ale nie można było. Zrozumiał, że musi poprawiać po tych cyferkach.
– Czy mogę już? – zapytał profesorkę.
– Oczywiście, że tak! My czekamy!
I ruszył z mostu.
W pewnej chwili zapytał klasę...
– Czy mogę zetrzeć górę?
– Ale po co?! – zdziwiła się profesorka. – Masz jeszcze pół tablicy wolnej!?
Zygmunt zerknął na tablicę, była cała zapisana, ale w pewnej chwili cyferki znikły, aby znów się ukazać.
– Nie widzimy sensu ścierania z góry... pół tablicy masz wolnej!
– Uważam, że zasłaniam im ciałem. – Zygmunt wybrnął z opresji.
– Dobrze jest, dobrze jest! Nie przerywaj sobie. – uspokoiła go profesorka.
Zygmunt skończył pierwszą część tematu, przeszedł do drugiej, później do trzeciej i zapytał klasę, czy tyle, powinien być wynik? Zgadzało się.
– Czy jesteś dumny z siebie? – zapytała go.
– Jeżeli wynik zgadza się... tak!
– Ja jestem bardzo dumna z ciebie. Czy wiesz jaką ocenę dostajesz?
– Nie! No bo skąd? – Zygmunt spuścił głowę, ale zaraz ją podniósł.
– Nie wiesz? To ja też ci nie powiem. – wpisała ocenę do dziennika. – Wasz kolega zrobił kilka błędów mało znaczących i te błędy wyszuka nam kolega Rutkowski.
Józiek wstał szybko...
– Przepraszam pani profesorko, ale pomiędzy mną i Rutkowskim jest jeszcze kilka osób. – sytuację próbował ratować Zygmunt.
– Czy ja prosiłam ciebie o komentarz? Miałeś usiąść, a nie komentować! – dyrektorka zerknęła jeszcze raz do dziennika. – To wszystko, to gapy, ale skoro chcecie według dziennika, proszę następny według listy...
– Po co żeś się wciął? – zasyczał prawie niesłyszalnie Józek.
– Chciałem cię uratować. – Zygmunt odszepnął mu.
Mirek przy tablicy wcale nie pocił się.
– Kolega popełnił dwa błędy. Tu powinien zastosować wzór...
– Nie rusz tego, nie prawda. – powstrzymała go profesorka.
– I tu trzeba było zastosować... – Mirek wskazał miejsce.
– Nie rusz tam nic, nie prawda. Czy następny z listy widzi błąd? Czy Zygmunt widzi błąd?
– Tak! Pani dyrektor! – podszedł do tablicy, wziął kredę. – Co innego mówiłem, a co innego pisałem. Tu nie może być minus tylko plus, a tu nie plus tylko minus. W takiej wersji, jak była wynik byłby całkiem inny.
– Oczywiście!! Zasłuchani byliście w to, co mówił, a nikt nie sprawdzał, że pisząc, robi błędy? Jesteś zbyt młody, aby czynić już takie błędy. Takie błędy zdarzają się u osób starszych i z rutyną. Czy ty jesteś rutyniarzem? Nie sądzę abyś nim był, jesteś zbyt młody. Proszę, siadajcie obaj. – profesorka wstała i na bazie tego przykładu wytłumaczyła nowy temat. Jak zwykle, zajęło jej to, około pięciu minut. Zakończyła lekcję stwierdzeniem... – Na następnej lekcji, pytamy z tego tematu.
Złowroga cisza zapanowała w klasie. Nikomu nie było wcale do śmiechu.
Na korytarzu Mirek dał sójkę w bok Zygmuntowi.
– Ty! Ty zawsze musisz wpieprzać się?
– A dlaczego Józiek miałby za innych dostawać pałę? Według listy, ty byłeś w kolejności.
Do rozmawiających dołączył właśnie Józek i też dał sójkę w bok Zygmuntowi.
– Dlaczego wciąłeś się, jak koszula w dupę?
– O! Następny! A tobie co? Chciałem cię uratować!
– Tym razem akurat bez potrzeby! Cały czas obserwowałem cię i od samego początku widziałem, gdzie tkwi błąd. To była moja piona!!
– Przepraszam! Nie wiedziałem! – usprawiedliwił się Zygmunt. – Myślałem, że po prostu ratuję cię. Szkoda, że tak zrobiłem. Teraz i jeden i drugi macie do mnie pretensje. Byłem pewien, że Mirek w temacie będzie lepszy, przepraszam... – skierował się do Józefa. – ...że zwątpiłem w ciebie. W ciebie... – skierował się do Mirka. – ...wierzyłem... trudno.
Zygmunt poszedł na hol, a Józef podążył za nim. Chciał go zaczepić, ale ten wdał się w rozmowę z Waldkiem. Obserwował ich przez chwileczkę i jednak zdecydował się podejść.
– Czy dobrze rozumiem, że nawiązaliście kontakt? – przerwał im rozmowę.
Zygmunt czekał, aż Waldek coś powie, ale Waldek był zajęty wyjaśnianiem zaczętej rozmowy.
– Jako koledzy z klasy... – Zygmunt przerwał Waldkowi. – ...wolę po stokroć, towarzystwo Waldka niż Leszka. Leszek jest jak małe, wielkie dziecko... chcesz usłyszeć bajeczkę, idź posłuchać Leszka. Opowie ci bajeczkę o wilku, o zajączku, o misiaczku?... On jeszcze żyje dzieciństwem. Ja czuję się już dorosłym. Mogę porozmawiać o dziewczynach, o sprawach poważniejszych, o których Leszek nie ma pojęcia. On boi się dziewczyn, ja szukam ich towarzystwa. Z Waldkiem rozmawiam teraz, o możliwości zmiany stancji. Chciałbym zmienić stancję od Kurantów, na jakąś inną. A może ty coś znasz?
– Jestem dojeżdżającym. Nie wiem nic o dobrej stancji. – wyjaśnił Józek.
– Chętnie porozmawiam z gospodynią. Odpowiem ci jutro. – oświadczył Waldek i rozległ się dzwonek.
Ale temat stancji, jak szybko temat został przez Zygmunta rozpoczęty, tak szybko został przez Waldka zakończony następnego dnia.
– Gospodyni nie ma nic przeciwko temu. – oświadczył Waldek. – Jeżeli jeszcze myślisz o tym, możemy dzisiaj przejść się. Obejrzysz mieszkanie... Zdecydujesz...
– Dobrze! Pamiętaj, nie uciekaj tak szybko po lekcjach. – zadecydował Zygmunt.
I Waldek pamiętał i nie umykał tak szybko ze szkoły, jak czasami. Szli do domu, w którym zamieszkiwał Waldek. W którymś momencie Zygmunt zapytał go.
– Chciałbyś, abym zamieszkał w jednym domu z tobą?
– Ja tam nie mieszkam sam. Nas tam mieszka pięciu i co jakiś czas, przyjeżdża jeszcze szósty. Jest to sporadycznie, ale czasami mieszka nas sześciu. Tyle tylko, że gospodyni do nas nie wtrąca się. Ją to nie interesuje, ile osób tam mieszka, czy jest nam wygodnie, czy nie?
– Nie rozumiesz, o co pytam? Czy ty chciałbyś, abyśmy mieszkali w jednym pokoju? – Zygmunt nie wiedział, jak nawiązać rozmowę. – Kiedyś staniemy się dobrymi przyjaciółmi. Do tego stopnia dobrymi, że jeden za drugiego odda życie.
– To, czy ja będę chciał, czy nie, nie ma tu nic do rzeczy. To ty musisz zadecydować o tym, gdzie chcesz mieszkać? Nie ja.
– Ja chciałbym zamieszkać razem z tobą. Tak! Razem z tobą! W jednym mieszkaniu, dlatego aby się lepiej poznać.
– Zygmunt? Czy ty?...
– Nie! Nie jestem tym za kogo mnie masz. Wiem, co niektórzy mówią lub szepczą o mnie. Domyślam się. Tu nie o to chodzi. Czy wierzysz w przepowiednie?
– To zwykłe bzdury!
– Ja jestem innego zdania. Ja wierzę w przepowiednie. Jedna z nich mówi, że my staniemy się przyjaciółmi i braćmi krwi. Na tyle dobrymi przyjaciółmi, że jeden za drugiego odda życie. Możesz nie wierzyć w to. Ale dopóty, dopóki nie uwierzysz w to, co mówię, nie pozwolisz mi przeciwdziałać temu.
– Co takiego!?
– Gdy uwierzysz w to, co mówię, będziemy mogli zmieniać swój los.
– Brednie...
– Nieprawda! – przerwał mu Zygmunt. – Zadam ci takie pytanie, czy oddałbyś za mnie życie? Teraz? Jutro, po jutrze? W takim stanie rzeczy, jaki jest na dzień dzisiejszy? To znaczy, jestem kolegą z twojej klasy, wiesz, że mam zginąć i... czy oddałbyś za mnie życie? Zastanów się i odpowiedz.
Waldek przez chwilę patrzył w ziemię, to na Zygmunta, to znów na ziemię. Drapał się w głowę.
– Widzisz! Jak ciężko podjąć decyzję. A jednak, gdy przyjdzie czas, nie będziesz się zastanawiał...
– Skąd wiesz, że to chodzi o mnie?
– Nie wiem! Nie jestem pewien. Zastanawiasz się długo, nie wiem, czy to w ogóle będziesz ty? W takim razie, czy ja oddałbym za ciebie życie? Biorąc rzeczy na dzień dzisiejszy... jesteśmy tylko kolegami z tej samej klasy. Czy za kolegę warto oddać życie? Kolegów mamy tak wielu, lepszych, gorszych? Wyjaśnię ci, dlaczego ci to mówię. Ty, ja i Rysiek Ozga... zaznaczam ci, tak mówi przepowiednia, możemy zginąć w wieku wojskowym. Wtedy, gdzie każdy chłopak idzie do wojska. Ile lat trzeba mieć, aby wzięli cię do wojska?
– Dziewiętnaście. – szybko wyjaśnił Waldek.
– Dziewiętnaście, mówisz? To, ile jeszcze życia przed nami? Niewiele, prawda? Wiem, że nie przepadasz za moim towarzystwem, bo jak cień, krok w krok chodzi za mną Leszek. Rozumiem go. Jest dziecinny... ja jestem dobrym jego słuchaczem... dlaczego tak jest... rozumiem, że nie przepada nikt za moim towarzystwem i nie narzucam się nikomu. Jednak, chciałbym dokonać czegoś w swoim życiu. Czy ratowanie życia koledze, jest czymś wielkim, możliwe, że nie, ale to jest już coś? Już można powiedzieć, to moje dzieło. Tchórzem potrafi być tysiące ludzi, dać z siebie coś i nie chcieć nic w zamian... czy umiałbyś coś takiego?
– I ty to mówisz poważnie? – zdziwił się Waldek. Popatrzył na kolegę. Walnął go w ramię. – Bujasz, a ja słucham, jak świnia grzmotu? Dobry jesteś w laniu wody.
– A więc wierzysz, że to jest kłamstwo? – Zygmunt popatrzył przez chwilę na kolegę i roześmiał się. – Masz rację, chciałem zażartować sobie z ciebie. Jednak myślałem, że dasz się nabrać.
Waldek skręcał właśnie w alejkę do swojej stancji, jak to nazywali... do swego domu. Zygmunt ujął go pod rękę i tak doszli do domu.
Domki na starym Ursusie nie należały do najnowszych, niektóre z nich, tak jak ten, wymagały remontu. Jeżeli był w nim ktoś młody, kto umiał zająć się tym, taki domek mógł służyć rodzinie jeszcze przez wiele lat, jeśli nie pokoleń.
Waldek zaprowadził go do drugiego wejścia urządzonego dla lokatorów. Niewielki ganeczek dawał zimą i w wietrzne dni troszeczkę schronienia przed szarugą i wiatrami. Jedno i w dodatku niewielkie okienko dawało w pomieszczeniu niewiele światła. Z tym, co miał Zygmunt u Kurantów, można było to porównać do motelu.
Sześć osób dawało w tym małym pomieszczeniu tłok i brak tlenu... wyraźny brak tlenu.
Przy dużym stole już jeden z mieszkańców odrabiał lekcje. Sąsiad jego spożywał właśnie posiłek. Przy oknie schylony nad miską z wodą pracz uparcie pluskał w wodzie piorąc swą koszule potrzebną widocznie na jakąś randkę. Na przeciw okna zmęczony wędrowiec rozciągnął swe umęczone członki na tapczanie. W buciorach, w ubraniu, wyglądał jak potwornie zmęczony pracą ojciec wielkiej rodziny.
Dym z kopcących się papierosów jeszcze bardziej przyciemniał i tak mało dziennego światła w pomieszczeniu.
Waldek przedstawił swego kolegę mieszkańcom i mieszkańców swemu koledze.
– Czy jesteś dobry z ”Polaka”? – od razu zapytał odrabiający lekcje. – Potrzebuję dobre wypracowanie.
– Taki sobie, nienajgorszy. A jaki temat? – zapytał go Zygmunt.
– Jurek, daj spokój, my jesteśmy dopiero w pierwszej klasie. – uspokoił go Waldek.
– Niektóry pierwszoklasista, pisze lepsze wypracowania, jak niejeden maturzysta. – bronił się Jurek.
– Ale on akurat nie! – usprawiedliwiał go Waldek.
– E! A co ty tak o mnie źle mówisz? – Zygmunt chciał dać mu sójkę w bok. – Ja o tobie źle nie mówię!
– To są wyzyskiwacze. – usprawiedliwił się Waldek. – Oni chodzą do Technikum... konkretnie on. – wskazał na Jurka. – To mój brat.
– Chyba przyszedłeś pomóc mu w lekcjach? – udał zdziwionego. – Więc musisz być dobry w te klocki?
– Mylisz się! Przyszedłem zobaczyć jak tu się mieszka... myślałem o przeniesieniu się gdzieś ze stancją.
Śpioch uniósł głowę.
– O! Jeden do sprzątania więcej! Zapraszamy!
– W tej kwestii mam swoje zdanie, każdy niech sprząta swoje brudy. – odparł atak gość. – A pro po, sprzątanie tutaj należy do was?? – zdziwił się ogromnie.
– Nie... przychodzą dziewczynki i sprzątają.
– Rozmawiałeś już z gospodynią? – zapytał Jurek. – Od kiedy chciałbyś zamieszkać z nami?
– Porównując warunki te i tamte, to nie wiem tak do końca, czy chciałbym się przenosić ze stancją stamtąd. Porównując...
– Porównując, porównując... czy tam masz tyle swobody, co my mamy tutaj? Czy tam możesz przyprowadzać dziewczyny, jak my tutaj? W ten sposób trzeba myśleć! Tu jesteśmy sobie panem! Jak se pościelimy, tak się wyśpimy. – taka była teoria Jurka.
– Może masz i rację... – przyznał mu Zygmunt. – ...ale póki co, muszę myśleć o tym, aby skończyć szkołę. Ciekaw jestem, czy w ten sam sposób myślałeś, gdy byłeś tak, jak my z Waldkiem teraz, w pierwszej klasie. Każdy jest kozakiem, gdy już jest po wszystkim, albo, gdy jest bliski końca. Czy w ten sam sposób myślałeś, gdy byłeś w pierwszej klasie? Gdy miałeś daleko jeszcze?
– Bardzo podoba mi się twój tok myślenia. – Jurek przez chwilę patrzył na Zygmunta. – W zupełności zgadzam się z tobą. Ale nie można zapominać o przyjemnościach. Z życia trzeba czerpać wszystko, co jest najlepsze. Tego ci nikt nigdy nie odbierze.
– I tu masz rację. – przyznał mu Zygmunt. – Wszystko w swoim czasie. Na wszystko przyjdzie czas.
– Bardzo dobrze myślisz! Podoba mi się to. Cieszę się, że mój brat ma tak mądrych kolegów. – wyciągnął ku niemu dłoń. – Przybij piątkę!
Zygmunt strzelił go w dłoń.
Po krótkiej chwili zdecydował, że musi pójść, jest po prostu głodny. Chciano mu dać coś do jedzenia, ale zdecydował, że nie ma to, jak własna kuchnia.
– A czym to tak obraziliśmy cię, że chcesz się od nas przeprowadzać? – przywitała go gospodyni.
– Czy mówiłem coś, że chcę się przeprowadzać? – zdziwił się Zygmunt i od razu kapnął się, że Leszek przekazał matce, po co poszedł do Waldka. – Gdy zdecyduję, że chcę mieszkać gdzie indziej, powiadomię panią.
– Też tak myślałam? I dobrze by było?
Gospodyni przestała się czepiać chłopaków, Leszek dziwnie szybko zaczął odzywać się do wszystkich. W dziwny i niewyjaśniony sposób nastała w domu sielankowa atmosfera.
Leszek zaproponował nawet Zygmuntowi wspólną naukę, co ogromnie zdziwiło tego drugiego. Oświadczył, że nie umie uczyć się wspólnie. Woli naukę pojedynczo, sam dla siebie. Leszek jednak tak nalegał, że musiał wreszcie zgodzić się.
Leszkowi zależało na odzyskaniu dawnej atmosfery pomiędzy nim a Zygmuntem. Stwarzał takie sytuacje, że byłby gotów omotać go. Z pomocą przyszedł Kazik. Stwierdził któregoś dnia, że widać to gołym okiem, że Leszek nastawia go przeciwko wszystkim lokatorom. Zygmunt zaczął myśleć nad zaistniałą sytuacją. Czasami nawet był przekonany, że chłopacy mają rację.
Któregoś dnia wspomniał o tym Leszkowi, że podejrzewa, że Leszek wykorzystuje jego łatwowierność, dla czerpania z tego korzyści. Leszek zaklinał się, że tak nie jest, że Kazik wprowadza go w błąd, że Tadzik zazdrości jemu tej sympatii, bo na pewno też chciałby kolegować się z nim.
Zygmunt uzmysłowił Leszkowi, że Tadzik jest jego kolegą z dawnych szkolnych lat i że zawsze będą kolegami, czy przyjaciółmi. Przyjaźń szkoły podstawowej pozostała i pozostanie dla nich ważnym elementem życia.
Profesor Poczykowska postawiła na stoliku swoją torbę i zanim usiadła obwieściła klasie...
– Czy to przyda się wam... nie wiem! Ale zanim dowiecie się o tym, od innych kolegów, możecie dowiedzieć się tego ode mnie... w tamtym tygodniu w naszej szkole przebywali panowie z komisariatu. Chcieli wyjaśnić zagadkową przyczynę śmierci naszego kolegi, a waszego profesora, pana Jędrzeja Wiśniewskiego. Pan, który tak bardzo pragnął rozwikłać tą sprawę... – Krystyna spojrzała w okno szukała słów. – Miejmy nadzieję, że pan ten nie był najlepszego stanu zdrowia... został odwieziony do szpitala.
– Co?? – przeleciało przez klasę. Kilku chłopaków było bardzo zdziwionych.
– Co mu się stało? – zapytał ktoś.
– Nie został pobity, nie. Odwieziono go do szpitala w stanie histerii...
– Co takiego? – znów przerwał jej ktoś.
–...w stanie histerycznego śmiechu. Jest to tak dziwne, jak i śmieszne. Człowiek ten, bo trzeba go nazwać tak, przebywa teraz w szpitalu, pod specjalnym nadzorem. Co to znaczy?...
– Wariat?! – zdziwił się Mirek, chociaż brzmiało to, jak stwierdzenie, a nie pytanie.
– Wariat, to może zbyt brutalnie powiedziane, ale coś w tym rodzaju. – wyjaśniła mu i zaraz ciągnęła dalej. – Proszę mi pozwolić dokończyć! – powstrzymała uczniów. – Ów człowiek, nie jest w stanie zrozumieć, co się z nim dzieje. Lekarze nie mogą do niego dotrzeć. Dotrzeć w sensie zdrowotnym. Nie ma możliwości porozumienia się z nim. Jest zamknięty w swoim świecie. Tu miałbyś rację... – skinęła ręką ku Mirkowi. – To jest w pewien sposób wariat. – rozłożyła dziennik. – W związku z tym, że muszę z ramienia dyrekcji, o godzinie piętnastej, złożyć stosowne oświadczenia w Warszawie, dalszych lekcji w dniu dzisiejszym ze mną nie będzie. – zerknęła na klasę. – Gdzie podziało się wasze radosne, o!... Nie poznaję was. W związku z tym, na następną lekcję przygotujecie... sami!... dwa... trzy następne tematy. Też nie ma radosnego, o!... Jeżeli to wasze ostatnie lekcje... – zerknęła w dziennik. – ...tak! Więc dziękuję wam serdecznie i do widzenia! Do szatni proszę cicho... pamiętajcie... inni mają jeszcze lekcje.
Klasa wyszła naprawdę cicho. Kilku chłopaków skrzyknęło się na boisko pograć w nożną. Reszta poszła za nimi zapalić po fajku.
Mecz skrócono do półgodzinnych połówek, ale i tak spędzili masę czasu przy piłce.
Przez kilka następnych tygodni, dopóki na dworze bywało ciepło zbierali się po lekcjach na boisku i grali w piłkę nożną. Gdy już na dworze zaczęły się jesienne deszcze i chłody, próbowali przejść z grą w piłkę do sali gimnastycznej, ale po którejś z klas, dyrektor zabronił wydawania klucza uczniom, z powodu dewastacji sali.
Powstał problem z wolnym czasem po lekcjach. Chcąc grać w sali musieli szukać wsparcia u profesorów od WF. Chłopaki szukali wsparcia u wychowawcy klasy dziewczęcej, u profesora Wiśniewskiego.
Któregoś dnia oświadczono klasie...
– Z powodu, że profesor Sul opuścił szkołę, nastąpi zmiana w obsadzie klas. Zostaną połączeni z klasą dziewcząt, a że lekcje klasy chłopaków i klasy dziewcząt nie nakładają się, wychowawstwo może mieć jeden profesor, Tomasz Wiśniewski.
Przez kilka dni komentowano to, ale i ten temat poszedł kiedyś do lamusa.
Któregoś wspaniałego dnia, Leszek oznajmił Zygmuntowi, że jeżeli ten miałby ochotę, mógłby razem z nim chodzić na kurs fotograficzny.
Nie bardzo Zygmunt wiedział, co tam można będzie robić i co z tego będzie miał, ale skuszony czymś nowym, wyraził zgodę.
Zajęcia w ciemni fotograficznej, odbywały się od godziny siedemnastej. Na pierwsze zajęcia poszli razem. Zapisy i poznanie otoczenia można powiedzieć, trwało krótko, albo zbyt krótko. Bo tak, między Bogiem, a prawdą, cóż można było więcej robić w dniu, w którym ktoś, zapisuje się do czegoś? Instruktor wyznaczył dni dla każdej z grup. Zygmunt z Leszkiem mogli przychodzić, jeżeli tylko mieli materiały w poniedziałki i piątki, od siedemnastej do zamknięcia, czyli do godziny dwudziestej.
Na następnych zajęciach z całą grupą, instruktor, pan Jacek Kaścikiewicz pokazał im kunszt swej wiedzy o fotografii i sprzęcie fotograficznym, co zadziwiało młodych adeptów tej sztuki.
Ktoś stwierdził, że jeszcze dużo wody upłynie, zanim oni wszyscy, tak płynnie nauczą się wszystkich nazw, tak, jak instruktor. Innego zdania był pan Jacek. Nakazał im wszystkim, aby znajomość nazw i sprzętu stała się ich manią. Nie może być dobrego fotografa, bez fachowego nazywania rzeczy po imieniu. Zażądał od swych adeptów, aby od następnej lekcji uczyli się i zaczynali nazywać rzeczy tak, jak naprawdę nazywają się.
To było wspaniale tylko tak powiedzieć, ale gorzej było z realizacją. Upływały dni, a uczniowie jeszcze chwytali się na robieniu błędów. Jednak z dnia na dzień ich zdjęcia wychodziły coraz lepiej.
Zygmunt chodził do ciemni tylko po to, aby zapamiętywać nazwy lub przyswajać sobie arkana sztuki. Tak na prawdę nie miał aparatu. Nie miał, z czym chodzić na zajęcia. Pomagał Leszkowi, pomagał innym w suszeniu zdjęć, w wywoływaniu filmów...
Aż wreszcie nadszedł dzień, że mógł jechać do sklepu i kupić sobie swój!... tak! Swój aparat fotograficzny... Smiena 8!
Jakaż to radocha była z tego aparatu. Wszędzie, gdzie można było, robił zdjęcia i z filmem leciał do ciemni. Robił zdjęcia małe, duże, całkiem malutkie.
Teraz każda zaoszczędzona złotówka szła na chemikalia do zdjęć, na klisze...
Ze świąt Bożego Narodzenia, wrócił do Ursusa z ogromnym zapasem filmów do wywoływania.
– Dobry wieczór! – przywitał domowników. – Szczęśliwego Nowego Roku! – zawołał do siedzących przed telewizorem w pokoju.
– Dobry wieczór. – odpowiedział mu Michał.
Zygmunt zostawił torby w kuchni i poszedł do swego pokoju rozebrać się. Domownicy nawet nie raczyli spojrzeć na niego.
– Dla kogo szczęśliwy, to szczęśliwy?... – Michał zerknął za lokatorem. – Ale dziękujemy za życzenia.
Zygmunt tylko kiwnął głową.
– I wzajemnie. – dorzucił Michał.
Wszedł do pokoju, rozebrał się. Za nim wszedł Leszek. Spoglądał chwilę na kolegę.
– Czy powiedziałem coś nie tak?? – Zygmunt zerknął na domownika. – U nas tak mówi się, przez kilka dni po Nowym Roku. Oczywiście, przy pierwszym spotkaniu... U was nie ma takiego zwyczaju??
Ale Leszek zamiast odpowiedzieć, wyszedł z pokoju.
– Co kraj, to obyczaj?... – powiedział już prawie sam do siebie.
Odczekał chwilę i wyszedł do kuchni. Domownicy znów zignorowali go.
Siedział już przy kolacji, gdy do kuchni weszła Alka. Stanęła przy kredensie... była zapłakana.
– Co się stało?? – zdziwił się Zygmunt.
Ale Alka jeszcze bardziej zaczęła płakać.
– Co w tym domu się dzieje?? – przestał nawet jeść.
– Wyjdź stamtąd! – zawołała Lenka.
I Alka posłusznie opuściła kuchnię.
– O rok starsi i tym bardziej głupsi? – powiedział sam do siebie i zdawało mu się, że cicho, ale zaraz do kuchni wparowała gospodyni.
Stanęła i spoglądała na lokatora.
– Zostawcie go! – powiedział stanowczo Michał. – Lenka! Zostaw go. Daj mu spokojnie zjeść. – i po chwili też wszedł do kuchni.
– O co wam chodzi?? – Zygmunt przestał jeść. Odwrócił się na taborecie do gospodarza. – Czy o pieniądze?? Jeśli tak, to mam. Przywiozłem pieniądze... za styczeń. – Michał z góry spoglądał na lokatora. – Nie było mowy o podwyżce... tak jak w grudniu... dwieście złotych.
– Nie chodzi o pieniądze. – wyjaśnił Michał. – Nie mamy do ciebie pretensji. Wyjdźcie stąd. – skierował się do swoich dam, ale żadna z pań nie chciała opuścić kuchni, ani starsza, ani młodsza. – Jesteśmy trochę nie swoi... mieliśmy zamiast świąt pogrzeby.
Teraz dopiero Zygmunt zwrócił uwagę na ich ciemne stroje.
– Ach? Więc, to tak... nie wiem, co powiedzieć... – odwrócił wzrok na stół.
– A co ty możesz powiedzieć? – dodał Michał. – Nawet nie pytasz, czyj pogrzeb?...
– Właśnie. – Zygmunt odwrócił się. – A czyj?... pogrzeb?
– Leszek nie żyje. – oświadczył Michał.
– Jak to?! – Zygmunt wskazał ręką dalsze mieszkanie. – Widziałem go?... w pokoju?...
– Przestań! Nie nasz Leszek! Ten, co przychodził czasami do nas przy tobie. – objaśnił Michał.
– Ten Leszek?! – Zygmunt wskazał za okno kuchenne, bo to akurat był ten kierunek. – Taki młodziutki??
– Młodziutki!! – wrzasnęła na niego Lenka.
– Uspokój się. – uciszył ją Michał.
Lenka zaczęła płakać.
– Człowiek przyjmuje pod swój dach i nie wie, kogo?? – przypaliła sobie papierosa.
– Przecież to jeszcze małolat?? – Zygmunt nie zważał na zachowanie gospodyni.
– Czy my jesteśmy twoimi wrogami?! – prawie, że zawołała Lenka.
– Taki przystojny facet?... Taki fajny facet?... – pochował rzeczy do szafki pod oknem.
– Lubiłeś go? – zdziwił się Michał.
– Tak. – szybko odpowiedział Zygmunt. – Na swój sposób. – dodał zaraz.
– A ja myślałem, że był twoim wrogiem? – podjudzał go Michał.
– Myli się pan.
– Nie zrobił ci nic złego?? – wyciągał z chłopaka.
– Dawno zapomniałem. Na swój sposób, był moim kumplem... – Zygmunt wolno ścierał stół. – Taki przystojny, fajny facet? No, ale cóż? Śmierć nie wybiera?
– Wychodzi na to, że nie? – potwierdził Michał. – Zygmunt? Tak na dobrą sprawę, my nawet ciebie nie znamy?
– Nie rozumiem? – chłopak spojrzał na gospodarza.
– Ja też wielu rzeczy nie rozumiem... chciałem ci tylko powiedzieć, że jutro musimy pofatygować się na Komisariat Milicji. Musimy, to znaczy, ty z nami. – wyjaśnił Michał.
– Ja?? – Zygmunt dostał wytrzeszczu oczu. – A w jakiej sprawie??
– Wyjaśnić śmierć Leszka.
– A jak zginął Leszek?
– Jak to? Nie wiesz?
Zygmunt już chciał gruchnąć śmiechem, ale sytuacja nie pozwalała na to.
– A skąd mam wiedzieć, gdy dopiero pierwszy raz o tym słyszę?? – zdziwiony spoglądał po domownikach.
– Czy ty wierzysz w Boga? – ciągnął Michał.
– Oczywiście.
– Jakie teraz były święta?
– Pan chyba żartuje??
– Nie. Nie żartuję. Mam... to znaczy... powiedziano nam, że są pewne podejrzenia, co do ciebie? – postawił sobie taboret i usiadł na nim. – Chyba nie chce ci się spać? Możemy trochę porozmawiać? No, więc?? Jakie to były święta??
– Jeśli już?... to święto, proszę pana? Trzech Króli. – poprawił go Zygmunt.
Michał spojrzał na rodzinę.
– Cwaniaczek. – powiedziała Lenka.
– Przed tym, był Nowy Rok, przedtem Sylwester... wcześniej Boże Narodzenie... czy jakieś święto umknęło mi?? Być może, nie wszystkie święta katolickie, są naszymi świętami? Co prawda, jesteśmy Starokatolickim Kościołem, ale to nie jest przestępstwo? Proszę pana, za to nie idzie się siedzieć? Wyznawanie wiary Mariawickiej, nie jest zakazane?
– Kim ty jesteś?? – niedosłyszał Michał.
– Mariawitą. To nie jest zbrodnia?
– Wierzysz w Boga?
– Całym sercem i duszą.
Michał spojrzał na żonę i rozłożył ręce. Lenka kiwnęła głową do Leszka w pokoju, a ten przyniósł jej obrazek.
– Kto to jest? – Lenka podsunęła Zygmuntowi obrazek.
– Myślę, że Matka Boska? – Zygmunt tylko raz zerknął na obrazek.
– Jaka? – naburmuszyła się Lenka.
– Nie rozumiem? – spojrzał na nią. – Mówię... Boska... Jezusowa... matka Jezusa.
– Jaka?! – warknęła.
– Nasza religia mówi, że była jedna Matka Boska, jeden Jezus i jeden Bóg Ojciec. O innych osobach nie wspomina nic? Może nie jest aż tak doskonała, jak wasza, katolicka, ale, to jest nasza religia. Religia moja i moich ojców. Wy możecie mieć i sto matek boskich, i stu Jezusów, to wasza sprawa. My, wierzymy, w jednego Boga Ojca, w jednego Jezusa i w jedną Matkę Boską. Jak na razie, to nam wystarczy.
– Dużo wiesz na temat religii?? – oświadczył Michał.
– Byłem ministrantem. Miałem być księdzem, tylko, że ojciec zdecydował inaczej?
– Skoro wierzysz w Matkę Boską, chciałabym, abyś pocałował obraz. – podsunęła go Zygmuntowi.
– Ale ja nie mam ochoty.
– Pocałuj go!! – zawołała Lenka.
– Jak będę chciał całować!... przywiozłem z domu obrazki... swoje. Będę całował swoje obrazki.
– Chcę, żebyś pocałował ten. – powiedziała stanowczo, ale już spokojnie gospodyni.
– Mam swoje rzeczy święte do całowania. – wyciągnął z zanadrza krzyżyk. – Może to jest brudne, przepocone, ale to jest mój pot i mój brud. Każdy niech liże swoje brudy.
– Uspokójcie się. – Michał chciał zapanować nad sytuacją i ucichli. – Wierzę ci, że wierzysz w Boga... ale mimo wszystko, przeżegnaj się.
– I co jeszcze?? Mam uklęknąć i wyspowiadać się panu?? – Zygmunt uznał, że miarka już się przebrała. – W tym nowym roku, pojebało was równo.
– Ładnie, ładnie? – podchwyciła gospodyni.
– Proszę się zastanowić, czy chcecie, abym mieszkał dalej tu? – Zygmunt chciał zakończyć to głupie gadanie.
– Jeżeli moja mama mówi, żebyś pocałował obrazek, to pocałuj!! – Lechu poczerwieniał ze złości.
– Twoja mama może rozkazywać tobie, a nie mnie. – Zygmunt starał się zachować spokój. – Na jej życzenie możesz całować nawet zasraną rzecz... ja waszych brudnych obrazków nie mam zamiaru całować.
– Uspokójcie się! – Michał próbował zapanować nad sytuacją.
– Dzisiaj już nie, ale od jutra, mogę poszukać sobie nowej stancji? – Zygmunt oświadczył Michałowi i wsunął się pomiędzy domowników, i wyszedł do pokoju.
W kuchni trwała krótka narada. Wreszcie Michał wszedł do pokoju.
– Mogę?? – zapytał Zygmunta.
– Pewnie, że pan może. W końcu, to pańskie mieszkanie? Byłem tu tylko lokatorem. – Zygmunt starał się nie drażnić dalej.
– Leszek naopowiadał nam tyle bzdetów, że teraz nie wiemy, w co mamy wierzyć? I jak mamy myśleć?
– Leszek niech pilnuje swojego nosa... – od razu z kontrą wyskoczył Zygmunt.
– Ale, to nie nasz Leszek... tylko tamten... głupio nam jest. Zachowaliśmy się jak idioci? – tłumaczył się Michał. – Chcemy cię przeprosić...
– Nie ma za co. – Zygmunt uśmiechnął się.
– Jest, co prawda późno... ale gdybyś miał ochotę na kawę?... chcielibyśmy przeprosić cię, chociaż w taki sposób?
– Dziękuję. Nie pijam kawy. Nie gniewam się. Tak nakazuje mi moja religia.
– Jak chcesz? W takim razie będziemy twoimi dłużnikami. – Michał posłał lokatorowi uśmiech i wolno zamknął drzwi.
Zygmunt odczekał chwilę. Wyciągnął z portfela pieniądze i poszedł do kuchni.
– Rozumiem, że nadal mieszkam tu? – powiedział, ale nikt nie miał odwagi powiedzieć, ani tak, ani nie?
Z wyciągniętą dłonią z pieniędzmi, stał i kierował ją... do gospodarza... do gospodyni... Leszek opuścił kuchnię.
– Połóż je na kredensie. – leniwie powiedziała Lenka.
Zygmunt uśmiechnął się pod nosem i położył... rozłożył je raczej, aby bardziej były widoczne.
– Zrobię ci kawy... – zagadała Lenka, ale Zygmunt zaraz jej przerwał.
– Mówiłem już... nie pijam kawy.
– Zrobię ci herbatę. Mam pyszne ciasto... ze świąt jeszcze, ale jest takie pyszne. – zachwalała gospodyni. – Ale!... co ja plotę?... Robiłam je na stypę do Janusza?! – dziwnie uśmiechnęła się do Michała.
– Co to jest ”stypę?” – zapytał Zygmunt. Nie zajarzył słów gospodyni. Usiadł na taborecie przy stole.
– Stypa... – poprawiła go Lenka. – Nie wiesz, co to jest stypa?? – z lekkim uśmiechem spojrzała na lokatora.
– Nie musi wcale wiedzieć. – Michał wziął w obronę lokatora.
– Nikt w twojej rodzinie jeszcze nie umarł?? – zdziwiła się Lenka.
– A co to ma wspólnego?? – zdziwił się Zygmunt.
– Stypa... – Michał chciał wyjaśnić Zygmuntowi, ale ten przerwał mu.
– Już kojarzę sobie. Chyba wiem, co nazywacie stypą? U nas mówi się poczęstunek. Ludzie tak mówią, widocznie dla nich, to lepiej brzmi?? – wyjaśnił Zygmunt.
Gospodyni już nakroiła ciasta.
– Bo to jest poczęstunek. – powiedział Michał.
Podawała ciasto na talerzykach.
– Ja dziękuję za ciasto. – uprzedził Zygmunt.
– Nie lubisz ciasta?? – zdziwiła się.
– Lubię. Ale tylko pieczone przez moją mamę.
– Mieszkasz już u nas kilka miesięcy, a nawet nie wiemy, co lubisz, a czego nie?? Nie znamy się po prostu? – Lenka popatrzyła na talerzyk i odstawiła go na kredens.
Michał usiadł na taborecie i zajadał się ciastem.
– To trochę nie fer. – powiedział Michał i wziął naszykowaną porcję i postawił przed Zygmuntem. – Zawsze jest tak, że gdy ktoś częstuje cię czymś, poczęstuj się. – pouczył go.
– Pańska żona ma rację. My nie znamy się. Ja nawet nie znam sam siebie. – odsunął talerzyk. – Gdy poczęstuję się... będę czuł się winnym, za jego śmierć.
– Winny za jego śmierć, już nie żyje. – ponuro wyjaśnił Michał. – Człowiek nie zna dnia, ani godziny?
– A właśnie? Jak zginął Leszek? Czy to był wypadek? – zapytał Michała.
– Otruł się. – wyjaśniła Lenka.
– Otruł?? – Zygmunt niedowierzał.
– Nazwijmy to po imieniu... – Michał utkwił wzrok w żonie.
Lenka zaczęła płakać.
– To był jej chrześniak. – wyjaśnił Michał. – Jej jedyny chrześniak. – wzrok przeniósł na zaciekawionego lokatora. – On zatruł się narkotykami. Zaćpał się na śmierć.
Lenka szlochała.
– Przestańcie już. Mówmy o czymś innym. – stała przed kredensem i wpatrywała się w odbicie w szkle.
Zygmunt zerknął... nie dowierzał. Za listwą szyby zatknięte były fotografie Leszka. I z jednej i z drugiej strony.
– Kiedyś, w Szkole Podstawowej, polonistka powiedziała nam, że człowiek tak długo żyje, jak długo żyje w naszej pamięci. – wspomniał Zygmunt. – Był tak przystojnym facetem, że ciężko będzie go zapomnieć?
– Byliśmy przyjaciółmi. – szlochała Lenka. – W ciągu dwóch tygodni, dwa pogrzeby... to by tak nie bolało, gdyby nie to, że chrześniak i że byliśmy przyjaciółmi... z Januszem.
– A z nim, co się stało?? – zaciekawiło Zygmunta.
– Powiesił się. – wyjaśnił Michał. – Chyba nie mógł się pogodzić?... może nie umiał pogodzić się z tym?
Lena spoglądała na fotografię Leszka.
– Był taki przystojny. – otarła oczy. – Tak pięknie wyglądał... jak gdyby stworzony po to tylko, aby leżeć w trumnie?
– Przestań, bo gadasz głupoty? – upomniał ją Michał.
– I jeszcze... z tą sukienunią? – dodała.
– Jak to?? Pochowali go w sukience?? – zdziwił się Zygmunt.
– Gdzie tam? – poruszyło Lenę. – Znaleźli list... napisał, że chce dla Justysi... że chce, aby kupili jej sukienkę. Położyli ją w trumnie obok... wyglądali, jak para młoda? – tłumaczyła Lena.
Do kuchni wpadła Alka.
– Mogli chociaż pochować ich blisko siebie! – lamentowała.
– Ty się lepiej uspokój. – upomniał ją Michał.
Alka naburmuszona wyszła.
– Ta, jakie cyrki nam odstawiła? – Michał wskazał wzrokiem na córkę. – I kiedy to się cholera jasna dogadali?? – dodał ciszej.
Lena zamknęła drzwi.
– I tak będę wszystko słyszała! – zawołała zza drzwi Alka.
– Ty kładź się spać! – naskoczył na siostrę Leszek. – Jeszcze chwila, a możesz od ojca dostać. – pouczył siostrę.
Zadudniła podłoga. Leszek wszedł do kuchni.
– Co?? Po raz trzeci stypa? – był jakiś nieswój? Wziął talerzyk z ciastem i prawie połknął je.
– Opowiadamy Zygmuntowi. – matka otarła oczy. – Ojciec mówi, jak to nasza gówniara odstawiła cyrki? – ustawiła się do Zygmunta i opowiadała. – Tu mróz był, jak jasna cholera. Wszyscy tylko czekali, aby jak najszybciej uciec i ogrzać się? A ta mała, rzuca się na ciało... Leszku! Kochany! Mówiłeś, że ożenisz się ze mną! Kto mnie teraz zechce?!
– I po co to wszystko opowiadacie jemu?? – Leszek nie mógł tego pojąć? Wskazał na kolegę. – Czy on, to wszystko musi wiedzieć?
– Leszek był także i jego kolegą. – stwierdził Michał.
– Gówno prawda. – odburknął Leszek.
– Jak ty się odzywasz?!! – warknął na niego ojciec.
– Przepraszam. – i Leszek zwrócił się do ojca. – Czy możesz mi dać zapalić? Strasznie denerwuje się. – wyciągnął rękę.
– Zapalić?! – wymienili szybkie spojrzenia. – No dobrze. Ale tylko ten jeden raz. Nie masz prawa więcej palić. – wyciągnął paczkę. – Poczęstuj kolegę też. Chyba pali?
– Ja nie denerwuje się. – oświadczył Zygmunt. – W takich chwilach, jak ta, muszę sobie czegoś odmówić... wtedy czuje się lepiej.
– Nie cierpię pogrzebów. – Leszek przypalił sobie papierosa.
– A ja odwrotnie... w Szkole Podstawowej, gdy tylko widziałem kondukt pogrzebowy, biegłem, aby uczestniczyć w pogrzebie. Nie wiem, co w tym jest?? Lubiłem patrzeć na zachowanie ludzi? Obserwowałem... czy płakali?... czy żegnali się z tym kimś?
– I po co ci to?? – zdziwiła się gospodyni.
– Kiedyś, był pogrzeb, zięcia naszej polonistki. Może powinienem powiedzieć inaczej? Był pogrzeb brata, naszego klasowego kolegi. To była już ósma klasa... wrzesień. Kto chciał, ten mógł iść na pogrzeb, taka była decyzja kierownika szkoły. Poszliśmy... oczywiście ci, którzy lubili takie ceremonie? Strasznie chciałem zobaczyć żonę nieboszczyka. Nazywał się, Woźniak. Był przystojnym facetem... czarny, kręcone włosy, wysoki, postawny. Mieli synka... miał cztery, może pięć lat? Kropla w kroplę ojciec. Ale na pogrzebie chciałem zobaczyć wdowę... ciekawiła mnie jej postawa? Wszyscy w obrębie dziesięciu kilometrów, albo i dalej wiedzieli, że ona i jej kochanek zabili go. Jak dotychczas, nikt nie postarał się, aby odpowiedziała przed sądem za to? Czekaliśmy, kiedy pojawi się? I pojawiła się. Ubrana na kolorowo. Zostawiła przy babce, to znaczy, matce nieboszczyka synka i odeszła. Odeszła, bo przed parkanem cmentarnym, czekał na nią Andrzejek... jej kochanek. Gdy zobaczyłem, że odchodzi, wycofałem się pod parkan. Gdy później, opowiadałem to naszej nauczycielce... pani Stankiewiczowej, powiedziałem, że była tak zrozpaczona, że musiał ją pocieszać i tulić, aż jej zrobiło się duszno, robił jej sztuczne oddychanie, usta-usta i musiał zdjąć jej bluzeczkę. Jej mąż był spokojnym, wolnym, statecznym człowiekiem. Andrzejek był natomiast wioskowym nabytkiem miejskiego ogiera. Przyjechał do nas z Siedlec i wiejskie baby, bo tak ich trzeba nazwać, zaspakajał seksualnie. Nie zwracał uwagi, że to cmentarz... i chyba przeleciałby ją?... jak to mawiał Leszek... posunąłby ją, gdyby nie to, że chciałem zobaczyć, co robią? Na cmentarzu... wszędzie było pełno gałęzi. Gdyby nie gałęzie... gdyby nie ciekawość moja, spotkaliby ich ludzie odchodzący od grobu. Na lekcji opowiedziałem to naszej polonistce. Nie chciała uwierzyć. Poszła do telefonu, zadzwoniła po córkę. Od samego rana płakała. Córka próbowała ją przekonać, że my, bachory, nie cierpimy jej, że opowiadamy to, aby jej dokuczyć. Ale wreszcie zrozumiała, że mówimy prawdę. Niusia, jej córka, sama chwyciła się na swój haczyk. Nie wiedziała, nie znała niektórych faktów?... czy pochowali go do piachu, czy do pieczary?... czy trumna stoi po środku, czy po prawo, czy po lewo? Od tamtego czasu, Nochata, bo tak przezywaliśmy polonistkę, zmieniła się nie do poznania?
Otrzepywał ze śniegu buty, poczym wytarł je do sucha o wycieraczkę. Tupnął jeszcze kilka razy, dla lepszego otrzepania śniegu z nich.
W korytarzu było ciepło.
Wszedł do mieszkania. W drzwiach od pokoju widać było siedzące osoby.
– Dzień dobry! – powitał panie.
– Dzień dobry. – odpowiedziały mu kobiety.
Schował buty i przeszedł obok nich do pokoju.
Kobiety siedziały przy filiżance kawy. Na małym stoliku stał talerzyk z ciastem i ciastkami. Z gospodynią siedziała kobieta ubrana na czarno.
– Smacznego. – powiedział Zygmunt i przeszedł obok pań.
Kobieta ubrana na czarno odwróciła się nieco w jego kierunku. Jakoś dziwnie uniosła rękę.
– Nie przywitasz się z nami?... Nie przywitasz się ze mną, jak dżentelmen??... – zdziwiła się, bo Zygmunt przeszedł obok i poszedł do swego pokoju.
Już za drzwiami odwrócił się.
– Przecież mówiłem ”Dzień dobry”?... nawet mówiłem ”Smacznego”. – Zygmunt nie rozumiał gościa. Zdjął wierzchnie ubranie.
– No tak... ale nie podasz mi ręki? – dziwiła się kobieta.
Zygmunt przerzucił palto przez ramię. Kogoś przypominała mu? Podszedł i uścisnął pani dłoń.
– Jak to?? Nie ucałujesz pani w dłoń?? – kobieta sprawiała wrażenie strasznie zawiedzionej.
– Zbyt wiele pani wymaga. – spojrzał jej w oczy.
– Czy to znaczy, że nie jesteś już dżentelmenem?? Myślę, że nie poznałeś mnie? – pani patrzyła mu w oczy.
– Poznałem panią. Pani jest mamą Leszka.
– Zgadza się. – ucieszyła się.
– Widzi pani... – zaczął wyjaśniać jej. – Od kiedy jestem w mieście, wszystkie panie, to znaczy, kobiety i dziewczyny, wciąż udowadniają mi, że nie są gorsze od mężczyzn. Palą, piją... piwo, wino, wódkę... przeklinają i to lepiej niż mężczyźni... wszystko robią lepiej niż mężczyźni. Wszystko, co gorsze. Żądają, aby witać się z nimi, jak z mężczyznami? Jak pani wie, miałem być księdzem, dlatego teraz, w życie wchodzę w szybszym tempie i skoro panie?... biorąc ogólnie... chcą, aby traktować je, jak mężczyzn, tak je traktuję.
– Ale ja znam cię innego? Zapamiętałam cię, jako dżentelmena i myślałam, że takim jesteś? Myślałam, że nadal całujesz panie w dłoń... to było takie piękne...
– Byłem chłopakiem świeżo wyrwanym ze wsi i miałem stare, wiejskie obyczaje... teraz poznaję miasto i miejskie obyczaje. Przyznam szczerze... te obyczaje nie są... – uśmiechnął się. – To prawda... są takie, jakie są?? To wy je tworzycie. Wy, ludzie z miasta.
Jola zrobiła dziwną minę.
– Wy?? – podchwyciła jego słowo.
– Co prawda, z sympatii do Leszka... – stwierdził Zygmunt. – ...powinienem panią ucałować w dłoń, a nawet i w policzek...
– Z sympatii?? – zdziwiła się.
– Wbrew temu, co inni myślą o tym, Leszek był moim kolegą, może kumplem, a może i przyjacielem?? – z góry spoglądał na kobietę.
– Czy to znaczy, że lubiłeś Leszka?? – zdziwiła się.
– Tak, proszę pani. Leszek podobał mi się. Rozumieliśmy się. Lubiłem z nim rozmawiać.
Jolka odwróciła się do rozmówcy.
– Skoro wpadliśmy na temat Leszka... skoro twierdzisz, że lubiłeś go?... powiedz mi, młody człowieku, dlaczego nie chciałeś mu pomóc? – zainteresował ją ten temat.
– Co pani rozumie, przez słowo?... ”pomóc”? – Zygmunt nadstawił uszu. – W czym, miałem mu ”pomóc”?
Jolka zaczęła chlipać nosem.
– Przepraszam, ale to tak świeże... – otarła nos chusteczką. – Mogłeś mu pomóc, ale nie chciałeś?
– Pytam raz jeszcze... w czym miałem mu pomóc? – Zygmunt naburmuszył się. – Może w braniu narkotyków?
Jolka wybuchła płaczem. Zakryła twarz dłońmi.
– Jesteś kawał drania! – stwierdziła Lena.
Zaczęła gładzić przyjaciółkę po ramieniu.
– Przepraszam. – powiedział chyba tylko dlatego, że tak było trzeba. – Dopóki nie poznałem Leszka, nie wiedziałem, że takie coś istnieje?
Jolka wciąż chlipała nosem.
– Uważa pani, że to moja wina?? – Zygmunt nie dawał za wygraną.
– Mogłeś mu pomóc. Wiem, że mogłeś mu pomóc. – oświadczyła Jola wciąż chlipiąc nosem.
– Co?? Miałem zamieszkać z nim?? Tak?? – prawie, że zawołał Zygmunt.
Jolka od razu podniosła oczy.
– Tak! Co ci stanęło na przeszkodzie?!
– I co jeszcze?? Może spać z nim?!
– Miałbyś oddzielny pokój... i teraz nie nosiłabym tego... – szarpnęła za bluzkę.
– Moja wina... – Zygmunt cofnął się o krok. – Tak jest! To jest wszystko moja wina?! A nie pomyślała pani nigdy, że to może pani wina??
– Wychowałam go, jak umiałam? Jak umiałam najlepiej?
– Ile lat pani go znała? Ile miał lat?
– W styczniu skończyłby dwadzieścia dwa lata.
– A ja znałem go zaledwie kilka dni. W ciągu pierwszej godziny poznałem całe jego życie. Pani znała go dwadzieścia dwa lata. Czy pani nie widziała, że on potrzebuje pomocy?? Był cały czas z panią... ze swoją matką w domu?
– Nie zauważałam tego.
– Nie zauważałam?! – Zygmunt roześmiał się. – Pani nie chciała tego zauważyć.
– Nie zawsze widzi się to, co zauważają inni? – zwróciła uwagę Lena.
– Być może i wierzę w to. – przyznał rację Zygmunt. – Ale w tym przypadku, nie. Byłem u tych ludzi zaledwie kilka godzin i usłyszałem, aż nadto. Przecież Leszek nie ukrawał tego, że w mieszkaniu ma narkotyki? Wciąż powtarzał, że tego gówna jest tam pełno... że są ukryte w telewizorze... że są ukryte w radiu... że są schowane za książkami... w tapczanie. Wyjaśniał nam, że nie kryje tego, bo jego mama nie chce tego znaleźć. Przy nas mówiła pani, że dystrybutora oskarży pani na Milicji? Dlaczego pani nie oskarżyła? Czy pani nie wiedziała, że to pani mąż sprowadzał je zza granicy??
– Nie! Bo i skąd?! On mi tego nie mówił?
– Tak?? A to, że ojciec wy... jak on mawiał?? Popychał... posuwał... że jego ojciec posuwał jego dziewczynę? Tego też pani nie mówił?? Co wtedy pani powiedziała mu?? Żeby oskarżyć swego ojca, jesteś gotów ułożyć najohydniejsze kłamstwo! Czy on kłamał?? Jak pani myśli?? Co wtedy powiedziała pani? Co w ogóle mu radziliście?? Jeśli kochasz ją, to ożeń się z nią! Ja wtedy myślałem, że ona żyje i że tylko rozeszli się? Dopiero, gdy wyszliśmy na dwór, dowiedziałem się, że ona nie żyje? Wy lecieliście z nim w głąba, a on z wami. I pani tak znała swego syna... – szyderczo uśmiechnął się. – Gdy z Leszkiem szliśmy do niego, Lechu powiedział mi, co tam zaszło? Byłem na wszystko przygotowany.
Jolka spojrzała na chłopaka.
– Lechu prosił mnie, abym nie zdradził się. Zachowywałem się tak, jak gdybym słyszał wszystko po raz pierwszy? Bo i słyszałem niektóre rzeczy po raz pierwszy.
Jolka znów zaczęła płakać.
Lenka zadziwiona tym, co słyszy, milczała. Wolno gryzła ciastko, kęsek za kęskiem.
– Wy, rodzice, wyrządzacie swoim dzieciom krzywdę, tylko tego nie zauważacie. Wam wciąż zdaje się, że tak musi być? Chciałbym tak kochać swoich rodziców, jak Leszek kochał was?
– On też był kochany przez nas. – stwierdziła Jola.
– Pani, dla niego, była wzorem żony i matki.
Jola podniosła oczy na Zygmunta.
– Wciąż nam powtarzał... gdy kiedykolwiek będzie się żenił, jego żona musi być taka, jak jego matka. O nic nie pyta i w nic nie wierzy.
Jolka wydmuchała głośno nosa.
– To nie prawda. – stwierdziła.
– Czy pamięta pani, jak zapytał... Czy wierzysz mamo?... lub coś takiego?? Że tata i?... chyba Mietek?... posuwają się? Pani wtedy na to... dlaczego ty tak nienawidzisz swego ojca?? Wyciągnął z szuflady zdjęcia i pokazał je nam. Czy znalazła pani te zdjęcia?? Są w dolnej szufladzie. W pierwszej dolnej szufladzie. Leszek powiedział do nas, ona tu nigdy nie zajrzy, bo wie, co tu jest?
– To już chamstwo! – zawołała Lena.
– Nie proszę pani. Ja tylko mówię, co i jak?
– Ty dobiłbyś nawet leżącego!? – oburzyła się gospodyni.
– Nie. Ja tylko bronię się. – wyjaśnił. – Czy nadal uważacie, że to moja wina??
– Mścisz się, bo nafaszerował cię narkotykiem! – oburzyła się znów gospodyni.
– Nie. To jest nieprawda.
– Inaczej, nie wyciągałbyś tych brudów na wierzch.
– Do Leszka. – wskazał na Jolkę. – Nie mam, ani żalu, ani pretensji? Jeśli już chodzi o ścisłość, to mogę mieć żal i pretensje tylko do pani syna. – wskazał na Lenę. – To Lechu wciskał mi tego papierosa... lub narkotyk, jak pani woli?
– Zamknij się!! – zawołała Lena. – Na temat mojego Leszka, nie masz prawa nic mówić!
Jolka czym prędzej otarła policzki z łez.
– Daj spokój, Lenka. Przymykałam na to oczy. Twój Leszek... – zasłoniła na chwilę twarz dłońmi.
– Co ty chcesz powiedzieć mi?? – tłuste policzki Leny najpierw pobladły, potem poczerwieniały.
– I w taki oto sposób, kończą się wszelkie przyjaźnie. – Zygmunt spoglądał na kobiety.
– Lenka? – przyjaciółka błagalnie spoglądała na koleżankę. – Nie chciałam ci o tym mówić... – splotła mocno palce. Wzrok utkwiła w blacie ławy. – Lenka, ja myślałam, że to pomoże mojemu Leszkowi?
Gospodyni przysunęła się bliżej ławy.
– Na litość boską! O czym ty mówisz? – wlepiała oczy w koleżankę.
– Twój Leszek też brał to gówno. – powiedziała cicho.
– I w taki oto sposób, zazwyczaj kończą się wszelkie przyjaźnie. – Zygmunt spoglądał na obie kobiety.
– Zamknij się szczeniaku!! – warknęła Lena.
– Pani nie chce zrozumieć? – Zygmunt nie dał wyprowadzić się z równowagi. – To nie Leszek... – wskazał na panią Jolę. – To Lechu... – wskazał na gospodynię. – ...wciskał mi to gówno do ręki.
– Zamilcz!! – zawołała Lena. – Na temat mojego Leszka, nie masz prawa nic mówić.
– Czy wie pani, dlaczego Lechu?... – nie dawał za wygraną lokator.
– Zamilcz!! – gospodyni strzeliła chlapacza po swoim kolanie, ale Jola położyła swoją dłoń na jej dłoni.
– Ten chłopak mówi prawdę. – poprzez swą gorycz i rozpacz wyjaśniła przyjaciółce.
– Nie wierzę. – powiedziała cicho Lena.
– To, że brał Leszek wiedzieli wszyscy, albo prawie wszyscy, ale to, że bierze Lech, chyba nie wiedział nikt, albo prawie nikt??
– Nie wierzę. – powtórzyła Lena.
– Lechu chciał, abym milczał i dlatego, tak zawzięcie wciskał mi tego papierosa, czy jak pani woli, to gówno. Nie wziął pod uwagę jednego, ja nie umiem trzymać języka za zębami. Teraz pani rozumie, dlaczego nie gniewam się i nie gniewałem się, na Leszka? Wprawdzie, jest winien, bo to on dał, to coś...
– Nie wierzę. To jakieś bzdury?? – oponowała Lena. – Mój Leszek??
Wpatrywała się przez chwilę w przyjaciółkę. Po chwili zaczęła płakać.
– Przepraszam. – powiedział Zygmunt. – Nie chciałem, aby to tak wyglądało.
– Nikt nie chce, aby wyglądało to tak, jak wygląda. – Jola uspakajała przyjaciółkę, a gdy doszła do wniosku, że już sprawa przycicha, dodała w stronę lokatora. – Jednak mogłeś pomóc mojemu Leszkowi.
Zygmunt już chciał odejść, ale jeszcze odwrócił się do kobiety.
– Dlaczego pani nie pomogła mu? Wyśmiewała się pani z niego. Można powiedzieć, poniżała go pani. Powiedział wtedy, że gdy spotkał swego ojca ze swą narzeczoną, ona jęczała z rozkoszy... pani powiedziała wtedy, że... niech sobie przypomnę... bo nie sprawdziłeś się. Bo zazdrościsz ojcu. Bo ojciec jest lepszy w łóżku. Skąd pani wie, jaki był Leszek w łóżku? Skąd pani wie, który z nich był lepszy w łóżku? Była pani w łóżku ze swym synem? Próbowała pani i z jednym i z drugim?
– Zamknij się już!! – warknęła gospodyni.
Ale Zygmunt nie zważał na jej słowa.
– Być może, mogłem pomóc Leszkowi... mówię, być może?... – uspakajał się Zygmunt. – Może wtedy powinienem zamieszkać u państwa... ale wstydziłem się. Przyznaję. Leszek podobał mi się. Podobał mi się, jako kolega. Jako facet. Chciałem zawsze mieć takiego kumpla.
Jola spojrzała na lokatora.
– Być może narkotyków nie brałbym razem z nim, ale bałem się, że mogę stać się jego dziwką.
– Co takiego?? – zdziwiła się pani Jola. – Mój Leszek nie był homo?
– Leszek jest tak... przepraszam, był tak zabójczo przystojny...
– Chcesz powiedzieć... – przerwała mu jeszcze raz Jola.
– Nic nie chcę powiedzieć. On tak strasznie nalegał, abym przeprowadził się do państwa, że zacząłem go podejrzewać.
– Czy on kiedykolwiek dał ci do zrozumienia, że?...
– Nie. Nie dał... nawet nie starał się. – ze wstydem przyznał Zygmunt. – Byłem nim zauroczony. – spuścił wzrok. – Ja bałem się, że gdyby kiedyś zaproponował... że nie umiałbym mu odmówić. Ja rozumiem, że to strasznie głupie. Ale pokazał nam zdjęcia swego ojca i jego kolegi. Powiedział, że zdarza się to, wśród mężczyzn. Nie chciałem ryzykować.
– I gdyby zaproponował ci seks?... – niedowierzała Jola.
– Nie wiem? – Zygmunt krępował się. – Gdy był blisko, nie mogłem od niego oderwać oczu. Przepraszam, ale bałem się. Z takich chłopaków później śmieją się.
Jolka zaczęła chlipać nosem.
– Mój Leszek nie był na pewno homo? – wytarła głośno nos.
– Wiem. – przyznał Zygmunt. – Ale gdy tak nalegał po kilka razy w tygodniu... głupie myśli krążyły mi po głowie. Chciałem mieć takiego kumpla... ale bałem się.
– Miałam tak wspaniałych dwóch mężczyzn... – łkała Jola. – A teraz nie mam żadnego. Wiesz o moim mężu?...
– Tak. Coś mówiono mi? A co z nim się stało?
– W organizmie Leszka wykryli narkotyk... już po pogrzebie... i po Nowym Roku przyszli do nas, aby nam o tym powiedzieć, ale on myślał, że idą go aresztować... i powiesił się. I to w Leszka pokoju. – zapłakała. – W ciągu dwóch tygodni straciłam dwóch wspaniałych mężczyzn.
Na lekcji panowała grobowa cisza.
Profesorka sprawdzała właśnie wypracowania domowe. Wypracowania zadane na okres ferii świątecznych.
– No to... – zerkała do dziennika. – ...może swoje wypracowanie... przeczyta nam... – długo wybierała. – Leszek. Proszę Leszku.
Leszek trzymał właśnie rękę w górze. Wstał. Był blady i czerwony zarazem.
– Pani profesor... – zaczął, zagłuszając chrobot krzesła. – Pragnę zgłosić właśnie swoje nieprzygotowanie.
Profesorka parsknęła śmiechem i aż położyła twarz na dzienniku, aby nie wyglądało to dziwnie lub głupio. Wreszcie podniosła się.
– Wy mnie bawicie. Wy mnie rozśmieszacie. Wy mnie po prostu, powiem wulgarnie... wkurzacie! – chciała się opanować, ale nie mogła. – Co można robić całe ferie! Nie mówię tylko do niego, ale do wszystkich! Do wszystkich tych, którzy nie mieli czasu, aby usiąść i napisać wypracowanie na dwie lub trzy strony. Aż tak dużo wam zadali profesorowie?!
– Pani profesor... – Leszek szukał litości. – Kochana pani profesor... nie byłem w stanie nic napisać...
W klasie zapanowała jeszcze większa cisza.
– Co takiego?? – zdziwił się Zygmunt.
– Właśnie. Co takiego? – powtórzyła po nim profesorka. – Jeśli dobrze wiem, w Ursusie nie było żadnego trzęsienia ziemi, ani innego kataklizmu?? Nawet wielkiego śniegu?? – dziwiła się.
– Kochana pani profesor... – Leszek nie dał wyprowadzić się ze swego stanu.
– Co takiego?? Kochana?? – zdziwił się Zygmunt już trochę ciszej.
– W ferie przeżyłem straszną tragedię... – Leszek był gotów rozkleić się.
– Cała zamieniam się w słuch. Słucham. Wytłumacz mi. – wyciągnęła rękę wzdłuż stołu.
– W ferie zginął mój najlepszy przyjaciel. Nie byłem w stanie nawet rozsądnie myśleć... i nadal nie umiem. – powiedział i usiadł.
– Rozumiem. – wzrok spuściła na blat stołu. Twarz jej przybierała inny wymiar.
Klasa milczała. Tylko Zygmunt nie dał za wygrane.
– I jak myślisz? – zapytał cicho kolegę w ławce. – Kupiła tę bajkę, czy nie?
Profesorka usłyszała... i o to Zygmuntowi chodziło.
– A ty, z czego tak się cieszysz? – skierowała swą złość na ucznia. – Śmieszy cię tragedia innych?
– Nie, pani profesor. – Zygmunt od razu poczerwieniał i wtulił się w głąb ławki. – Akurat mieszkam u nich i wiem, co się stało?
– I śmieszy cię to, że ktoś zginął?? Może wstałbyś, gdy rozmawiasz ze mną! – warknęła.
I uczeń podniósł się.
– Co cię tak cieszy?!! Śmierć innych ludzi!? – nie folgowała sobie.
– Tak, jak już powiedziałem, mieszkam u nich, to znaczy... u jego rodziców i wiem, co się stało? – wydukał z siebie Zygmunt.
– I to tak cię cieszy?
– Nie o to chodzi... – chłopak szukał wyjaśnienia.
– Przepraszam. – gestem ręki powstrzymała go profesorka. – Powiedziałeś tylko ”przyjaciel”, kto to taki? W ferie był także pogrzeb i mojego przy... można powiedzieć ”przyjaciela”, ”kolegi”... Czy chodzi o tę samą osobę??
– Powinna go pani znać? Chodził prawie z panią do szkoły? – wyjaśniał Leszek. – To Leszek...
– Tak. – profesorka kiwnęła głową.
– Leszek Szot. – powiedzieli prawie jednocześnie.
– Pamiętam go. – Janeczka zamyśliła się. – Był dwa... chyba dwa lata, młodszym kolegą. Widywaliśmy się, gdy byłam w średniej szkole... nawet proponował mi randki... był bardzo przystojnym facetem. Trudno nie widywać kogoś w Ursusie? Ursus, to nie jest wcale takie wielkie miasto? – wzrok utkwiła w stojącym wciąż uczniu. – I co cię w tym wszystkim, tak strasznie cieszy?? Śmierć młodego, przystojnego faceta?? To nie tylko już jego... – wskazała na Leszka. – ...ale także i mój przyjaciel... no... kolega.
– Mnie nie śmieszy, ani nie cieszy jego śmierć. Leszek to także i mój kolega... może nawet przyjaciel? – powiedział Zygmunt.
– A z jakiej racji twój?? Skąd ty go znasz? – zdziwiła się.
– Tak się zdarzyło, że na początku roku szkolnego, Leszek zaprowadził mnie do niego. Poznaliśmy się... polubiłem go. Mnie nie śmieszy jego śmierć? Żal mi tego człowieka. – spojrzał na Leszka. – Mnie śmieszą fałszywi ludzie. Bawią mnie ci, którzy w oczy mówią, co innego, a za oczami... gdy się odwrócą, mówią, co innego? Mnie rozśmieszył fałsz Leszka... ”kochana pani profesor”.
– I co w tym takiego zabawnego? – zdziwiła się profesorka.
Zygmunt spoglądał na kolegę z ławki.
– To już powinien Leszek wyjaśnić.
– Pani profesor?? Nie wiem, o co chodzi? On chyba... – i machnął ręką koło skroni.
Profesorka spoglądała na chłopaków. Wreszcie skierowała się do Zygmunta.
– Wyjaśnij nam, co w tym takiego zabawnego? – widać było, że wcale nie cieszy się z tego.
– Spróbuj wyjaśnić. – Zygmunt powiedział do kolegi. – Chyba pamiętasz tamten dzień?
Profesorka utkwiła wzrok w Leszku.
– Pani profesor, jak Boga kocham, nie wiem, o co chodzi? – bronił się Leszek.
– Zaczynacie mnie denerwować. Zostanie wreszcie to wyjaśnione?! Mów! – prawie krzyknęła na Zygmunta.
– Leszek powinien o tym powiedzieć. Dobrze. Skoro muszę ja? – ukradkiem spojrzał w lewo, potem w prawo. – Po tym, co powiem, klasa może zmienić o mnie zdanie... ale nie dbam o to. Do czerwca tego roku, byłem wychowywany z myślą, że będę księdzem. Starałem się mówić prawdę... starałem się ją szanować... odróżniać prawdę od fałszu. Kiedyś, na początku września, Leszek zaprowadził mnie do swego kolegi. Mieliśmy zostać przyjaciółmi. Dla mnie to znaczy tylko jedno... albo jesteśmy przyjaciółmi i wierzymy sobie, albo...
– Albo co?? Na razie nic nie rozumiem? – zauważyła profesorka.
– Ani ja, pani profesor. – podlizał się Leszek.
– Brzydzę się fałszu i dwulicowości. – Zygmunt zawiesił wzrok na koledze.
Leszek spoglądał, to na profesorkę, to na Zygmunta, bo miał ich po tej samej stronie. Jego twarz, co chwila zmieniała kolor.
– Tego dnia, gdy byliśmy z wizytą u Leszka... – Zygmunt zamilkł. – To ty powinieneś o tym powiedzieć, a nie ja. – odczekał chwilę.
– Doczekamy się puenty?? – niecierpliwiła się profesorka.
Leszek milczał.
– Teraz wołasz „kochana pani profesor”? Bo co? Bo czujesz smród przy kalesonach?? – Zygmunt zaczął puszczać farbę. – Czy wiesz, jak nazywa się taki ktoś? Tchórz. Dzisiaj już profesorka nie jest jędzą, żmiją, zdzirą?? Wtedy? Co chciałeś? Zaimponować mi? A może Leszkowi? Dziwiłem się, dlaczego ktoś, do kogo profesorka zwraca się Leszku... Leszku... przy kolegach mówi coś takiego? Powiedziałeś, że gdy poznam ją lepiej, zobaczę. Znam już tę kobietę kilka miesięcy... ja zdania nie zmieniam. Czy w twoich oczach, profesorka zmieniła się?
Profesorka spoglądała na chłopaków z wytrzeszczonymi oczami.
– A w twoich oczach, jaka jestem?
– Taka sama, jak na początku roku szkolnego. – Zygmunt skierował wzrok na kobietę.
– To znaczy, jaka?
– Wspaniała, fajna kobieta.
– Dlaczego tak mówisz o mnie?
– Bo taką panią zauważyłem i taką postrzegam. U mnie nie zmieniło się nic.
Profesorka grała palcami po blacie stołu.
– Czy wiesz, jak mówi się o takim, jak ty? – cicho dodał Leszek.
– Nie interesuje mnie to. – Zygmunt chciał wybuchnąć, ale uspokoił się. – Dlaczego nie powiesz klasie i twojej „kochanej pani profesor”, jak zginął Leszek?... twój przyjaciel. – dodał. – Może chcieliby usłyszeć?
– Nie. – rozległo się w kilku miejscach z tyłu.
– A ja, tak. – uciszyła ich. – Czy ty masz za złe Leszkowi, że mówi do mnie, „kochana pani profesor”? – zdziwiła się profesorka.
– Nie. – Zygmunt uśmiechnął się. – Ja nie nabijam się z pani, ja nabijam się z niego. Gdy ktoś gra bohatera przed kolegami, powinien go grać do końca i zawsze.
Profesorka kiwnęła tylko głową.
– A właśnie Leszku... Lechu... jak zmarł Leszek? Był za młody, aby umrzeć? Musiało chyba coś stać się z nim?
– Zatruł się. – krótko wyjaśnił Lech.
Zygmunt zaczął śmiać się.
– Dlaczego kłamiesz?? Oszukać możesz ich i to ci się uda, ale nie mnie i to nie uda ci się. Dlaczego nie powiesz od razu, że przedawkował narkotyki?! Bo wstyd ci?
– Co takiego?? – profesorka nie rozumiała. – Czy ty wiesz, co mówisz?
– Tak, pani profesor.
– Jednak myślę, że nie. Narkotyki?...
– Tego dnia... na początku roku szkolnego, oni... to znaczy, Lechu i Leszek, nafaszerowali mnie narkotykami. – ciągnął Zygmunt.
– Czy ty wiesz, co ty mówisz?? – zastanawiała się profesorka.
– Wiem. Proszę pozwolić mi skończyć. U nas, na wsi, nie ma takich rzeczy? Nie wiedziałem, że palą narkotyki?
– Ty skurwysynie. – cicho zaklął Leszek.
– Nie wiedziałem, że znałeś moją matkę? – Zygmunta zaczynało bawić Leszka zachowanie. – Gdy wrócimy do domu, porozmawiaj ze swoją matką... Najgorzej, gdy się okaże, że to ty jesteś skurwysynem, a nie ja??
Leszek utkwił wzrok w blacie stołu.
– Kiedy twoi rodzice brali ślub? A może?... Czy w ogóle brali?? Moi rodzice pobrali się w czterdziestym siódmym. Urodziłem się w pięćdziesiątym drugim. Nie sądzę, abym był synem kurwy? Jestem ślubnym dzieckiem. – Zygmunt spoglądał na kolegę i czuł ogromną satysfakcję.
– Jednak jesteś skurwysynem. – bez żenady stwierdził Leszek.
– Lechu!! – zawołała profesorka.
– Wtedy uwierzyłem wam. Uwierzyłem, że możemy być przyjaciółmi. – kpiąco uśmiechał się Zygmunt. – Ale wy zabiliście we mnie człowieka, a obudziliście bestię. Może nie tak wy, ale ty. I Leszek o tym wiedział, mówiłem mu. Jego matka miała rację. Wcale Leszek nie musiał zginąć. To ty powinieneś zginąć, a nie on. Powinienem mu pomóc.
– O czym ty mówisz?? Nie rozumiem nic, a nic? – zaciekawiło Jankę.
– Wtedy obudzili we mnie bestię. Bestię rządną krwi. Jestem, jak anioł śmierci?
– O czym ty mówisz?? Zaczynasz mnie śmieszyć? Czy nie czytasz zbyt wiele książek fantastycznych??
Zygmunt utkwił wzrok w tablicy.
– Nie, proszę pani. Od tamtego dnia, coś ze mną dziwnego dzieje się. Wokół mnie giną ludzie, chcę temu zaradzić i nie umiem... czasem nie mogę. Leszek nie musiał umierać. Gdybym był wtedy w Ursusie... myślę, że zaradziłbym temu?
– Co?? – Janka zaczęła śmiać się. – Powstrzymałbyś śmierć??
– Tak. Pani nie wierzy?
– Bawisz mnie.
– Czym jest śmierć? Gdzie ona jest? Czy widział ją ktoś?
Janka oparła się wygodnie na krześle.
– Ciekawe??
– Czym jest narodzenie? Czy widzi to ktoś?
– Narodzenie, tak.
– Nieprawda. Widzieć możemy poród, ale nie narodzenie? Śmierć, tak jak i narodzenie, jest gdzieś obok nas? To my decydujemy, kiedy mamy umrzeć. To nasi rodzice zadecydowali, kiedy my mamy się narodzić? Zawsze, ktoś o tym decyduje... ktoś? Tym kimś, możemy być my? I czasem jesteśmy. Do kiedy nosiłem medalion, rozumiałem wszystko, ale kiedyś oddałem go milicjantom. – wzrok utkwił w podłodze. – Czy wie pani, dlaczego milicjant zastrzelił się??
– Nie, bo i skąd? Ty wiesz?
– Tak. – Zygmunt kiwnął głową. – Dałem go im... mieli go tylko zbadać... oni pocięli go na kawałki. Czegoś szukali? Czego?? Życia. Tak. W nim było życie. On żył. On żył dla mnie. Gdy będę miał dziewiętnaście lat, stanę pośród mundurowych... tak, jak mój medalion. Mundurowi zrobią ze mną to, co milicjanci zrobili z moim medalionem. Poznam... gorycz samotności... brak pomocy... z nikąd żadnej pomocy. To będzie moja kara... wtedy nie powinienem oddawać go. Ale ja chciałem pochwalić się...
– Przestań. Śmieszysz mnie. – przerwała mu profesorka.
– On jest chory. – stwierdził Mirek „malarz”.
– Czy ty Mirku, chciałbyś zobaczyć swoją śmierć?? – Zygmunt spokojnie spojrzał na kolegę pod oknem.
–Tak! Chciałbym! – przekornie zawołał Mirek.
Zygmunt chwilę spoglądał na niego.
– Współczuję ci. – powiedział spokojnie. – W lustrze zobaczysz swego anioła śmierci. Pamiętaj. Nie jestem twoim wrogiem. Współczuję ci.
– Czy wiesz, że bawisz nas? – profesorka uśmiechała się. – Niepotrzebnie zabierasz nam czas.
– Profesor... – Zygmunt utkwił wzrok w niewidocznych z jego miejsca, stronach dziennika. – ...także nie musiał umierać? – przeniósł wzrok na tablicę. – Obciążył moje sumienie.
W klasie zapanowała cisza.
– W jaki sposób? – także cicho zapytała profesorka.
– Jako ostatni widziałem go żywego. Przepraszam, ale muszę usiąść. – i usiadł. Wzrok wlepił w blat stolika. – Wszystko, co pamiętam, miesza mi się. Wszystko może być prawdą? Chciałem mu pomóc... byłem w stanie pomóc mu, ale pogardził tym. Splunął w moja stronę... uchyliłem się... jego plwociny spadły na medalion... nie chciałem już mu pomóc. Gdyby kiedyś pani chciała, może pani zobaczyć jego śmierć?
– Bawisz nas, czy ty rozumiesz to?? – zaczynało to już denerwować ją. – I to nie jest wcale śmieszne. – dodała.
– Wiem. – powiedział cicho z twarzą wpatrzoną w tablicę. – Bestia jest silniejsza, ale ja panuję nad nią. Kiedyś będzie pani szczęśliwa i zakochana... to pani zapragnie zobaczyć to... jest taki czas, że można przenieść człowieka, i w czasie i w przestrzeni.
– Czytasz za dużo fantastycznych książek. – uśmiechnęła się Janka.
– Tego nie ma w książkach.
– Czytasz za dużo bajek.
Spojrzał na nią. Chwilę mierzył wzrokiem.
– Dla pani zrobię wyjątek... ale wtedy życie pani, przewróci się do góry nogami.
Janka drwiąco uśmiechnęła się.
– Czy pani nie rozumie?? Każdy, kto chce wyrządzić mi jakąś krzywdę, ponosi karę.
– Co takiego?? – zaskoczyło to ją.
– Ale dla pani zrobię wyjątek... czuję do pani sympatię. – próbował uśmiechnąć się, ale nie wyszło mu to.
– Zajmujesz nam niepotrzebnie czas. Przez ciebie straciliśmy sporo czasu. – i wróciła do zajęć, otworzyła dziennik.
– Kiedyś, gdy rozmawiałem z Leszkiem... – ciągnął dalej Zygmunt. – Świętej pamięci Leszkiem... zaprosiłem go na naszą imprezę. Obiecał... przysięgał, że przyjdzie. Choćbym miał poruszyć niebo i ziemię... on pojawi się tam. Jeśli tyko będzie pani chciała, porozmawia pani z nim. W dniu zakończenia, lub sto dni przed końcem szkoły.
– I ty nie cieszysz się z tego?? – zakpiła sobie z ucznia.
– Dla mnie może to być niebezpieczne. Mogę zginąć.
– Gdy tak słucham ciebie, dochodzę do wniosku, że masz problemy ze sobą?
– Moje problemy dają się rozwikłać, wyjaśnić... chyba, że pani mówi to, jako kpinę??
– A co?? Chcesz naszykować dla mnie jakąś karę?? – i to, było już prawie, jak szyderstwo.
– Za bardzo lubię panią... zbyt panią szanuję, aby o tym myśleć... ale, pani sama wymierzy sobie karę.
– Co takiego?? I co to będzie?
– Życie. To jest największa kara.
Zerknęła na zegarek.
– Strasznie dużo czasu straciliśmy przez ciebie? Nie męcz nas już. – poprosiła. – A ty dokąd?! – zawołała na Lecha.
– Pani profesor, nie chcę już z nim siedzieć. – Lech zgarnął swoje rzeczy i wyniósł się do ostatniego stolika.
Profesorka zatrzymała na chwilę wzrok na Zygmuncie. Chyba zrozumiał jej spojrzenie, bo wzruszył ramionami?
Pan Jacek nie zabraniał szaleć ze zdjęciami, ale obowiązywała jakaś kolejność przy powiększalnikach. A tego dnia, przyniósł chłopakom ciekawą wiadomość... przenosimy się z warsztatem do nowego miejsca, do Klubu przy Spółdzielni Mieszkaniowej „Ursus”, przy ulicy Wawelskiej.
W życiu Zygmunta, Leszka i Tadzika, chociaż trzeba by doliczyć także i Kazika nastał dość ciekawy okres. Szaleli z aparatem fotograficznym. Robili wypady do Warszawy, do ciekawych miejsc, do miejsc, które ich zdaniem warto byłoby uwiecznić. I uwieczniali. Robili zdjęcia w zakątkach stolicy, robili odbitki zdjęć i cieszyli się z fotografii.