Biały kruk
  Biały kruk 4
 

 4. Biały kruk

 

 

 

 

 

 

Józek wyciągnął z teczki zeszyt i wręczył go koledze.

 

 

 

 

– Ale na pewno, masz wszystko? – zapytał Józka.

– Wystarczająco!

Zygmunt przejrzał najpierw to, co kolega miał w zeszycie. Pomruczał, że rozumie już wszystko. Chciał już pisać, gdy rozległ się dzwonek.

Podeszli pod klasę, gdzie już wszyscy stali zebrani. Już też szła i profesorka. Ktoś z tyłu zawołał na nią, rzuciła klucz chłopakom i wróciła się. Na rękę było to chłopakom.

Ci, co mieli jeszcze do uzupełnienia lekcje, zabrali się do dokańczania... Ale niewiele mogli ściągnąć, bo dosłownie za chwilkę weszła rozpromieniona i uśmiechnięta, jak zawsze, gustownie ubrana.

– Co wy tak piszecie zawzięcie? – zapytała już od progu. – Przecież nic nie zadawałam wam do domu?

– To nie polski. – wyjaśnił jej ktoś.

– Co takiego? Na mojej lekcji odrabiacie inne? Pochować to i to szybcióteńko!

Nie wszyscy posłuchali, Zygmunt też chciał dokończyć. Tak niewiele mu już zostało?

– No mówcie... jak wspomnienia z imprezy? – profesorka rozejrzała się po klasie, czy ktoś zacznie dyskusję. Nikt nie kwapił się do rozmów. – Aż tak złe?!

– Nie! Wspaniałe! – malarz zaczął dyskutować. – Tylko...

– Co tylko? Jakie tylko? Wy jeszcze macie jakieś... tylko? – była bardzo zdziwiona.

– To nie miejsce na rozmowy o studniówce. – wyjaśnił Mirek.

– Dlaczego? Ja na przykład, doznałam niesamowitych przeżyć? Wy? Nie wiem, co wy? Dlatego pytam?

Zaczął powstawać harmider, ale uciszyła ich.

– Zapiszmy temat lekcji, „Przeżycia „Stu dniówkowe”. Pod spodem, jako podtemat... „Dyskusja” i podpunkty... „Wrażenia”, „Ocena”... o czym jeszcze chcielibyście porozmawiać? Może z resztą wystarczy! I teraz, czy już możecie dyskutować? Kto pierwszy? No słucham!?

Pierwszy powstał malarz.

– To może ja!

– Proszę bardzo! Jakie wrażenia pozostały ci, po „Studniówce”?

– Ogólnie? Wrażenie wspaniałe! Coś wspaniałego!

– Strasznie uogólniasz wypowiedzi. Nie umiecie rozwinąć się? – profesorka czekała na dalsze wypowiedzi. – Może po kolei... – wskazała pierwszych siedzących w rzędzie.

– To samo, co kolega, było git! To znaczy, wspaniale!

– Dajcie spokój! Czy tylko na tyle was stać?? – otworzyła dziennik. – Nie będę stawiać wam ocen, za wasze wypowiedzi, tu nie ma takiej skali. Wszystkim klasom wystawiałam już oceny za udział. Muszę i wam wystawić.

Wyciągnęła swój zeszyt i spojrzała w niego.

– Kto tu jest z waszej klasy? – zaczęła czytać nazwiska, a chłopaki podpowiadali jej kto skąd.

Wyczytała głośno nazwisko Zygmunta.

– Pomyłka! Ja nie brałem udziału w programie. – Zygmunt musiał przerwać na chwilę przepisywanie lekcji.

– Słucham? – zdziwiła się profesorka.

– Przepraszam bardzo, ale usłyszałem swoje nazwisko? Przepraszam, przesłyszałem się? – uczeń poczerwieniał. Poczuł się głupio względem kolegów.

– Usłyszałeś swoje nazwisko i co? Nie wiesz, jak się nazywasz?

– Myślałem, że chodzi o udział w programie „Stu dniówkowym”?

– A co usłyszałeś? – zerknęła na blat stolika. – Piszesz coś i dlatego nie wiesz, co dzieje się wokół ciebie? To, że nie wolno odpisywać lekcji, na mojej lekcji, tyczyło się także i ciebie. Schowaj to szybko!

Złożył zeszyty i schował je do torby.

– Czy już mogę z panem rozmawiać? – szydziła sobie z ucznia.

– Tak, proszę pani! Może pani! – tym samym tonem odpowiedział jej.

– Odrabiasz lekcje domowe na lekcji i nie wiesz, co dzieje się wokół ciebie? – profesorka utkwiła swój wzrok bezczelnie w twarzy ucznia.

– To prawda... przepisywałem lekcje, ale uważałem, co dzieje się w klasie. – czuł się jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka.

– A o czym rozmawialiśmy?

– Rozmawiała pani z chłopakami, która z wymienionych osób, zapisanych w pani zeszycie, z jakiej klasy jest?

– Zgadza się.

– W pewnej chwili usłyszałem swoje nazwisko.

– Zgadza się.

– Odpowiedziałem na to, co usłyszałem.

– Zgadza się.

– W czym problem? – wtrącił się Rysiek. Przenosił wzrok z kolegi na profesorkę i z powrotem na kolegę.

– Właśnie? W czym problem? – powtórzyła profesorka.

Zygmunt zmieszał się.

– Czy pani wystawia oceny za udział w programie „Stu dniówkowym”, czy za obecność na „Studniówce”?

– Obecność mnie nie interesuje, to był wasz bal, nie mój. – wyjaśniła mu.

– No właśnie! Więc co pani stawia?

– Oceny za udział w programie. Za wniesiony trud w ten program, czy czujesz się pokrzywdzony?

– Więc ja dobrze usłyszałem! Chodzi o osoby biorące udział w programie?

– Cały czas!

– Dlatego powiedziałem, ja nie brałem udziału w programie. Nikt z naszej klasy nie brał udziału w programie.

– Słucham? – profesorka nadstawiła ucha.

– W sumie za klasę nie mogę odpowiadać. Mogę mówić tylko za siebie. Powtarzam więc, ja nie brałem udziału w programie artystycznym „Stu dniówkowym”.

– Uważasz, że nie zasłużyłeś na tą ocenę? – udała zdziwioną.

– Tak uważam.

– Dlaczego?

– Zawsze uważałem panią za sprawiedliwą profesorkę i nie chcę oceny niezasłużonej.

– W tym problem!? – wreszcie zrozumiała profesorka. – Ale ty nie możesz decydować, czy ktoś na to zasłużył, czy nie?

– Proszę pani, jeżeli pani uważa, może pani stawiać mi ocen, ile tylko pani zechce. Ale, czy to ma sens? Może pani wystawić mi już, ocenę nawet na koniec roku. Ale nie w tym rzecz!

– Uważasz, że cię pokrzywdziłam, czy przeceniłam?

– Moim zdaniem, jeżeli już chce pani nagrodzić osoby biorące udział w programie, to pani sprawa. Ja udziału w programie nie brałem i nie zasługuję na żadną ocenę, reszta to już pani sprawa.

– W takim razie zapytajmy klasę, czy wasz kolega zasłużył na ocenę? – zwróciła się do klasy.

– Tak!! – zawołali wszyscy.

– Co za solidarność? – profesorka udała zdziwioną. – Nie dziwi cię to?

– To normalne. Gdyby pani zapytała mnie, też bym powiedział, że chcę, aby wszyscy dostali ocenę i to najlepszą. Mało po jednej, po dwie.

– Jaki jest temat dzisiejszej lekcji?

Zygmunt otworzył swój zeszyt.

– Przeżycia stu dniówkowe, wrażenia i ocena. – odczytał uczeń.

– Skoro już rozmawiam z tobą. Jakie są twoje wrażenia? Co ty powiesz nam?

Nie miał innego wyjścia jak tylko opowiedzieć.

– Czuję się oszukany. Miesiąc temu lub coś koło tego, opowiadała nam pani, jakie to wspaniałe wrażenia ma pani ze swej studniówki. W pierwszej wersji, mieliśmy nie iść na tę uroczystość, ale podniecony tym, co usłyszałem poszedłem.

– Powiedziałeś, mieliśmy? – wtrąciła się.

– Tak, mieliśmy. Kilku, albo kilkunastu kolegów chciało nie iść na tę uroczystość. Nie widzę nic, co by sprawiało, że to są chwile niezapomniane. Wręcz przeciwnie, chcę o tych chwilach jak najszybciej zapomnieć.

– Co takiego? – zdziwiła się.

– Nie widzę w nich... to znaczy, w tej studniówce, nic rewelacyjnego. Nawet program był do kitu. Wiem, że przygotowanie takiego programu, to bardzo ciężka praca. Gdy byłem w siódmej klasie, przygotowaliśmy na tysiąclecie państwa, program. Włożyliśmy w to wielki wysiłek, ale on procentował. Oglądało nas tysiące ludzi. My chcieliśmy, aby to wypadło jak najlepiej. Z naszej studniówki, ktoś urządził sobie śmiechy. Dziewczyny... czy pani uważa, że dekoracje pospadały, bo to była improwizacja? Nie, one były tak nagrzane. Nikogo nie można zmuszać do występów. Ci, co chcą wziąć udział w takiej imprezie, powinni zrobić to, z własnej i nieprzymuszonej woli. Tak! To było śmieszne! Nawet to, że magnetofon nie chciał grać. Trzeba się z tym pogodzić, taka jest nasza rzeczywistość.

– Więc jednak byłeś na studniówce?

– Gdy zobaczyłem to wszystko, nie miałem ochoty, dalej oglądać tego cyrku. Wtedy zdecydowałem, że pojadę do domu.

– Co takiego?! Ale nie pojechałeś?

– Pojechałem. Poszedłem na stancję, spakowałem się i pojechałem.

– Dlaczego tak łatwo, przychodzi ci kłamstwo? Dobrze! Załóżmy, że byłeś w domu, nie spierajmy się o to. Powiem ci coś, po tym nieudanym programie w szkole, twoi koledzy i wszyscy z pozostałych klas, poszliśmy do „Domu Kultury”, świetnie bawiliśmy się. Wyobraź sobie, tańczyłam z kimś, bardzo podobnym do ciebie. Dałabym głowę za to, że to byłeś ty! Ale skoro mówisz, że nie było cię tam?... może to jakiś sobowtór? Nauczył mnie kilku kroków, nowych kroków, kroków tanecznych oczywiście? Chciałam w jakiś sposób podziękować i popełniłabym gafę... czy wiesz dlaczego?

Zygmunt pokręcił tylko głową.

– Chciałam podziękować tobie! – z wielką radością oznajmiła profesorka.

– Mnie?! Dlaczego mnie?

– Właśnie, dlaczego tobie? – przewróciła kilka kartek w dzienniku. – Ale mimo wszystko, ja bawiłam się znakomicie. – wzrok zawiesiła na Ryśku. – Następnego dnia, wyszłam na miasto i w sklepie muzycznym zakupiłam wszystkie płyty Krawczyka. Słuchałam ich po kilka razy. Nie znalazłam tego, czego szukałam. – spuściła wzrok na dziennik. – Może znalazłam, ale nie wszystko. Co sądzicie, o tym wszystkim?

Ale w klasie zapanowała grobowa cisza.

– Przed dziewczyną za ladą robiłam z siebie idiotkę... – podniosła twarz, zawiedzioną twarz. – Próbowałam nucić piosenki, których miała szukać? Czy wicie, co powiedziała mi??

Chłopaki z ciekawości, aż podparli się łokciami.

– Nie??!

– Znam prawie wszystkie piosenki, które są na rynku! Ale takich nie znam. – powtarzała po dziewczynie. – Ponaglałam ją... chciałam się nawet wściec na nią... aż wreszcie zrozumiałam, że robię z siebie idiotkę. – wzrok opuściła na kartki dziennika. – Swoim domownikom opowiadałam o tym wszystkim... i o tej muzyce... – zastanowiła się. – Muzyka, która hipnotyzowała... czy można stworzyć taką muzykę??

Ale chłopaki za miast odpowiedzieć jej cofnęli się w swych krzesłach i wtulili głowy w ramiona.

– Do której godziny trwała jeszcze zabawa? – rzuciła pytanie na klasę.

– Jeszcze trochę po wyjściu grona profesorskiego. – oświadczył krótko malarz.

– Czyli, że niewiele straciłyśmy?

– Można to różnie nazwać.

– Czy nadal grał coś nowego? – ciekawość jej nie znała granic.

– Różnie. – odpowiedz Ryśka była krótka.

– Jak myślicie, czy warto było pójść? – i nie czekając na odpowiedz uczniów dodała. – Chyba bawiliście się dobrze?

Klasa przytaknęła.

– Zygmunt, chciałabym zadać ci mimo wszystko, jeszcze jedno pytanie.

– Proszę bardzo!

– Czy pamiętasz profesora Wiśniewskiego, Andrzeja Wiśniewskiego? Lub jak wolisz, Jędrzeja Wiśniewskiego?

Zygmunt spuścił na chwilę głowę. Albo raczej wzrok.

– Tak! Pamiętam, dlaczego miałbym nie pamiętać? Przecież był naszym nauczycielem?

– Ty, jako ostatni z uczniów, widziałeś go zdrowego? Czy tak? – utkwiła wzrok w uczniu.

– Zdrowego, czy żywego? Chyba jako ostatni, widziałem go także, żywego. Widzę, że czytała pani zeznania?

– Zeznania? O jakich zeznaniach mówisz?

– Milicyjnych. Profesor Sul prosił mnie, abym złożył zeznania, ale wszyscy ci, którzy poznawali prawdę, w dziwny sposób ginęli.

– Chcesz powiedzieć, że nad twoimi zeznaniami wisi jakieś fatum? Bzdura!? Ubzdurałeś sobie to!?

– Jeśli pani chce, opowiem pani o tym. Tylko musi pani zważać później na swe życie. To tak dla przestrogi.

– Czary?? – zaśmiała się. – Bzdety!

– Gliniarz, któremu opowiedziałem o tym, strzelił sobie w łeb, inny... ponoć oszalał. Profesor Sul... a właśnie, co z profesorem Sulem? Jakoś słuch po nim zaginął? Czy nadal chce pani poznać prawdę?

– Tak! Jestem odważna i chcę poznać prawdę!

– To prawda, że widziałem profesora Wiśniewskiego jako ostatni. Wyzwałem go na pojedynek. Dziwnie to brzmi, ale to prawda.

– Ty? Z nim? On był wysportowany? – profesorka nie chciała dać wiary.

– To samo mówił i on. Ale zasłużył na nauczkę. Zerwał mi z szyi to, co miało dla mnie największą wartość. Większą niż życie. – Zygmunt wbił wzrok w podłogę. Przenosił go na tablicę. Nie chciał patrzeć w oczy profesorce.

– Czego szukasz na tablicy, pomocy? Wsparcia? – szydziła sobie.

– Dlaczego pani nosi pierścionki na palcach? Dla ozdoby, czy dla wiary?

– Lubię.

– Dlaczego nie nosi pani na szyi krzyżyka, medalika, wizerunku Boga? To tak niewiele, ale jak zbliża? Mój, może nie był najpiękniejszy, ale to był mój i to od „Pierwszej Komunii”. Wierzyłem, że gdy go mam, nic nie jest w stanie stać mi się złego. Wierzyłem, że on mnie broni i chroni, żywi i broni, on był dla mnie wszystkim. I znalazł się ktoś taki, jak właśnie profesor i postanowił mi go zerwać. Kobieta rodzi, mężczyzna płodzi, rycerz walczy, profesor uczy... wiedziałem, że będę musiał zdejmować go. Nie chciałem poddać się bez bicia. Wiedziałem, że dostanę, widziałem jego mięśni. Ale chciałem poczuć tą satysfakcję... dostałem, ale wiem za co? Poprosiłem go, abyśmy napisali karteczki, bo przestraszył mnie, że padnę... że osoba, która przedstawi tą kartkę, nie jest winna śmierci lub kalectwa. Podpisaliśmy je i każdy schował swoją.

– Więc były dwie kartki? Każdy miał kartkę? – dziwiła się.

– Uzgodniliśmy, że każdy zada po trzy ciosy. Pierwszy miał uderzać profesor.

– Dlaczego?

– Uznałem, że gdy mi sieknie raz, będę miał dosyć. Po pierwszym ciosie padłem, nie mogłem złapać tchu, ale wstałem. Po drugim, przez chwilę nie kontaktowałem. Po trzecim... po trzecim ciosie, gdy wstałem, sala zrobiła się wielka jak stadion. Jakoś podszedłem do drabinek i próbowałem spokojnie oddychać.

– Miałeś jeszcze siłę, widziałam jego ciosy?

– Nie miałem, ale odmówiłem coś w rodzaju modlitwy. Coś w rodzaju, Panie Boże, Twoi wrogowie zwyciężają, Ty patrzysz i nie grzmisz. Pomogło mi. Profesor szyderczo uśmiechał się. Powiedziałem mu, że ja stałem spokojnie, jak on zadawał mi ciosy i uważam, że on też będzie stał. Cały czas wyśmiewał mnie. Uzgodniliśmy, że zadawanie ciosów, każdy wybierze sam. Chciałem zadawać ciosy z metra, on podpowiedział mi, że raczej powinienem wziąć rozbieg, że inaczej nie poczuje. Zrobiłem tak, jak chciał. To, co zrobiłem, nie było moje. Takiego czegoś, nigdy nie robiłem. Nie wiem, skąd coś takiego potrafiłem? Im bardziej się oddalałem, tym większym śmiechem śmiał się profesor. Jak w odwróconym filmie widziałem swoje salda. Gdy zatrzymałem się, szyderczo zaśmiał się, weź rozbieg od okna. Uznałem za stosowne, że nie. Fikałem salda, na ręce na nogi... dlaczego on upadł? Nie wiem? Gdybym zadał mu cios z głowy, rozbiłbym mu nosa, oko, policzek. Gdybym uderzył go nogami, miałby pęknięty mostek, klatkę, ale nie żebro i nie z boku? Pamiętam, zrobiłem obrót i pamiętam cios nogą, ale od takiego ciosu, pęka szczęka... taki cios zadaje się wysoko. Pamiętam wyskok, ale od takiego wyskoku, mógłby pęknąć mostek, klatka... pamiętam pękł szczebel drabiny... może to było żebro, ale on wciąż stał. Wciąż śmiał się. Moje ręce ani nogi, nie dosięgały go. Ja go nawet nie tknąłem. Ale pamiętam, jak pękało coś i to chyba było jego żebro, ale nie wiem kiedy? Byłem pewien, że to moja stopa. Ale gdy stanąłem, nie czułem bólu. Pamiętam... On leżał na glebie. Czekałem aż wstanie, ale nie podnosił się. Gdy patrzyłem na niego, bladł i siniał. Podwinąłem koszulkę... nie wiem, dlaczego? Ale, byłem pewien, że reszty ciosów już nie zadam. Wiedziałem, że żebro ma pęknięte. Wiedziałem, że nie może głośno krzyczeć, ani ruszać się. Powiedziałem mu, że teraz, zanim ktokolwiek znajdzie go, będzie miał czas, aby pogodzić się z Nim. I pokazałem mu tego z wizerunku medalika. Powiedziałem coś w rodzaju, przeprosisz go, to cię uzdrowi i wtedy sam nosił go będziesz na szyi. Bałem się, że doczołga się do drzwi. Położyłem mu sztangę na szyi tak, aby nie mógł wyjąć głowy, ale... aby też nie mógł odsunąć jej. Każdy ruch, zadawał mu cierpienia.

– Ty wstrętny morderco.

– Myli się pani. Nawet, gdy odchodziłem, żył. Jego nienawiść do uczniów zabiła go, jego nienawiść do silniejszych od siebie.

– On był silny.

– Myli się pani. Silnym jest tylko ten, kto wierzy w Boga. Powiedziałem mu, co ma zrobić i wszystko wróciłoby do normy. Splunął mi w twarz. – Zygmunt spuścił oczy na podłogę. – Chciałem, aby przeprosił Boga. Czułem w sobie taką energię, że dotykiem wyprostowałbym żebro. On jednak splunął mi w twarz. Zostawiłem go. Nie widziałem innego wyjścia. W każdej chwili mógł pogodzić się z Nim.

– Ale nie wiedziałeś, co się z nim stało? – podchwytliwie zapytała.

– Wiedziałem. Cały czas wiedziałem. Czułem satysfakcję, że zostawiłem go żywego, ale pokonanego. Ja nie zabijam, ja tylko kaleczę.

– Lecz on nie żyje.

– Powiedziałem mu, że ma czas aż do szpitala... nawet, gdy będzie usypiał, jeszcze będzie miał czas, widocznie nie chciał?

– Ale o tym nie wiedziałeś?

– Jest pani nudna. Powiedziałem mu to, gdy leżał. Pani tam nie było, co może pani wiedzieć?

– Cały czas wiedziałeś, że nie zabiłeś go, tylko okaleczyłeś?

– Tak. Wiedziałem o tym cały czas. W pierwszej chwili i przez kilka dni myślałem, że to ja zabiłem go. Ale na pogrzebie, odnalazłem jego rodzinę. Poprosiłem, aby wezwali milicję. Powiedziałem im, że to ja zabiłem ich kuzyna. Wyśmieli mnie. Starsza pani powiedziała, że to szok, że jestem zbyt przejęty pogrzebem i śmiercią swego profesora. I wtedy powiedziano mi, że profesor Wiśniewski zmarł w szpitalu podczas operacji. Chciałem wiedzieć, na co był operowany? Wyjaśniono mi, że to atak serca.

– Ile razy uderzył cię profesor? – profesorka była dziwnie spokojna.

– Trzy.

– Gdzie uderzał cię, pamiętasz?

– Musiałbym się zastanowić. Przypomnieć sobie. Do czego to pani potrzebne?

– Jeśli nie pamiętasz, nie musisz mówić?

– Dostałem raz w twarz, raz w brzuch w tak zwany dołeczek i raz w bok w żebra, na pograniczu brzucha i piersi. W jakiej kolejności?... nie pamiętam.

– Dostałeś cios w bok?! Z której strony?

– Nie pamiętam. Jego ciosy, spadały na mnie jak gromy. Myślałem, że uda mi się robić uniki. Obserwowałem jego rękę... – sięgnął głęboko pamięcią. – Obserwowałem jego... prawą rękę. Powiedział, że aby mnie nie zabić, będzie zadawał ciosy jedną ręką. Chciałem go przechytrzyć. Obserwowałem jego... prawą, zadawał... ciosy... lewą, dlatego... spadały na mnie jak gromy? Czy on był mańkutem? – Zygmunt zdziwił się ogromnie.

Profesorka otworzyła po raz kolejny dziennik. Nie chciała dać odpowiedzi, uznała, że nie dosłyszała pytania.

Zygmunt zamyślił się.

– Miał w lewej ręce więcej siły, dlatego pękły mu żebra z lewej strony, od serca. – powiedział jak gdyby sam do siebie.

– Co powiedziałeś? – profesorka nie zrozumiała.

– To dlatego, że był mańkutem... – zastanowił się chwilę. – Przecież pani nie słyszała tego, co mówiłem?

– To jednak usłyszałam.

– Kiedyś może powiem pani prawdę? Ale to jeszcze nie dzisiaj?

– To znaczy, że nie powiedziałeś jeszcze prawdy?

– Prawda ma różne oblicza. Czasami prawda zabija.

Wbił wzrok w blat stolika.

– Czy chciałbyś, abym była twoją matką? – znienacka zapytała go.

Zygmunt parsknął śmiechem, ale zaraz opanował się i spoważniał.

– Przepraszam? Słucham? – wybrnął z sytuacji.

– Zadałam ci pytanie. Drugi raz nie będę pytać, ty masz uważać na lekcji.

– Pani profesor, ja mam matkę, która mnie urodziła, wychowała. Kocham ją, kocham ją na swój sposób, czy wystarczająco? Nie wiem? Jest piękną kobietą, dobrą matką, wspaniałą gospodynią, chyba także i żoną, jeżeli ojciec tyle lat z nią wytrzymał? Nie chciałbym zamieniać na inną. Jest dla mnie skarbem, moim skarbem. Nie, nie chciałbym, aby pani była moją matką. Nie chciałbym, za matkę takiej zołzy.

– Słucham?? Takie masz zdanie o mnie?

Kilku chłopaków dusiło się w rękawy, żeby nie parsknąć śmiechem. Reszta zamarła w bezruchu nad tym, co może nastąpić?

– To pani nie wiedziała o tym, kim pani jest? To znaczy, ja mam inne zdanie o pani. Takie zdanie o pani, mają pani uczniowie. Kiedyś podsłuchałem jak rozmawiali. Nie chciałem wierzyć, ale przekonywali mnie. Ursus jest mały. Wszędzie można spotkać pani uczniów. Wielu ich chodzi do tej szkoły, nawet w naszej klasie są pani uczniowie.

– I oni powiedzieli ci?

– Może to nie koniecznie było tak? W czasie rozmowy, stanąłem... o dziwo?... w pani obronie.

Skłonił głowę jeszcze bardziej ku ławce, ale zaraz dumnie podniósł ją.

– Powiedzieli do mnie, zadrzyj z nią, wtedy zobaczysz, do czego jest zdolna. Przepraszam, czy mam wstać?

– Nie, dzisiaj możemy rozmawiać na siedzący. Tylko dzisiaj. – wzrok utkwiła w dzienniku. – Więc taka jest opinia moich uczniów o mnie? – była bliska płaczu.

Rysiek za plecami kolegów pochylił się ku Zygmuntowi. Ten z kolei udawał, że nie widzi i nie słyszy tego. Ale zewsząd dobiegały go szepty... przeproś panią.

– Czy płacze pani z mego powodu?

– Nie Zygmunt. Nie. – wycierała łzy chusteczką.

– Pani profesor, przepraszam. Wiem, że to moja wina. Mam taki język niewyparzony. Czy obraziłem panią? Przepraszam, nie chciałem pani obrazić.

– Ja nie płaczę. Ja tylko wycieram oko, bo mnie swędzi. Czy obraziłeś mnie? Czy ty potrafisz obrazić?

– Przyrzekam, nie chciałem pani urazić.

– Z ręką na sercu? – zdziwiła się profesorka.

– Tak, z ręką na sercu.

– Ty nie umiesz urazić. Żeby urazić, trzeba być mężczyzną, a ty nim nie jesteś.

– Nie prawda, jestem nim w każdym calu, jeśli już chodzi o ścisłość.

Profesorka popatrzyła na ucznia.

– Powiedz nam, u kogo pobierałeś nauki gry?

– Nie pamiętam jego nazwiska. To pani przecież nam załatwiała te lekcje. Pani powinna go znać?

– Nie chodzi o nasz „Dom Kultury”, ale o twoje rodzinne strony? U kogo uczyłeś się grać?

– Ja? – Zygmunt zdziwił się ogromnie. – Kto pani takich głupot naopowiadał, że pobierałem jakieś lekcje? – zaczął się głośno śmiać.

– Mówiłam ci, że nie jesteś mężczyzną. Prawdziwy mężczyzna, potrafi przyznać się do błędu, prawdziwy mężczyzna, nie kłamie. Nie kłam! Przed nami, nie musisz szpanować?

– Uważa pani, że szpanuję? Miałbym i przed kim?

– Ile miałeś lat, jak zacząłeś grać?

Zygmunt spuścił głowę na piersi.

– Zadałam ci pytanie? Odpowiedz!

– Liczę! – podniósł nieco głowę. – Byłem gdzieś, w trzeciej, może w czwartej klasie.

– Gdzie uczyłeś się?

– W domu!? A gdzie miałem? – zdziwił się. – Moi bracia mieli trzy albo cztery harmonie, w wolnych chwilach trenowałem.

– Sam?

– Tak, proszę pani. Musiałem uważać, aby nie chwycili mnie, bo dostawałem wtedy manto od nich.

– Co takiego?

– Dostawałem lanie. Bili mnie, jak chwycili mnie na graniu. Musiałem robić to skrycie. Dlatego, chciałem iść, na klasę akordeonu, tu w „Domu Kultury”. Myślałem, że już mój brat dorósł, że pozwoli mi zabrać na tydzień akordeon, a w soboty zawoziłbym mu. On grywa na zabawach w soboty. Powiedział krótko, nie. Nie miałem nic do powiedzenia. Myślałem, że gdy pójdę na lekcje gitary, czegoś nauczę się. Co pani?! Przez dwa miesiące, nauczył nas dwóch chwytów. Cały czas tylko, „W murowanej piwnicy”. Dwa chwyty, bo ta piosenka, jest tylko na dwa chwyty.

– Co takiego?

– Dwa chwyty, to cała piosenka. Niech powiedzą ci, co chodzą, czy kłamię?

– Tak, pani profesor. – przytaknął Leszek.

– Taki jest świat nauczycieli. Nikomu nie zależy wcale na tym, aby kogoś czegoś nauczyć.

– Przestań z tym posądzaniem innych... – przerwała mu profesorka.

– Niestety to prawda. Gorzka, ale prawda. Niech pani powie, komu zależy na tym, aby na przykład, nas czegoś nauczyć?

– No przestańcie! Czy uważacie, że nie zależy mi na tym, abyście coś umieli? Czy ja jestem taka?

– No, może pani, jako wyjątek! – dopowiedział malarz.

– Wolnego, chłopaki! – powstrzymał ich Zygmunt. – Jeszcze pani Poczykowska. Ona jest przejęta tym.

– To fakt! – zawołało kilku chłopaków.

– Jeśli mamy być sprawiedliwi, to profesor Zwierzyński, też.

– Uważacie, że reszta, nie chce was niczego nauczyć? Jesteście w błędzie?! – broniła grona pedagogów.

Zapanowała cisza.

– No dobrze. Niech będzie, że wasz sąd jest lepszy. Mam do ciebie Zygmunt, jeszcze jedno pytanie.

– To jeszcze nie koniec? – jęknął uczeń.

– O nie! Nie puszczę cię tak szybko. Postawiłam ci ocenę... nie chciałeś i dlatego teraz, muszę wydusić z ciebie tyle, abyś zasłużył na nią.

– Ocenę można wymazać.

– Nie będę brudzić dziennika. Czy lubisz chodzić do kina?

– Tak! Nawet bardzo.

– Kiedy byłeś ostatnio w kinie?

– W tym roku szkolnym? Nie pamiętam, kiedy to było. Grali „Kobietę wąż”. Chyba styczeń. Ale w tamtym roku, dziennie dwa, czasem trzy razy.

– Słucham? – niedowierzająco zapytała.

– W tamtym roku szkolnym, mieszkałem u ciotki, na Żoliborzu. Wracając do domu, zajeżdżałem do kin. Zdarzało się... tu przyznam, że dość rzadko, załapywałem się na trzy seanse. Dziennie raz, to była norma, dwa, to w czasie, jak nie zaliczyłem najbliższych kin.

– Jakie filmy oglądałeś?

– Najpierw wybierałem, co ładniejszy, ale gdy zabrakło tych ładniejszych, szedłem na każdy, byleby przetrwać do czasu, gdy będzie leciał jakiś dobry.

– Kto ci dawał na kino?

– Nikt. Do domu wracałem na dziewiątą, na dziesiątą wieczorem. Wtedy już nie chciało się jeść. Oszczędzałem na kino. Zaczynałem od kina „Ochota”, poprzez Pałac Kultury, kończyłem na kinie „Wisła”. Po drodze miałem, „Femina”, „Muranów”, „Skarpa” i tak dalej. Po pewnym czasie, nie miałem gdzie iść. Obejrzałem wszystkie filmy w okolicy. Byłem nawet na tak nudnym, jak „Molo”. Wszyscy spali, a ja oglądałem.

– Dlaczego?

– Okrzyknięty był, fenomenem kina. Wielką klasyką. Oglądałem i czekałem na tą klasykę, na ten fenomen kina i nie doczekałem się. Albo „Gra”. Filmy tak głupie, jak nie wiem co? Jedyne kino, w którym nigdy nie byłem, to „Moskwa”. Zawsze, nie było mi po drodze. Tam, ciągle grali w późniejszych godzinach. Spieszyłem do kin, które już grają.

– Ile wydawałeś na kino?

– Niewiele. Dziennie do sześciu złotych. W centrum kina są po dwa, cztery złote. Kupowałem zawsze tańsze bilety, aby starczyło mi na następny seans. Nie chodziło mi nigdy o to, aby siedzieć w pierwszych miejscach, ale aby zaliczyć film, obejrzeć. Nieważne przecież gdzie się siedzi. Czasami kupowałem bilet u biletera, służbowy, za grosze.

– Jakie filmy oglądałeś?

– Wszystkie, jakie leciały?

– Jaki najbardziej utkwił ci w pamięci?

– Trudne pytanie. Muszę się zastanowić...

– „Spartakus”... – usłyszał z jednej strony.

– Nie oglądałem go.

– „Kleopatra”... – usłyszał z innej strony.

– Też go nie oglądałem.

– Komu odpowiadasz?

– Chyba najbardziej podobały mi się „Winnetou”. Prawdę mówiąc, każdy film nowo obejrzany, jest najładniejszy.

– Czy oglądałeś jakieś filmy o Spartakusie?

– Chyba... – zaczął zastanawiać się. –...nie. Nie utkwiło mi w pamięci, abym coś wiedział?

– Jak to, nie wiesz, czy oglądałeś? – wtrąciła się jeszcze raz profesorka.

– Nie, nie oglądałem. – stanowczo dodał.

– A o Kleopatrze? – jak wielka szuja, wyciągała informacje.

– Nie pamiętam... – pokręcił głową. –...żadnego filmu.

– A coś o Juliuszu Cezarze? – uparcie pytała.

– Czemu pani uwzięła się na mnie? Oni też chodzą do kina?

– Tyle filmów, co ty, nie oglądał żaden z nich. Jest ktoś taki, jak on?

– Ja... – Mirek podniósł rękę.

– Czy oglądałeś takie filmy, o które pani profesor pyta? – zapytał go Zygmunt.

– Nie, takich filmów nie ma jeszcze. – krótko odpowiedział mu.

– Pani profesor nie pyta, czy takie filmy są czy nie? Pyta krótko, czy oglądałeś? – nalegał Zygmunt.

– Jak można oglądać, jeżeli nie ma? – tłumaczył malarz.

– Odpowiedz krótko, tak czy nie? – nalegał znów.

Mirek zmieszał się.

– Nie. – padła odpowiedz.

– Uczeń powinien odpowiadać krótko... tak, pani profesor... nie, pani profesor. – upomniał go Zygmunt.

– Nie mądrzyj się. Powiedz nam, dlaczego oglądasz tyle filmów? – nie dała mu odpocząć.

– Raczej, dlaczego oglądałem?... tyle filmów? W pierwszej klasie, słyszałem ciągle powiedzonka kolegów, już nie będę mówił, których... idę jutro do kina... byłem wczoraj w kinie... dzisiaj idziemy do kina. Dlaczego oglądałem tyle filmów? Chyba przez zazdrość. Chciałem być taki, jak oni. Chciałem zobaczyć, co takiego pięknego jest w oglądaniu filmów? Po jasną cholerę ludzie chodzą tam? Po jakimś czasie to wciąga. Gdy człowiek chce się opanować, jest już uzależniony. W pierwszej klasie byłem trzeci pod względem nauki. Mało chodziłem do kina. W drugiej klasie, do kina chodziłem już codziennie, ale w nauce, stałem się chyba dziewiąty, albo i dalej. W tym roku, kino... nie ma już na co chodzić, mało jest nowych filmów. W nauce? Może nie będę ostatni, ale do końca niewiele zostanie.

– Chciałbyś skończyć tą szkołę? – zapytała dziwnie.

– Szczerze? – zapytał ją.

– Szczerze! – odpowiedziała mu.

– Nie!

– Nie chciałbyś ukończyć szkoły razem z kolegami, dostać świadectwo, potem iść do pracy, albo dalej uczyć się?

– Nie. Chciała pani szczerze. Ta szkoła, to nie moje marzenie. Moim marzeniem był kościół, być księdzem.

– Co widzisz złego w tej szkole? Masz kolegów, będziesz miał zawód, pracę, jeśli tylko zechcesz? Czego jeszcze chciałbyś?

Zygmunt uśmiechał się.

– W czym tkwi problem? Czy twój problem, to szkoła, nauczyciele, koledzy?

– Nie, proszę pani. Niech pani nie zgaduje, to nie ma sensu.

– Czy masz kolegów? – zapytała go.

Zaśmiał się.

– A jak pani myśli?

– Czy jesteś lubiany przez kolegów?

– O to, już proszę ich zapytać? A niby, skąd mam o tym wiedzieć?

– Rozmawiam z tobą. Ciebie o to pytam. Powinieneś odpowiedzieć mi.

– Na jaką ocenę odpowiadam? Jeśli na dwójkę, odpowiem, nie. Jeśli na piątkę, odpowiem tak. Chyba, że chce pani, tak... szczerze?

– Tak. Chcę tak... szczerze.

Znów spojrzał na tablicę. Tam szukał dla swych oczu ukojenia.

– Jeżeli powiem, że nie mam kolegów, będzie to kłamstwem. Jeżeli powiem, że mam kolegów, będzie to też kłamstwo. Jaką odpowiedz wybiorę, zawsze będzie to, kłamstwo. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

– Jak to? Nie wiesz, czy masz kolegów, czy nie?

– Oni wszyscy, to moi koledzy. Ale to jest kłamstwo.

– Ciekawa teoria? Dlaczego to jest kłamstwo?

– Chciała pani, abym ich osądził, zrobiłem to. W którym z nich, widzi pani mojego kolegę? Udowodnię pani, że to kłamstwo.

– Nie wiem, którzy są twoimi kolegami, a którzy nie? To ty powinieneś wiedzieć? Co masz przeciwko nim?

– Nic! I to jest najgorsze.

– Już teraz nie rozumiem cię.

– Proszę wskazać mi któregoś, a powiem, o co chodzi?

– Proszę bardzo, Rysiek? – wskazała mu ręką.

Zygmunt uśmiechnął się.

– Przystojny facet, wspaniały sportowiec, byłby z niego wspaniały kolega, jest jeden szkopuł... gdybym zechciał za niego odrabiać lekcje, bo on jest tak zaganiany w sporcie... byłbym jego wspaniałym kolegą. Ja jego, on mnie nadal nie zauważałby. Wielki sport, w którym siedzi on, dzieli nas. Co dalej? Kto dalej?

– Mirek? – wskazała mu siedzącego obok Mirka.

– W pierwszej klasie inspirował mnie. Byłem zafascynowany, gdy mogłem dać mu spisać lekcje. Ale na tym, nasze kumplowanie kończyło się. Gdyby nie to, że on dojeżdża, może bylibyśmy kumplami? On ma swe ścisłe grono, przez które nie można się przebić, o kolegę nie walczy się. Czy chce pani tak słuchać, na temat każdego z nich?

– Co masz przeciwko nim?

– Nic! O to chodzi, że nic. Wszystko byłoby bardzo proste, gdybym miał im coś do zarzucenia. Ja nie mam nic, przeciwko nim. Są moimi kolegami i nic na to nie mogę poradzić. Czy lubię ich? Tak. Za co? Nie wiem, za nic. Kolegów, nie można lubić lub nie lubić, są nimi i koniec.

– A Leszek, czy Leszek jest twoim kolegą? – ciekawość jej nie miała granic.

Zygmunt zaśmiał się. Ale zaraz ucichł.

– Czy mogę prosić, o inny zestaw pytań? – dodał z uśmiechem.

Profesorka zastanowiła się.

– Czy masz coś przeciwko Leszkowi?

– Wspaniały kolega, do momentu, gdy nie zabierze się jemu zabawek. Wystarczy raz, zabrać mu sprzed nosa zeszyt i już po koledze. Zadziwia mnie swymi pomysłami na ściąganie. Ma kolegów tylko w potrzebie, później już ich nie potrzebuje. Co dzieli nas? Morze ludzkich spraw, ale jest coś, co w tej rodzinie szanuję, to jego ojciec. Jedyna sprawiedliwa osoba, reszta, na odstrzał.

– Czyli, że nie masz kolegów? – podsumowała.

– Mam pani profesor, mam! Oni wszyscy, to moi koledzy. Tak jak powiedziałem, to ciężko sprecyzować.

– Pozwolisz, że zapytam... czy masz dziewczynę?

– Tak, mam. Dlaczego pani pyta?

– Ot, tak zapytałam... jesteś dla mnie, tajemniczą istotą. Tak, z ciekawości.

– Ma na imię Danuta, ma osiemnaście lat, chodzi do Ogólniaka w Mińsku Mazowieckim.

– Danuta?

– Tak. Danuśka Jurandówna. Ta z „Krzyżaków”.

– Pytam cię poważnie. Bądź poważny.

– Jestem poważny. Moja miłość to Danuśka. Moja pierwsza miłość.

– Faktycznie, Jurandówna? – zdziwiła się.

Zygmunt zaśmiał się.

– Nie, nazywa się Kania. Wołaliśmy na nią Jurandówna. Od czasu, jak obejrzeliśmy „Krzyżaków”.

– Czy to coś poważnego?

– Bardzo. W wakacje, z pierwszej do drugiej klasy, przyrzekliśmy sobie, że gdy staniemy się pełnoletni, pobierzemy się.

– Co? Przyrzekliście sobie to?

– Tak, co w tym dziwnego? Za zbyt romantyczne?

– Czy, za zbyt, tego nie wiem? Ale romantyczne. Dotrzymasz słowa?

– Oczywiście. Jest miłością mego życia.

– O coś takiego, nigdy bym cię nie podejrzewała. Kogo jak kogo, ale ciebie?

– Nie wyglądam na takiego?

– Nie o to chodzi.

Na chwilę ucichła, wpatrywała się w ucznia. Coś pod nosem sobie mamrotała.

– Czy to był program, czy faktycznie zapomnienie? – wreszcie nie wytrzymała i zapytała wprost. – Czy chciałbyś być moim mężem?

– Słucham? – Zygmunt zbaraniał.

– Niedosłyszałeś? Pytam, czy chciałbyś być moim mężem?

– Pani sobie żartuje, czy prosi mnie pani o rękę?

– Chcę otrzymać odpowiedz. Najlepiej zaraz.

– To miłe dla mnie, że podobam się profesorkom, albo aż profesorkom, ale niestety, to jest niemożliwe. Jestem zajęty. My daliśmy sobie słowo, przyrzekliśmy sobie. Chętnie, ale nie skorzystam.

– Chcesz powiedzieć, że dajesz mi kosza?

– Przykro mi, ale niestety...

– Kimże ona jest, że dajesz mi dla niej kosza? – profesorka zaczynała uśmiechać się.

– Jest miłością mego życia, a to wystarczy. Z nią chcę dzielić swój los.

Janeczka zaczęła się uśmiechać.

– Uważasz, że jestem dla ciebie za stara dupa? Tamta jest młodsza?

– Stanowczo. Chociaż i tak jest ode mnie starsza, prawie o rok.

– Czy to znaczy, że nie podobają ci się inne dziewczęta?

– Bez przesady! Oczywiście, że podobają mi się. Co to ma do rzeczy?

Janeczka zagadała do reszty klasy.

– Co myślicie o tym wszystkim, czy to był tylko program, czy raczej amnezja?

W klasie panowała cisza.

– Wypowiedzcie się.

Ale cisza nadal trwała.

– O co chodzi? – zdziwił się Zygmunt.

– O nic. Czy nie mogę porozmawiać z resztą klasy?

– Może pani... – Zygmunt poczuł się głupio.

– Gdyby... – profesorka zwróciła się do Zygmunta. –...zdarzyła się taka sytuacja, że miałbyś lub musiałbyś, oddać życie za któregoś z kolegów. Kogo byś wybrał?

– Co?? Rozumiem, że to jakaś fikcja?

– Coś takiego?! – dopowiedziała profesorka.

– Miałbym wybrać kogoś, kto mógłby zostać? Nie ma chyba kogoś takiego? Nie należę do tych z poświęceniem. Martwy jest tylko bohater, a ja nie chcę być bohaterem. To nie w moim stylu.

– Nie masz przyjaciół?

– Z Podstawówki, mam bardzo serdecznego kolegę, Ryśka, ale nawet dla niego, nie chciałbym.

– Nie oddałbyś życia, nawet za swego kolegę, najserdeczniejszego?

– Nie. Zbyt sobie cenię swoje życie, aby zostawić kogoś, a samemu zginąć.

– W takim razie, dlaczego nie zależy ci na tym, aby ukończyć szkołę? Nie chcesz? Czy nie możesz?

– Miesza pani wszystko w jeden wór. Szkołę wybrał mi ojciec. To nie było moje marzenie. To mój ojciec chciał, abym uczył się w tej szkole. – utkwił oczy w tablicy. – To było jego pragnienie, nie moje. Moim pragnieniem było, zostać księdzem, a nie tokarzem.

– Jeżeli chciałeś być księdzem, czemu nie zostałeś nim?

– Mój ojciec chciał, abym miał dzieci, a on wnuki. Dlatego, gdybym nie ukończył szkoły, może zrozumiałby, że popełnił błąd. Że nie potrzebnie ingerował w moje życie.

– I tak naprawdę chciałbyś być księdzem?

– Tak. Tam nie dosięgłoby mnie zło. Nie mógłbym czynić tyle zła. Jak pani myśli, czy mój ojciec, gdyby dowiedział się, że zabiłem profesora Wiśniewskiego, dumny byłby ze mnie, czy nie?

– Czy zabiłeś go?

– Uczy nas pani, że nie zadaje się pytania na pytanie. Tak czy nie? Byłby dumny czy nie?

– Chyba nie.

– Uczy nas pani inaczej. Niech chociaż raz odpowie pani tak, jak odpowiadamy my. Byłby dumny, czy nie?

– Nie.

– A ja jestem dumny z niego. Chociaż, nie jest tak jak ojciec Ryśka, generałem, jest tylko zwykłym robotnikiem. Mimo to, jestem dumny z niego. W czasie wojny miał dwanaście lat, gdy wzięli go do Oświęcimia, przeżył Majdanek, Oświęcim, Treblinkę i obozy pracy w Niemczech. Jest łysy, to ślad wojny, a ja jestem dumny z niego, bo to mój ojciec. Dał mi życie. Kazał mi uczyć się w tej szkole i uczę się, bo tak mi kazał ojciec. Tak mnie wychował, aby być posłusznym. Posłuszeństwo, to też wiara. On jest dumny ze swych przodków, jak ja z niego, chociaż jego przodkowie, za wiarę bili się z innymi, gdy trzeba było zabijali. Nie dla siebie, dla wiary swego kościoła. Twierdzi pani, że nie byłby ze mnie dumny? To dobrze, otrzyma zasłużoną karę. Mógłby mieć syna księdza, będzie miał mordercę.

– Więc jak to w końcu jest? Zabiłeś profesora, czy nie? Mącisz nam. – judziła go.

– Dowie się pani całej prawdy, ale w ostatnim dniu, mojego pobytu w szkole. Chyba, że chce pani dzisiaj, ale jest jeden warunek... Musi pani wystawić mi już dzisiaj ocenę, która pozbawi mnie szansy ukończenia szkoły w tym roku.

– To mi nic nie da? Pozostaniesz na następny rok.

– Myli się pani. Już w tym roku stanę się pełnoletni. Zgłoszę się na milicję, już będę odpowiadał za swe czyny. Sprytne, prawda?

– Przyznam, że nie pomyślałam tak?

– Więc jaka jest pani decyzja?

– Zgoda! – była zdecydowana.

– Proszę pisać! – wskazał na leżący przed nią dziennik.

Profesorka odnalazła stronę i w rubryce kończącej okres wpisała mu ocenę. Postawiła dziennik w pionie, aby mógł zobaczyć to.

Zygmunt nie miał innego wyjścia, jak tylko poskładać swoje rzeczy. Oddał zeszyt Józkowi.

– Dziękuję ci serdecznie, że chciałeś mi pomóc ostatni raz, ale już mi nie będzie to potrzebne.

Zarzucił torbę na ramię i przeszedł majestatycznie obok profesorki.

– Nie zrobisz tego. – niedowierzająco powiedziała, jak gdyby sama do siebie. – Nie zrobisz tego.

– Żegnam panią, pani profesor. Cześć wam! – nawet się nie odwracał do nich, podniósł tylko rękę. – Żegnajcie!

– Zaczekaj! – zawołał Waldek i zerwał się z miejsca. – Wiemy, że nie odżegnamy cię od tego, co zdecydowałeś, ale jeżeli już tak zdecydowałeś, chcemy wiedzieć, czy zabiłeś profesora?

Zygmunt zerknął w jego stronę. Przez małą chwilkę uśmiechnął się.

– Miałeś być moim najserdeczniejszym kumplem. Miało być tak, że wierzyłbyś w każde moje słowo. Nawet gdybym skłamał. Ty pytasz mnie, czy zabiłem? A jak myślisz, czy zdolny byłbym zabić?

– Nie ważne, co myślę. Chcemy wiedzieć, czy zabiłeś?

– Umrzecie w nieświadomości. Wszyscy.

– Stój! – Waldek złapał za ławkę i uderzył nią o podłogę. – Zygmunt, ja chcę wiedzieć. Ja chcę wiedzieć!

– A jaki jest w tym twój cel? To nie twoja sprawa.

– Ja chcę wiedzieć! Zygmunt, ja wierzę w to, co mówisz. Sprawdziłem to.

– Do czego ci to potrzebne?

– Chcę wiedzieć.

– Wzrusza mnie twoja wiara. Powiem ci... nigdy w życiu, nie zabiłem jeszcze nikogo. Czy to, wystarczy ci?

– Wystarczy. Wierzę ci. Zostań z nami. Chcemy tego. Cała klasa chce tego.

– Przykro mi drogi kolego, ale nie mogę. Chcę ratować swoje życie.

– Jak wyobrażasz sobie dalsze życie, bez ukończonej szkoły. Chcesz żyć tak, jak żyli nasi rodzice.

– Żyli dobrze. Byli szczęśliwi. Nie próbuj przekonywać mnie, nie uda ci się.

– Bez szkoły nie znajdziesz pracy, co chcesz robić dalej?

– Jest takie jedno miejsce, gdzie można się skryć. – podniósł rękę. – Cześć wam!

– Zastanów się! Przemyśl to jeszcze!

– Już myślałem nad tym.

Zamknął za sobą drzwi.

– Jesteście okrutni! – Waldek zakrył dłonią usta, aby nie wybuchnąć na kolegów. – Nie wiem jak wy, ale ja jemu wierzę. – ruszył do stolika profesorki. – Nie wiem, co wtedy się stało, ale wierzę, że on tego nie zrobił. Rozmawiał ze mną...

– Wiem. – odpowiedziała spokojnie profesorka. – Ale tak, jak wszyscy w klasie, ja też chciałabym poznać prawdę... a on nam tego nie ułatwia.

Waldek spojrzał na klasę.

– Jesteście okrutni. – powiedział to z żalem. – Wami należy się gardzić. – odwrócił się i wyszedł.

 

 

 

 

 

 

Na korytarzu było bardzo cicho. Słychać było, jak gdzieś w klasie, ktoś zmierza do drzwi. Rzeczywiście, otworzyły się. Zygmunt pchnął skrzydło drzwi na klatkę schodową... udał, że nie dosłyszał wołania. Ale Waldek był już przy nim, szarpnął go za rękaw.

 

 

 

 

– Zygmunt, porozmawiajmy chwilę.

– Waldek, nie ma o czym? Podjąłem taką decyzję i nie odstąpię od niej.

– Zastanówmy się. Pomyślmy rozsądnie.

Ale Zygmunt na nic nie zważał, zmierzał ku dołowi, ku szatni.

– Przecież wiesz, że cię nie puszczę! – przekonywał go Waldek.

– Wiem, że nic nie możesz zrobić. Tu chodzi o moje wykształcenie i mogę robić z tym, co tylko zechcę?

– To cię do niczego nie doprowadzi. Uwierz mi.

– Tobie nie można wierzyć.

– Chodź zapalimy... – Waldek wyciągnął papierosy. –...porozmawiamy.

– To szkoła...

– Olewam to!

– Nie poznaję cię.

– Zapal!

– Nie. Dziękuję. Dopóki mam jasny umysł, nie mogę.

– Zapal, nie daj się prosić. Nie weźmiesz od kolegi?

– Na razie mam jasny umysł. Widzę wytyczoną przede mną drogę. – ręką wskazał prosto przed siebie. – Jeżeli zapalę, stracę z oczu swój cel. Jeden papieros nie zbawi mnie, a może zaszkodzić.

Waldek zaciągał się dymem z papierosa. Sztachał się raz za razem. Zygmunt zerkał na drzwi od szatni, ale były zamknięte. Nie wytrzymał wreszcie i podszedł do drzwi i wziął za klamkę. Drzwi były otwarte i tylko przymknięte.

– Słyszałam wszystko, dlaczego palicie na korytarzu? Dam wam szczotkę, będziecie zamiatać. – prawie, że krzyczała szatniarka.

– Palimy, bo jesteśmy dorośli. Droga pani. – Zygmunt położył na pulpicie numerek od wieszaka. Posłał jej piękny uśmiech.

– Niech pani tego nie robi! – ostrzegł ją Waldek. – On chce zrobić największy błąd swego życia.

– Ucieka z lekcji? To normalka u was.

– Nie, droga pani. Chce przerwać naukę w szkole. Teraz, gdy do końca roku pozostało nam kilka miesięcy.

– Co takiego? – szatniarce omal szczęka nie opadła.

Zygmunt spojrzał na Waldka, było za późno, aby powstrzymać go.

– Kolega bredzi, to są jedynie wagary. – zaśmiał się Zygmunt do szatniarki.

– Niech pani go nie słucha. Jedynie to, może powstrzyma go.

– Przecież, jeżeli będę chciał przerwać naukę, to zrobię to, w każdej chwili, może to być jutro, pojutrze, za tydzień. Nie uchronisz mnie. – tłumaczył Waldkowi.

Szatniarka podeszła do pulpitu.

– I kolega ma słuszną rację. Jeżeli zdecyduje się przerwać, w każdej chwili zrobi to.

– Nie, proszę pani. Proszę nie wydawać mu ciuchów. Za dzień, czy za godzinę nie zrobi tego. Nawet za dziesięć minut ochłonie. Ochłoniesz i zaczniesz myśleć inaczej.

– No i co z tym numerkiem? – rozłożyła ramiona. – Dajemy, nie? – spojrzała na Waldka.

– To mój numerek i mnie proszę słuchać. – Zygmunt stał na swoim.

– Rozstrzygnę to. Z czyjej jesteście klasy?

– Tomka. – szybko dorzucił Waldek.

– O!?... jak z klasy Tomka, to proszę iść po wychowawcę.

– Co takiego? – Zygmunta zatkało.

– Zatrzymuję numerek. – szatniarka z uśmiechem schowała go w głębi kieszeni fartucha.

– A ja myślałem, że na tobie można polegać? – Zygmunt patrzył smutnie na kolegę.

– Ochłoniesz, wszystko wyda ci się inaczej. Zrozumiesz wszystko.

– Nigdy nie będziemy przyjaciółmi. Zawsze prawda, ukryta prawda, stać będzie pomiędzy nami. Ona, zawsze nas będzie dzielić.

– Niech któryś skoczy po wychowawcę! – doleciało z szatni.

Waldek skierował się ku górze.

– Ty zdrajco! Ty wstrętny Judaszu! – zawołał za nim Zygmunt.

Podszedł do okienka.

– Niech pani nie wygłupia się, tylko da mi moje ciuchy. Po co ta cała rozróba?

– Minutka cię nie zbawi, a ja będę kryta. Po co ma mi później profesor suszyć głowę. Po co mają zabierać mi premię. – szatniarka nie dała dojść do głosu. – Jak chcesz, to i tak przerwiesz naukę, a ja tu muszę zostać! Co? Przyjdziesz za mnie do pracy?

– I po co tyle gadania? Tylko to pani potrafi?

Na schodach rozległy się szybkie kroki Tomka. Zygmunt odwrócił głowę w kierunku szatni, nie chciał patrzeć, jak zbliża się.

– Idzie? – zapytała szatniarka.

– Tak.

Tomek podszedł do ucznia, wziął go pod rękę i próbował odprowadzić na bok, ale Zygmunt szarpnął się.

– Nigdzie nie pójdę. Proszę mnie zostawić w spokoju.

– Klasa chce z tobą porozmawiać. Mają ci coś do powiedzenia.

– Już pożegnałem się z klasą. Oni nie mają mi już nic do powiedzenia.

– Zapraszam na górę. – Tomek starał się być bardzo uprzejmy stosownie do sytuacji.

– Ja skończyłem już kadencję w tej szkole.

– Nie. Skończysz ją razem ze swoimi kolegami. – tłumaczył mu.

– Nie wierzę w to.

– Daję ci swoje słowo honoru, że dopilnuję tego osobiście. – Tomek wbijał swe oczy w jego twarz. Na swej piersi złożył ręce.

– Ja nie chcę już się uczyć, czy pan tego nie rozumie?

– Dzieciaku, talent, jaki posiadasz, nie możesz go zmarnować, ot tak, dla kaprysu. Klasa chce z tobą porozmawiać, mają ci coś do powiedzenia. Zapraszam cię, wejdź na górę.

– Klasa nie ma mi nic do powiedzenia, niech pan nie kłamie.

Tomek objął go i przytulił.

– My jesteśmy dumni z ciebie. – ściskał go coraz mocniej.

Zygmunt też go objął, nie miał innego wyjścia.

– Ja zabiłem profesora Wiśniewskiego.

– Nieprawda. Przecież klasie powiedziałeś już prawdę.

– Skłamałem im.

Tomek spojrzał mu prosto w oczy i pokręcił głową.

– Nieprawda. Nawet, jeśli ty kłamiesz, co jest nieprawdą, jest jeszcze coś, o czym ty nie wiesz. My znamy prawdę. Wiemy, że nie zabiłeś go. Wiemy, że Andrzej nie zginął z twoich rąk.

– Nikt nie może znać prawdy, nikogo poza nami tam nie było. Tylko ja znam prawdę.

– Dobrze. – Tomek wziął go znów pod rękę. – Niech będzie, że tylko ty znasz prawdę. Andrzej umarł po godzinie. Po godzinie od chwili, gdy go znaleziono. Cały czas był przytomny. Resztę dopowiedz sobie sam. Chodź, nie ma sensu niszczyć sobie życia.

– Czy Janeczka, wie o tym wszystkim?

Tomek spuścił głowę.

– Wie tyle, ile musi wiedzieć?

– Czy wie, jak zginął Jędrzej?

– Wie, że w szpitalu... że żebro przebiło mu serce. Więcej chyba nie, nie było potrzeby, aby wiedziała?

– Chcę jej sam powiedzieć. Powiedziałem, że powiem jej w ostatnim dniu w tej szkole. Miało to być dzisiaj.

– Będzie musiała poczekać do końca roku. – oświadczył Tomek. – Chodź na górę.

Zygmunt jeszcze raz objął profesora.

– Pod jednym warunkiem, profesorze.

– Mów, jakim? – w Tomka wstępowała jakaś energia.

– Pójdzie pan do chłopaków i przyprowadzi tu, najsilniejszego z chłopaków. Musi on spuścić mi taki łomot, żebym do końca życia pamiętał.

Tomek stał przez chwilę, trawiąc jego słowa.

– Czy ty wiesz, co ty mówisz?

– Tak, profesorze.

– Chcesz dostać lanie, ot tak, za nic?

– Tak, profesorze. Jest we mnie coś, z czym sobie nie mogę dać rady. Nie mogę tego w sobie przełamać. Może im uda się to złamać.

– To duma. Tak powinno być. – ostrzegł ucznia.

– Jak pan chce, albo lanie, albo koniec szkoły?

Tomek patrzył chwilę na chłopaka, nie był pewien, co ma zrobić?

– No dalej, dalej!

– Jesteś pewien, czego chcesz?

– Jestem, jestem.

– Dobrze, już lecę. – pogonił na górę.

– Panowie! – zawołał wpadając do klasy. – Najsilniejszego? Który z was jest najsilniejszy? Powiedział mi, że wróci do klasy, gdy od kolegów dostanie porządne lanie.

Z początku nie rozumieli, o co chodzi, ale po kilku chwilach zaskoczyli.

– Tu chyba nie chodzi o pobicie go, tylko o umęczenie? – zauważył ktoś.

– Obawiam się, że chyba jednak bez razów nie obędzie się. – Tomek sam nie wiedział, jak to zrozumiał.

– Nie ma sprawy. – odezwał się Rysiek. – Tylko kto?

– To już nie ważne kto. Wybierzcie się. Pamiętajcie o jednym, gdy już będzie miał dosyć, dajcie mu popalić i to fest.

– Do jakich granic? – zapytał Józek Nowak. – Uderzenie w matę, znaczy poddanie się. Co wtedy?

– Starajcie się, aby nie mógł sięgnąć rękoma ziemi. – zaśmiał się. – Chce, będzie miał. Za mną!

 

 

 

 

 

 

Za kilka chwil słychać było, jak z góry schodzi klasa. Pierwszy szedł wódz, a za nim jego wojownicy.

 

 

 

 

– A gdzie jest Judasz? Bo teraz powinien podejść do mnie i ucałować mnie. Tak prawdziwy Judasz wydał swego Pana. – ale nie zobaczył go wśród pierwszych rzędów kolegów. – Judasz!! Jesteś tam?! Chciałem nazywać go, swoim najserdeczniejszym kolegą.

– Przestań już! – uspokoił go Tomek. – Chciałeś, oto są.

– Który, ma być bohaterem? – Zygmunt zrzucił kapcie i skarpety z nóg.

– Sam możesz wybrać, masz jeszcze szansę? – uśmiechał się Tomek. – Później, może być za późno.

– Nie. To przecież oni chcą mnie przyjąć do swojej społeczności. Mnie wszystko jedno?

– Dobrze! – Tomek kiwnął na chłopaków. – Chciałeś najsilniejszego, oto on.

Zygmunt zerknął na chłopaków, ale nie odgadł, który z nich.

– Ten, który zdecyduje się, musi sprawić mi tęgie lanie. Taki jest mój warunek. Wtedy wrócę do klasy. Jest jedno ale, gdyby któremuś coś się stało, wina leży po stronie tego, który świadomie stanął do walki. To chyba jasne? Gdyby mnie któryś połamał, proszę nie powiadamiać rodziców, aż do momentu krytycznego. To chyba też jasne? Gdy będę chciał się poddać lub miał dosyć sportu, klepnę trzy razy o posadzkę.

– Zasady jasne. – stwierdził Tomek. – Klasa stwierdziła, że najsilniejszym, może być tylko Lechu.

– Co?! Protestuję, jego rodzina zje mnie. – Zygmunt próbował protestować, ale Lechu stał uparcie na przedzie grupy.

– Lechu! Ratuj kolegę. – zawołał Tomek.

– Wierzę, że wiesz, co robisz? – odezwał się do niego Zygmunt.

Leszek poruszał zapraszająco palcami.

Zygmunt zbadał odległość pomiędzy sobą, a kolegą. Rzucił się na dłonie, odbił się i nogami stanął na piersi kolegi. Jak w zwolnionym filmie, zgiął kolana i prostując nogi pchnął nim do tyłu. Zanim skoczył z powrotem na nogi, widział jak Leszek leci i leci, potrącając innych kolegów i waląc ich na glebę.

Stał już na nogach, gdy przeciągnął ręką przed oczami.

– Czy mój głos normalnie brzmi? – zapytał Tomka.

– Tak, a o co chodzi?

– Widziałem to wszystko, jak w zwolnionym filmie. Bałem się, że słuch, albo głos uszkodził mi się.

– Z głosem wszystko w porządku. – oznajmił mu profesor.

Zygmunt podszedł do Leszka.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał kolegę.

– Lechu do walki. – popędzał któryś.

– Lechu! – zawołał profesor. – Co dalej?

– Ja dziękuję. Ma mi odebrać zdrowie. Nie chcę.

– Profesorze, musimy się pożegnać! Umowa niedotrzymana. – Zygmunt szedł w kierunku profesora.

– Wolnego!! – zawołał unosząc rękę. – Mamy asa w rękawie. – zaśmiał się swym szyderczym uśmieszkiem.

Kiwnął na chłopaków.

– Ten złoi ci skórę, tak jak chciałeś?

Zygmunt aż czoło zmarszczył.

– Wiesz, kto to? Mistrz Polski w zapasach...

– Co, Józek? – zerknął w kierunku grupki kolegów.

Rozstąpili się dając koledze wspaniałe wejście. Nagrodzili go brawami i okrzykami, „złój mu skórę”.

– Czy znasz zasady? Jeżeli sprawicie mi tęgie lanie, wracam bez szemrania. – Józek kiwnął głową. – Jeżeli któryś z nas, poniesie szwank, to już jego sprawa, staje tu bez przymusu. Jeżeli doznasz kontuzji, nie odpowiadam za to i nie masz do mnie żalu?

– O key! – zawołał z uśmiechem Józef.

– Jeżeli doznam kontuzji, lub nie daj Boże, czegoś więcej, nie powiadamiać rodziców. Chyba, że będzie to sytuacja krytyczna. – słowa te skierował do profesora. – Przebaczam ci już teraz, wszystko, co mi uczynisz złego. To samo powiedz i ty.

– Nie ma potrzeby, ale przebaczam ci. – Józef powiedział tak od niechcenia.

– Nie mam żalu do ciebie, jeżeli wyrządzisz mi coś złego. To samo powiedz i ty.

– Przestań. Umiem walczyć. Dla spokoju, nie będę miał żalu. – zakończył.

– Józef? Czy wiesz, w co się pakujesz?

– Mam już kilka walk za sobą.

– Jeszcze chwila. – zatrzymał go. – Gdzie jest ten Judasz? Chcę, aby popatrzył na to, co rozpętał. A wcale tak nie musiało być? Mogłem wziąć ciuchy i odejść. Jesteś tam?!

– Jestem, nie drzyj się! Chciałeś manto, to będziesz miał.

– Możemy zaczynać. – powiedział do przeciwnika.

– Proszę bardzo.

– Może wolałbyś, na sali gimnastycznej? – zapytał Józka.

– Wszystko mi jedno. Może być i tu.

Zygmunt złożył ręce na piersi i skłonił się Józkowi. Józek też się skłonił, ale jak zapaśnik na macie. Bardziej publice niż przeciwnikowi.

Zygmunt stanął na jednej nodze, jak ptak naindorzony. Ręce spuścił bezładnie w dół.

– Co to ma być? – zdziwił się Józek.

– Pozycja czapli. Nie rozpraszaj mnie.

Chciał zaatakować go, chciał podejść bliżej Zygmunta, gdy ten, w jakiś sposób zadał mu cios stopą. Józef padł.

– Ej, ty, mistrzu, co ty? Taki z ciebie mistrz? – Tomkowi było wcale nie do śmiechu.

– Profesorze, on jakoś dziwnie walczy? To nie są zapasy. – usprawiedliwiał się Józef.

– Nigdy nie mówiłem, że znam zapasy i że umiem walczyć w twoim stylu. Walczę tak, jak umiem. Wszystko, jak w „Wolnej amerykance”, tylko nie wolno zabijać.

Stanęli jeszcze raz. Zygmunt skoczył na ręce, nogami chwycił Józka za głowę. Potrzeba było tylko małego wysiłku, aby Józef poszybował do góry. Kierowany, siłą mięśni kolegi, wyrżnął nogami w drzwi szatni.

– Kurwa mać. – zaklął profesor. – Połamiesz mu nogi?

– To nie jest walka? On nie zna żadnych zasad? – skarżył się Józef.

– Tu jest taka zasada, że właśnie nie ma żadnych zasad. Czy masz już dosyć?

– To od ciebie zależy? – dodał Józef.

– Dobrze się bawię.

– Daj mu się chociaż raz złapać! – zawołał do Zygmunta profesor.

– To będzie już po mnie. Udusi mnie.

– No daj. Nie bądź taki.

Zygmunt dał się chwycić Józkowi w klamrę zapaśniczą i od razu tego pożałował.

W pewnej chwili zawołał do Józka.

– Tobie grozi kalectwo. Przestań! Tobie grozi kalectwo.

Ale z chwytu Józka, trzeba było sposobem wydostać się. Jedynym sposobem, był cios poniżej pasa i Józef puścił.

– Profesorze jemu grozi kalectwo! Niech pan natychmiast przerwie to. On nie może już dalej brać udziału w tym.

– Józef jak się czujesz? – zapytał go profesor.

– Dobrze. – odparł i rzucił się na Zygmunta, ale tym razem chwycił go za nisko.

Zygmunt wyszamotał jakoś swe ręce z jego uchwytu. Resztą sił, jaka mu pozostała, strzelił go dłońmi w uszy. Dzwony, jakie rozdzwoniły się w uszach Józefa, biły jak na alarm. Józef otwierał i zamykał usta. Trząchał głową.

– Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale to jeszcze nie koniec. – Józef szedł w kierunku Zygmunta.

– Z tobą już nie walczę. – Zygmunt dodawał gesty do swoich słów. – Nie, ty się nie nadajesz do dalszej walki.

Ale Józef nie rozumiał jego słów. Chciał go tylko dorwać w swoje szpony. On jeszcze coś pokazywał. I... zatańczył wokół swej osi. Józef patrzył i nie wiedział, o co chodzi? Tamten uniósł się, a jego noga przeleciała tuż koło jego twarzy. Coś obróciło jego głową. Zobaczył ścianę i nagle posadzkę.

– Kurwa mać! – zaklął znów profesor. – To już nie są żarty?

– Profesorze! To nie ja im, to oni mnie, mieli sprawić manto. Dość już tego. Nie czuje się pokonanym, odchodzę ze szkoły.

– Chwileczkę! – zawołał Rysiek. – Zgodnie z umową, ze mną się zmierz.

– Z tobą? Nigdy, mam zakaz walki z tobą. To wcale niemożliwe.

– Zapomnij o tym, kim jestem i stawaj.

– Nie, to wcale niemożliwe. – ale Rysiek w bokserskich swych pod skoczkach pajacował przed nim. – Nie, nie i jeszcze raz nie. Mam zakaz uderzania cię. Przestań Rysiek, bo zdenerwujesz mnie. Z tobą nie mogę walczyć.

– Będę cię trzaskał po twarzy, aż zaczniesz. Najpierw lekko, później mocniej, aż na końcu całkiem mocno.

– Przestań! – zaczął obserwować jego ruchy. I w pewnej chwili, chwycił go za rękę, okręcił ją wokół swej szyi, tak, że Rysiek znalazł się na jego plecach i rzucił się na ziemię. Zaczął klepać w posadzkę. Znaczyło, poddaje się.

– Zwyciężyłeś, zwyciężyłeś!

Powstał niemały harmider. Jedni szli z pomocą Józkowi, inni kibicowali Ryśkowi.

Zygmunt trzymał jeszcze jego rękę pod swoją brodą i wołał głośno, „zwyciężył, zwyciężył”. Poklepywał posadzkę, aby wszyscy widzieli, że poddaje się.

Profesor pochylił się nad nim.

– No dobra, ale puść jego rękę. Wstawajcie.

– Profesorze! – Rysiek wycierał z twarzy krew i protestował. – On wcale nie walczył ze mną.

– Wcale nie musiał. – uspakajał go Tomek.

– O Boże, przecież ja wcale nie uderzyłem go. – zaczął się tłumaczyć na widok krwi.

– Nie zagaduj, wcale żeś nie walczył. – Rysiek był gotów przyłożyć mu jeszcze.

– Jak to nie walczył? Poobijałeś mnie. Powaliłeś na glebę. Dusiłeś, to jeszcze mało? – usprawiedliwiał się Zygmunt.

– Nie kłam. Ja nie duszę, ja boksuję. To nie zapasy, to boks.

– Ty jesteś piłkarzem, a nie bokserem.

– Ty jesteś tchórzem. – Ryśkowi było brak satysfakcji, nie wykazał się co potrafi?

– Zgodnie z umową idziesz na górę. – uprzedził go Tomek.

– To cios poniżej pasa. – protestował Zygmunt.

– Poddałeś się sam. – przypomniał mu Tomek.

Zygmunt patrzył na Ryśka.

– Gdzieś wewnątrz... – stuknął ręką w głowę. –...mam zakodowane, że nie mogę, pod żadnym pozorem uderzyć go. Nie wiem dlaczego?

– To tylko twoja wymówka, bałeś się dostać prawdziwe lanie. – Rysiek nie mógł się uspokoić.

– Spoko, spoko! – uspakajał ich Tomek i dodał Zygmuntowi. – Sam ustaliłeś reguły gry.

– Tak, ale nie pomyślałem, że on wyrwie się do walki. Jego i Waldka wykluczałem z tego. Przegrałem, a tak chciałem zwyciężyć. Przegrałem, jeszcze jeden raz.

Ktoś zawołał profesora. Józek źle się czuł.

– Powinienem ci podziękować. – Zygmunt wyciągnął do Ryśka rękę. – Chyba, że nie chcesz?

Rysiek przybił piątkę.

– Może faktycznie, tak będzie lepiej? – Zygmunt posłał mu uśmiech.

Objął go i uściskał.

– Niech któryś skoczy po lekarza! – zawołał Tomek do chłopaków.

Kilku chłopaków skierowało się w stronę Józka i Tomka. Zygmunt z Ryśkiem teraz dopiero spostrzegli, że poza tym, co dzieje się wokół nich, dzieje się jeszcze coś?

– Chwileczkę! Zaczekajcie z tym lekarzem! – zawołał Zygmunt.

Szybko podeszli do leżącego.

– Panie profesorze, czy mogę? – chciał przyklęknąć przy leżącym. – Nie wzywajcie lekarza! Bynajmniej na razie. Odsuńmy go od tych wymiocin. Załóżcie mu szybko kapcie. Profesorze, niech wszyscy odejdą, na odległość dwóch metrów lub co najmniej dwóch metrów.

– Sio, wszyscy! – Tomek machnął ręką.

Zygmunt wpatrywał się w twarz Józka, nasłuchiwał jego słów.

Tomek, coraz odganiał któregoś z chłopaków.

– Nazywasz się Józef Nowak, jesteś uczniem szkoły w Ursusie. – szeptał Zygmunt i nad chłopakiem rękoma zataczał kręgi, w tylko sobie znany sposób. Po chwili powtórzył to samo.

– Co robisz? – zapytał cicho Tomek.

– Cicho, leż spokojnie, nie ruszaj się. Nazywasz się Józef Nowak, jesteś uczniem szkoły w Ursusie. – powtórzył po raz trzeci. – Gdy pstryknę trzy razy, odzyskasz świadomość i wróci ci pamięć.

Tomek chciał o coś spytać ucznia, dotknął jego ręki, ale Zygmunt nie zareagował. Uniósł tylko rękę.

– Proszę mi nie przeszkadzać. Proszę oddalić się.

Zygmunt nie odrywał oczu od twarzy kolegi. Pstryknął raz, za kilka sekund drugi i w tym samym rytmie, po raz trzeci.

– Czy wiesz, jak się nazywasz? – zapytał leżącego.

– Przestań głupoty opowiadać. – odezwał się Józek.

– Musisz powiedzieć, jak się nazywasz. Boimy się o ciebie. – uspakajał go.

– Nic mi nie jest.

– Wyduś wreszcie z siebie, kim jesteś?! Jak się nazywasz?! – Zygmunt zaczynał denerwować się. – Musisz nam powiedzieć. Koledzy boją się o ciebie.

– Zygmunt przestań głupoty opowiadać. Przecież mnie nic nie jest.

– To prawda, mam na imię Zygmunt, a ty?

– Józef... Nowak, o co chodzi?

Zygmunt zaczął się śmiać.

– Już o nic. Koledzy boją się o ciebie. To prawda, że i ja też. – przeniósł ręce na jego głowę. – Czy boli cię gdzieś głowa? Podejrzewam, że dopadł cię biały kruk. Możesz pomóc mi. Powiedz tylko, gdzie boli cię głowa?

– Co go dopadło? – zdziwił się Tomek.

– Proszę mi nie przeszkadzać. – uniósł rękę, aby uciszyć go. – Biały kruk, nie ma już władzy nad tobą, już wiesz, jak się nazywasz. Chcę tylko zgonić go, raz na zawsze. Gdzie boli cię głowa?

Zaczął coś w rodzaju obmacywania, ręką wodził nad jego głową, ale przy tym w powietrzu przebierał palcami, jak gdyby pisał na maszynie.

Tomek nie wytrzymał.

– Co robisz? – zapytał cichutko.

– Cicho. Nie można mi przeszkadzać. Układam to, co porozwalał biały kruk. Leż spokojnie, nie możesz się teraz ruszać.

Józek dziwnie spojrzał na profesora. Wiedzieli, że rozmawia z jednym, a odpowiada drugiemu. Spojrzał na niego i zapytał.

– Co ty właściwie robisz?

– Chcesz wiedzieć? Powiem ci, jeśli tego chcesz. – ale nie przestawał wodzić rękoma ponad jego głową. – W dawnych wierzeniach i legendach, istniały białe kruki, które siadały na głowach ludzkich i wyrywały ludziom mózg. Żywiły się tym. Człowiek dotknięty białym krukiem, tracił pamięć. Tak mówiono o nich. Ale to tylko legendy. Dzisiaj mówi się, że człowiek doznał kontuzji, wstrząsu mózgu. Ja nadal wierzę, że to są one. Umiem z nimi walczyć. Umiem sprzątać po nich.

– Co ty robisz? – zapytał raz jeszcze.

– Pozwól mi. Układam ci to, co lekarze nazywają wstrząsem mózgu. Ale jeśli nie chcesz, przestanę.

– To czarna magia?

– Nazywaj jak chcesz, chcę ci pomóc. Jeżeli uznasz za stosowne, później zajmie się tobą lekarz. Pozwól najpierw mi. Potrafię zrobić to, w ciągu kilku sekund, co oni robić będą miesiącami.

Przeplatał dalej palcami ponad jego głową.

– Interesuje mnie tylko twój mózg. Czy boli cię jeszcze gdzieś? – zapytał go.

– Nie. Czuję się dobrze.

– Czy masz dalej mdłości?

– Nie, powiedziałem, czuję się dobrze.

– Dzięki Bogu! – podniósł twarz ku górze. – Dzięki Ci Panie! – znów oczy swoje utkwił w twarzy kolegi. – Teraz powiedz, gdzie cię jeszcze boli? Nawet jeżeli nie powiesz mi, znajdę to sam.

– Znasz się na czarnej magii? – zdziwił się Józek.

– To nie czarna magia, to dar... dar, który posiadam, ma służyć dobru. On nie może szkodzić, on ma pomagać. Wiem, że to wszystko przez moją głupotę, chcę to naprawić. Nie chciałem cię skrzywdzić, to ja miałem dostać lanie.

– Ty płaczesz?

Wodził rękoma ponad jego ciałem, nad jedną ręką nad drugą.

– Czy wierzysz w Boga? – zapytał leżącego.

– Tak jak każdy. – Józek nieco zmieszał się.

– To, co czynię, robię rękoma Boga, jestem jego narzędziem. To, co ci uczyni... gdy będziesz wierzył mu, będziesz zdrów, gdy przestaniesz mu ufać, odczujesz to dziwnie. Odczujesz na własnej skórze. Wtedy poznasz, że straciłeś wiarę. Gdzie cię boli? – i nie czekając aż powie mu, zaczął znów swe ruchy ponad jego nogami. – Czy coś jeszcze cię boli? Przypomnij sobie, ale nie wracaj tam pamięcią. – położył mu swe ręce na twarz. – Zobacz to na podglądzie. Czym uderzyłeś?

– Plecami.

– Profesorze, przekręćmy go na prawy bok. – wodził dłońmi przy jego plecach. Ruszał palcami ponad jego kręgosłupem, od głowy aż do pasa. – Wszystkie kości masz całe, mięśni ucierpiały, ale je zregenerowałem. – przekręcił go z powrotem na plecy. – Zabiorę ci cały ból.

Złożył ręce ponad jego głową. Rozłożył dłonie tak, że dużymi palcami dotykały się i wiódł nimi od czubka głowy, wzdłuż ciała.

– Wszystko co czynię, czynię po trzykroć. Nie przejmuj się. – gdy trzeci raz doszedł do stóp, zerwał z nóg jego kapcie i rzucił je na korytarz, daleko od leżącego. – Nie zakładaj ich nigdy! Rozumiesz, nigdy. Najlepiej wyrzuć.

Przez małą chwilę patrzył na niego. Objął go i przycisnął do siebie.

– Chcę, aby twoja choroba przeszła na mnie. – położył go z powrotem na posadzce. Zrobił to także trzykrotnie i trzykrotnie powtarzał tą samą formułkę.

– Co ty wyprawiasz? – niecierpliwił się Józek.

– Spoko. Wiem, co robię. Gdybyś chciał po symulować trochę, możesz, ale nie więcej, jak trzydzieści dni. Dlaczego nie więcej, możesz zawalić rok? Pamiętaj, że to koniec roku szkolnego. Nikt nie udowodni ci, że nie masz boleści. Możesz symulować, ale tylko trzydzieści dni. Resztę bierzesz na siebie. Teraz leż i czekaj na lekarza. Wiesz, gdzie cię bolało i jak cię bolało. Możesz symulować. Chyba, że nie chcesz. Uważam, że należy ci się odpoczynek. Zalecam kilka godzin spokoju, nie zrywaj się zbytnio.

Józek podciągnął go za rękaw, a gdy już zasłaniał profesora, wzrokiem wskazał mu go.

– Profesor? Pan profesor będzie milczał, a gdyby kiedyś zechciał wypaplać, choćby słowo z tego, co tu usłyszał... nie, wierzę, że nie zrobi tego. Może jest narwany, ale szanuje swoją klasę.

Od strony holu właśnie zbliżała się lekarka, a za nią jak cień biegła pielęgniarka.

Wychowawca wziął ster w swoje ręce.

Lekarka obmacywała chorego.

– Pani doktor, trzeba go wziąć na nosze. – wtrącił się Zygmunt.

– Przepraszam bardzo, ale to ja tu jestem lekarzem. To ja wiem, co jest choremu. Dobrze?

– Ale to ja mu to zrobiłem. I wiem, co? – odparł jej.

– Trzeba było pomyśleć o tym, zanim go pobiłeś. Teraz już za późno. – zwracając się do leżącego dodała. – Czy możesz chodzić? Musisz iść ze mną.

– Czy pani jest naprawdę lekarzem? – zawołał do niej Zygmunt. – Przecież mówię pani, że on jest ciężko kontuzjowany. Ma wstrząs mózgu.

– Powiedziałam ci chłopcze, ja tu jestem lekarzem. Ja decyduję, co zrobić z chorym.

– Proszę pani, nazywać się lekarzem, to każdy może, ale być nim, to wielka sztuka.

– A skąd ty możesz wiedzieć, czy chory ma wstrząs mózgu. – zdenerwowała się.

– Droga pani, to nie jest wcale tak ciężko ocenić, co dolega choremu, gdy się tylko trochę chce. Dzisiaj są takie cudeńka jak „Książki medyczne”. Wystarczy tylko poczytać je. Tam, jeżeli dobrze pamiętam, są opisy chorób. Jak powiedziałem, wystarczy tylko trochę poczytać.– Zygmunt był zdenerwowany. – Gdyby pani troszeczkę poczytała, znalazłaby pani tam opis wstrząsu mózgu. Objawy i leczenie. Ale na tej lekcji, była pani na pewno na wagarach.

– Proszę mi nie przeszkadzać. Swoje wywody zostaw dla swoich kolegów. Przy nich mądrzyj się.

– Codziennie pija pani po cztery kawy, dzisiaj wypiła pani ich już trzy. Codziennie pali pani po piętnaście papierosów, dzisiaj wypaliła ich pani już czternaście. Czy rozumie pani, że pani diagnozy w większości przypadków są mylne? Jeżeli jemu coś się stanie, pożegna się pani z pracą. My wiemy, jak i gdzie skierować pismo, a tyle osób... – wskazał na kolegów. –...jako świadkowie, że pani nawet nie zbadała pacjenta, wystarczy, aby panią posadzić.

– Straszenie jest dobre, ale małym dzieciom. Wyrosłam z tego.

– Proszę powiedzieć, aby go zaniesiono. Profesorze, pan ma też tu coś do powiedzenia.

– Dobrze, już przestań. – uspakajał go Tomek. – Chłopaki go zaniosą.

– Czy to prawda...– zagadał odchodzącą lekarkę uczeń. –...że wystawia pani lewe zwolnienia.

– Gdzie uczyli cię oczerniać ludzi? – rzuciła mu na od chodne.

– Dziś wystawiła ich pani już trzy. Czy to prawda? Przed nami może pani uciec, a przed swoim sumieniem? On ma być zdrów!

Gdy wkładali go na nosze, Józef sięgnął swoje kapcie. Zygmunt wystraszył się.

– Nie zakładaj tych kapci! Wyrzuć je!

– Przecież muszę mieć coś na nogach. – odparł mu.

– Józef! – Zygmunt zatkał oczy. – Przecież prosiłem?

– Dlaczego miał nie zakładać kapci? – zdziwił się Tomek.

– Odczuje to! – rzucił mu krótko i skierował się na górę.

Józka zanieśli do szkolnego lekarza.

Uczniowie stali jeszcze jakiś czas na korytarzu.

Zygmunt skierował się do łazienki, chciał przemyć ręce, twarz. Zerknął w lustro i nie mógł siebie znieść. Chętnie naplułby sobie w twarz.

– Kim ty jesteś? Mordercą, bandytą, łobuzem, kim? – odkręcił kran z wodą umył ręce. – Boże, i po co, to wszystko, po co?

– I co dalej? – usłyszał za sobą. Był to głos wychowawcy.

– O! Nawet nie zauważyłem, kiedy pan wszedł. – Zygmunt pochylił się, przemył twarz.

– Co dalej chcesz robić?

– Najchętniej, cofnąłbym czas. – wyciągnął chusteczkę.

– Po co? – głos wychowawcy był dziwnie spokojny.

– Bo nie chcę być mordercą, ani bandytą. – odwrócił się do rozmówcy. – Chciałbym wymazać to z mego życia.

– A jesteś mordercą? – zapytał tak samo spokojnie.

– A Jędrzej? A teraz Andrzej? Przecież będzie inwalidą?

Zygmunt zerknął powoli w lustro i jeszcze raz na rozmówcę, i znów zerknął w lustro. W lustrze było tylko jego odbicie.

– Kim ty na Boga jesteś?? Dlaczego nie ma twojego odbicia w lustrze?? Kim ty jesteś? – oczy wychodziły mu z orbit ze zdziwienia.

– A kim twoim zdaniem mam być?

– Dlaczego nie ma twego odbicia w lustrze?

– Jak to nie ma? – wskazał mu lustro i położył rękę na jego ramieniu.

Zygmunt szybko zerknął w lustro. Faktycznie było. Było nieco inne. Złapał ręką jego dłoń na swym ramieniu i szybko odwrócił się, gdy z wielkim hukiem, rozwarły się drzwi do łazienki, a w drzwiach stanął profesor Tomek.

– Co się stało? Ducha zobaczyłeś? – miał na ustach swój szyderczy uśmieszek.

Zygmunt szybko podszedł do drzwi.

– Dokładnie! – pomacał ciało Tomka.

– Co jest? – profesor zdziwił się i to ogromnie.

– Dosłownie kilka sekund... zanim pan wszedł... rozmawiałem z kimś... był taki sam jak pan... nie miał odbicia w lustrze... chciałem go złapać za rękę, a może i złapałem? Idę stąd. To za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. – już prawie wychodził, gdy wziął Tomka za rękę i podszedł z nim do lustra.

– Co jest? – zdziwił się Tomek.

– Już nic.

Chłopaki wchodzili do klasy, poszedł za nimi.

– Opieprzał cię? – zapytał z tyłu Waldek.

– Kto? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Tomek.

– Nie.

– Kiepsko wyglądasz?

– Nieważne.

Siedzieli już na swych miejscach, gdy stanął w drzwiach jak gestapowiec, z rękoma do tyłu.

– Ile mamy do końca lekcji? – rzucił pytanie.

Kilka rąk szurnęło się, aby odsłonić zegarki.

– Co chcecie dzisiaj robić?

Ale w klasie zapanowała cisza. Cisza, która pochłonęła Zygmunta.

Tylko Zygmunt siedział spokojnie jak gdyby nie zainteresowany, dyskusją w klasie. A w klasie powstał gwar. Gwar, to mało powiedziane, harmider.

Gdy podnosił wzrok na nich, o czymś zawzięcie dyskutowali, jak w niemym kinie.

– Do ciebie mówię. – Tomek stanął przed rzędem stolików. – Do ciebie mówię!

Mówił do Zygmunta, ale oczy jego utkwione były w plecach siedzącego przed nim kolegi.

– Palnijcie go któryś w globus.

– Zygmunt, Zygmunt, tu ziemia. – zaczęli wyśmiewać się z niego.

– Zygmunt! – Wojtek szarpnął go za rękaw.

Teraz dopiero obudziła się świadomość kolegi, ocknął się, jak z głębokiego snu.

– Przepraszam bardzo! Zamyśliłem się. – uczeń zrobił wielkie oczy. – Czy może pan powtórzyć pytanie?

Tomek trzepnął ręką w spodnie.

– Przepraszam, ale myślami byłem gdzie indziej. – usprawiedliwiał się.

– Dobrze, że ciałem byłeś tutaj. A gdzie byłeś, była rozebrana? – Tomek szyderczo śmiał się pod nosem.

Zygmunt zmieszał się, zerknął po kolegach, chichotali się. Wprowadziło go to, w taki sam nastrój.

– Mam swój świat fantazji. Tam nie ma rozbierania. – prawie, że z uśmiechem odpowiedział.

– Hm? Nie ma? A co tam jest? Opowiedz nam.

– Nie ma sensu. To nudne. – uśmiechał się.

– Opowiedz nam. Wprowadź nas w swój świat fantazji. Chcemy go poznać. – upierał się.

– Jeśli pan tak bardzo chce. Dobrze. – jeszcze bardziej uśmiechnął się i zaraz spoważniał. – Gdy zapytał pan, „co chcemy dzisiaj robić?”, pomyślałem sobie, coś głupiego? Coś, co mogłoby zmienić pana? Zawsze staje pan w drzwiach, jak gestapowiec, jak esesman? Pomyślałem sobie, zrobię coś, gdzie będę mógł zmienić pana. To tak jak gra. Wstałem i powiedziałem, że nie chcę się więcej uczyć w tej szkole. Z pana wyszedł drugi profesor, drugi Tomek. Ten zły powiedział, spieprzaj, ten dobry powiedział, zostań. Ja wyszedłem. Postacie... – Zygmunt wskazał profesora. –...miały stoczyć, ze sobą walkę. Zwyciężył ten dobry i pobiegł za mną.

– Ja jestem w twoich fantazjach? – zaśmiał się Tomek.

– Tak. Ale jest pan lepszy niż w rzeczywistości. Jest pan dobrym charakterem. Taką z resztą postać wymyślam. To jest przecież fantazja.

Tomek śmiał się.

– Czy oni też są w twojej fantazji? – wskazał klasę.

– Tak. Ale też lepsi niż w rzeczywistości.

– Ty, także jesteś tam?

– Tak, ale sobie dałem rolę, czarnego charakteru. Walczycie ze mną.

– Jak, jak? – Tomek najwidoczniej niedosłyszał.

– Czy chodzi pan do kina? Na filmie są dobre charaktery i tak zwane, czarne charaktery.

– Rozumiem, ale zawsze, to jest na odwrót. Człowiek siebie, robi dobrym charakterem, inni są źli.

– Profesorze, to jest fantazja.

– Ty widzisz w sobie całe zło?

– Profesorze, tyle zła jest koło nas. Gdybym w swej fantazji, myślał tak jak pan, ona nie różniłaby się nic od rzeczywistości. Tworzę jeden czarny charakter, reszta jest dobra. Łatwiej jest reszcie zdusić tego jednego. Łatwiej jest walczyć ze złem, gdy ono jest jedno.

– Chłopie, wydoroślej trochę. – Tomek spoważniał.

– Pańskie fantazje są inne, pan jest dorosły. Ja jestem, kim jestem, lubię marzyć, lubię fantazjować.

– Co dalej jest w tych twoich fantazjach? – Tomek wyprostował się.

– Szczegóły, nie mają tu znaczenia, przecież i tak już pan śmieje się z tego. Pan marzy o samochodach, mnie to nie interesuje. Pan marzy o rozbieraniu, o nagich kobietach, można powiedzieć, jeszcze mam czas. Na wszystko przyjdzie czas. Moje fantazje, są na wysokości mojego wieku.

– No dobrze! – zaśmiał się Tomek. – Co dalej w twojej fantazji? Jak się skończyło, kto zwyciężył?

– Wojtek szarpnął mnie... – Zygmunt wzruszał ramionami. – Film się urwał. Myślę, że zwyciężyło zło?

– My ci dopowiemy. – wyrwał się któryś.

– Cicho!! – wrzasnął Tomek. – Zamknij się! Ani mru, mru! – a gdy zapanowała cisza, dodał. – Jeżeli któryś szepnie chociaż słówko, jaja urwę.

Zygmunt przyglądał się wychowawcy i uśmiechał się.

– Z czego się śmiejesz?

– Profesor z mojej wyobraźni jest lepszy od pana. Tak samo wygląda, tak samo go nazwałem, ale jest lepszy od pana. Lepszy dla uczni.

– Chłopie, kiedy ty wydoroślejesz?

– Między Bogiem a prawdą, wolę ten świat z mej wyobraźni, od tego rzeczywistego. W tamtym świecie wyimaginowanym przeze mnie, jest lepiej. Jeśli chodzi o dorosłość, już niedługo stanę się dorosłym, ale to nie znaczy, abym był aż tak ucieszony tym? Przeraża mnie, gdy pomyślę, że mogę być taki jak pan lub panu podobni. Dlatego uciekam w świat fantazji, wyobraźni. Tamten świat podoba mi się. Bardziej niż ten, tam pan jest inny, klasa jest inna, to znaczy lepsza, pan lepszy.

– A ty?

– Jestem czarną owcą, ale tylko ja. Sam. Nasycam się tym. Dlaczego? Bardziej mogę zrozumieć wtedy, w świecie rzeczywistym pana, nawet klasę. Wszystkie złe cechy pana, przenoszę w świecie wyobraźni na siebie. Ciekawi mnie, jak czują się ludzie, tak źli jak pan, jak inni źli?...

– Uważaj, żeby cię ta wyobraźnia nie zabiła?

Zygmunt zaśmiał się.

– Teraz to już pan jest dziecinny. To tylko wyobraźnia, to tylko fantazja. Czy może pan zabić się w śnie, w marzeniach, niech pan przestanie? Może jestem dziecinny, ale pan przewyższa mnie? Wali mnie pan na łopaty.

– Mam jednak prośbę, skończ ze światem fantazji.

– Ja już wróciłem do rzeczywistości.

– Powtórz jeszcze raz?

– Świat fantazji trwa krótko, od jednego zamyślenia się do drugiego. Tym razem Wojtek przerwał mi seans. Wróciłem już do rzeczywistości.

– Jak to udowodnisz?

– Panie profesorze, najpierw chciał pan wiedzieć, o czym marzyłem, dlaczego się zamyśliłem, a teraz?... następnym razem, jak będę zamyślony, jak będę w świecie fantazji, przyniosę panu złotą rybkę. Zgoda? Ale to następnym razem, nie teraz. Za wcześnie wróciłem. Wojtek, to twoja wina. To Wojtka wina, powinien zapytać, czy mogę cię szarpnąć?

Wszyscy gruchnęli śmiechem.

– To jest moja prośba, skończ ze światem fantazji.

– Panie profesorze, po to mamy mózg, po to mamy rozum, aby myśleć. Po to mamy uczucia, aby marzyć. Dlaczego pan nie powie, od dziś przestań myśleć. To tak, jak gdyby ktoś powiedział do pana, panie Tomku, od dziś stajesz się pan innym człowiekiem, nie krzyczysz pan na swoich uczni, nie zachowujesz się jak gestapo, jesteś dla nich lepszy niźli ojciec.

Tomek słuchał i własnym uszom nie wierzył.

– Proszę bardzo, pan spełni moje warunki, ja spełnię pana warunki.

– Zgoda.

– I tu popełnia pan błąd. Kilka błędów.

– W czym znowu? – stał osłupiały.

– Ale skoro pan tego sobie życzy? Według pana, krótko mówiąc, mam przestać myśleć, no bo czym jest fantazja? Fantazja, to myślenie, rozumowanie. Myśleć, jaka dziewczyna mi się podoba, co nauczyć się na jutro, jak ubrać się. Mam przestać myśleć? Krótko mówiąc, mam uważać na lekcji, siedzieć z otwartą buzią i wodzić oczami za profesorem, byleby tylko żadne ze słów nie uciekło mi z uszu, tak? Dobrze, ale to dotyczy tylko pańskiego przedmiotu, czyli krótko mówiąc, mam nie uczyć się? Idę na to. Tylko, czy pan sprosta moim warunkom. Warunek jest jeden. Ma pan stać się takim profesorem, jak profesor z mojej fantazji.

– Wolnego, wolnego, ja wcale nie mówię, że nie masz się uczyć. Tylko skończyć z fantazją. Co do twojego warunku, zgoda.

– Co? – Zygmunt gruchnął śmiechem. – Czy wie pan, czego pan podejmuje się?

– Mniej więcej?

– Ma pan być dokładnie taki, jak ten z mojej wyobraźni. – Tomek kiwnął głową. – Przecież pan nie wie, jaki on był? Nie wie pan, jak go sobie wyobraziłem.

Tomek tupnął nogą.

– Zamknijcie się! – krzyknął, bo któryś z chłopaków chciał coś powiedzieć. – Spróbuję odgadnąć, jak wyobrażałeś sobie, dobrego profesora.

– U! Tego nie wziąłem pod uwagę. Dobrze. Ale niech pan pamięta, umowa traci ważność, gdy któryś z nas, nie dotrzyma umowy.

Rozległ się dzwonek.

– Zgoda? – zapytał Tomek.

– Zgoda. – brzmiała odpowiedz Zygmunta.

Rozweseleni i nieco uśmiechnięci wychodzili z klasy.

– Mam do pana jedno pytanie. – zatrzymał profesora. – Niech wyjdą.

– Słucham? Mów. – zaczął Tomek gdy uczniowie wyszli.

– Nie chcę, aby później miał pan do mnie, niesłuszne pretensje. Jakby powiedzieć? Nie rozumiałem dotąd, co takiego stanie się, że nie otrzymam świadectwa, albo nie ukończę tej szkoły? Teraz jest już wszystko jasne. To nie ktoś inny, to pan doprowadzi do tego. Pański zakaz uczenia się, myślenia, fantazjowania. Chciałem, żeby pan to wiedział. Już dziś wiem, nie będzie pan tym profesorem z mej fantazji.

– Ja wcale nie zakazuję ci uczyć się. – otworzył dziennik na przedmiocie „Technologia”. – Jeżeli chcesz, możesz „Technologii” nie uczyć się. Z tych ocen, które masz, już dzisiaj mogę ci wystawić trójkę na koniec roku, naciągnąć mogę nawet na cztery. Żegnam. – zatrzasnął energicznie dziennik.

– Dobrze, dobrze, nie fantazjujmy, chciałem tylko, aby pan to wiedział. Do widzenia panu. – zarzucił torbę na ramie. – Następnym razem, niech pan nie daje się wpuszczać w maliny.

Na korytarzu macnął się po kieszeniach.

– O kurcze, zgubiłem numerek od szatni. – powiedział sam do siebie. – Czy mogę jeszcze na chwilę tylko, wejść do klasy. – poprosił profesora. Zajrzał z daleka pod blaty stolików. – Dziękuję bardzo, nie ma.

– Czego szukasz? – zagadał go profesor.

– Nic takiego. – sam do siebie mamrotał dalej. – Muszę teraz czekać do końca kolejki. Co za pechowy dzień?

Zszedł na dół. Kilka klas stało przy szatni, kolejka aż pod stołówkę.

– Chodź! Stawaj! – zawołał Waldek, stał kilka osób od okienka.

– Nie mogę! Muszę czekać do końca kolejki! – odkrzyknął mu i szedł dalej. – Zgubiłem numerek!

Nie usłyszał już, co wołał do niego Waldek. Stanął spokojnie na końcu kolejki.

Wydawanie ubrań, szło jak zawsze, ciężko. Sztuczny tłok starszych klas, zawsze przeszkadzał.

Powoli zbliżał się Waldek z naręczem ciuchów.

– Ej, ty masz moje ciuchy. – zawołał Zygmunt. – To moje ciuchy.

– Tak?! Nie możliwe? – zażartował sobie Waldek.

– Gdzie znalazłeś mój numerek? Dzięki ci. Myślałem, że będę musiał czekać do końca kolejki. Szukałem go, jak głupi?

Waldek przyglądał się koledze.

– Gdzie go znalazłeś? – nie ustępował.

– Nie ważne. Masz i tyle.

– No dobrze. Dzięki jeszcze raz.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał go dziwnie.

– Z czym? – nie rozumiał go.

– Czy wszystko w porządku? – powtórzył Waldek.

Zygmunt pogrzebał po kieszeniach, wszystko było.

– Wszystko jest. – zdziwił się.

– Pytam, czy wszystko w porządku?

Zygmunt patrzył wielkimi gałami na kolegę.

– Ale o co pytasz?

– Proste pytanie, czy wszystko w porządku? Czy między nami, wszystko będzie w porządku?

– A dlaczego miałoby być inaczej? Nie rozumiem? – zdziwił się – Czy ja na ciebie gniewałem się? O co chodzi?

– Nie, już o nic. Idziesz może w moim kierunku? Odprowadzę cię.

– Czy ktoś nagadał ci głupot? Coś cię gryzie? Widzę to.

– Nie, wszystko w porządku. Jeżeli ty mówisz, że wszystko w porządku, to wszystko w porządku.

 

 

 

 

 

 

Z Kazikiem, wybrali się na miasto po zakupy, gdy wrócili wieczorem, u Kurantów siedziała jeszcze Aśka. Gdy tylko chłopcy weszli, domownicy zrobili tajemnicze miny. Wchodzili właśnie do swego pokoju, gdy Michał powiedział do Zygmunta.

 

 

 

 

– Chcielibyśmy z tobą porozmawiać. – powiedział bardzo spokojnie, ze swym szerokim, ale niezbyt udanym uśmiechem.

– Przez jakiś czas nie będę miał czasu. – odpowiedział mu.

– To nie potrwa długo. – dorzucił Michał.

Siedzieli wszyscy przy stole, tuż obok okna, zbici w jeden kłąb tak, aby szeptów ich nikt nie dosłyszał.

– W takim razie słucham? – rozbawienie rozmową prowadzoną z Kazikiem jeszcze nie minęło mu.

– Prawdopodobnie, masz nam coś do powiedzenia? – podpowiadał Michał.

Zygmunt chwilę zastanowił się.

– Ach! No tak! Dziękuję, że zwrócił mi pan na to uwagę. Cześć Asiu! – dorzucił w kierunku koleżanki, ale za chwilę uzmysłowił sobie, że jednak popełnił gafę. – Zaraz! Ale ja już mówiłem jej cześć? Więc, o co panu chodzi?

– Tu nie o Aśkę chodzi, ale o nas!

– Mówiłem ”dzień dobry”! Niech pan zastanowi się, o co panu biega i powie mi pan, ale później?! Teraz chcę porozmawiać z kolegami. Mam im wiele do powiedzenia. Przepraszam!

– Zygmunt? – poprosiła Aśka. – Porozmawiaj z nimi?

– My rozmawiamy non stop. – wyjaśnił jej. – Przepraszam!

Wszedł do pokoju.

– Co oni chcą od ciebie? – zdziwił się Kazik.

– Tyle samo wiem, co i ty? – odpowiedział mu.

Zaczęli szykować się do kolacji, ale nie chcieli z kolei przeszkadzać rodzince w dyskusji. Powoli podchodzili do kuchni, aby dać do zrozumienia gospodarzom, że chcą zjeść.

Na kilka minut usunęli się z kuchni.

Na jedną turę chłopaki nie mieścili się przy stole. Kazik nie lubił jeść razem z Zygmuntem, bo ten zawsze wygłupiał się przy jedzeniu. Kazik był bardzo obrzydliwy.

Zygmunt nie miał ochoty jeść razem z nimi. Chciał poczekać, aż oni najedzą się. I poczekał. Gdy już prawie kończył, weszła Aśka.

– Czy teraz, możesz już z nimi porozmawiać?

– Tak strasznie chcą?

– Może nie aż tak strasznie, ale chcieliby wiedzieć niektóre rzeczy?

– Dobrze. Jeżeli im nie będzie przeszkadzać to, że ja będę jadł? Niech wejdą.

– Wujek, wejdźcie, prosimy.

– Rozumiem, że chcecie porozmawiać o rzeczach, o których reszta domowników nie musi wiedzieć? – uprzedził ich Zygmunt.

– Czy jest coś do ukrycia? – uśmiechnął się Michał.

– Czy jest, czy nie ma, ale reszta lokatorów chyba nie musi wiedzieć? Alka, śmigaj do pokoju i pilnuj, żeby nikt z nich nie wychodził. W razie czego, krzycz. – zaproponował Zygmunt.

– Alka śmigaj! – popędził ją Michał.

– Słucham, co was interesuje?

– Prawdopodobnie na studniówce, działy się niesamowite rzeczy? – zaczęła Lenka.

– Leszek z panem rozmawiali prawie do rana? Nie powiedział wam wszystkiego? Co jeszcze mam dodać?

– Aśka i Leszek opowiadali, że masz nam coś specjalnego do powiedzenia? – zaczął Michał.

– To znaczy, co? – zdziwił się Zygmunt.

– Podobno byliście w ekstazie...– podniecił się do rozmowy Michał, ale Zygmunt mu szybko przerwał.

– Ja nie mieszam się do Leszka ekstazy. Leszek tylko raz mnie wciągnął w swe, jak to pan nazywa, ekstazy. Więcej nie chcę mieć z tym, nic do czynienia.

– Ale na zabawie, też byli w ekstazie?

– Proszę pana, my na wsi mówimy w ten sposób; jeżeli krowa na sra na środku podwórka, nie próbuj tego ruszać, bo narobisz smrodu. Zaczekaj, aż to zaschnie, przysyp piaskiem, po jakimś czasie, zginie to. Nie zostanie nawet śladu. Gdyby ktoś, chciał to sprzątnąć dla poprawienia wyglądu i piękna podwórka, może ufajdać się? Brudzi się wtedy szufelka, brudzi się patyk, brudzą się ręce i zostaje pewien niesmak. Roznosi się na dodatek jeszcze smród. Ktoś na srał już, zostawmy to gówno w spokoju.

– O czym ty mówisz? – dziwił się Michał.

– Gdy zaszliśmy do „Domu Kultury”, faktycznie, w toalecie chłopaki coś pili i palili. Czy był tam Leszek, nie będę się wypowiadał, to jego sprawa? Czy był w ekstazie, to też jego sprawa? Powiedział pan, że powiedzieli, że byli...nie zaprzeczam i nie potwierdzam.

– O czym on mówi? – zawołał Leszek.

– O czym on mówi? – zdziwiła się Aśka.

– Od września 67 roku, boję się brać od Leszka papierosa. Raz tylko udało im się wciągnąć mnie w swe zagrywki. Uważałem, że pan będzie potępiał takie coś, ale widzę, że pan jest tym zachwycony?

– O czym on pieprzy?! – wykrzykiwał Leszek.

– Cicho bądź! – uspokoił go Michał. – Sami chcieliście, aby mówił.

– Więc jak to, ojciec wie o tym wszystkim, czy nie? – zdziwił się Zygmunt.

– Więc to, o takiej ekstazie mówiliście? – Michał zbaraniał. – Czy to znaczy...

– Dobra...– Lenka chciała załagodzić sprawę. –...chłopaki, dajcie już temu spokój.

– Jak to? To pan nie wiedział o niczym? – zdziwił się Zygmunt. – Przecież...– wskazał na Lenkę. – U! to w tym domu, jest więcej tajemnic, niż osób. Czy to znaczy, że pańska żona, nic panu nie powiedziała o tym? Z kim pan żyje?

– Skończcie tą rozmowę, to do niczego nie prowadzi! – dała komendę Lena.

– Tajemnice?! Ha, ha! Strasznie nie lubię tajemnic! Czy chce pan, abym dalej mówił? – zapytał gospodarza. I nie czekając na zgodę zaczął sam dalej. – Widzi pan, ja tu, w tym domu, ciągle byłem winnym. Gdy coś się stało, od razu Zygmunt, gdy coś ktoś powiedział, od razu Zygmunt. Dlaczego? Dlatego, że nie chciałem protestować. Dlatego, że raz, wciągnięto mnie, w swe ciemne machinacje. W pierwszej klasie, we wrześniu, Leszek wziął mnie kiedyś do swego kolegi, Leszka, tego koło torów. Sądziłem, że oni palą papierosy, wziąłem od nich i paliłem. Nigdy nie umiałem zrozumieć, co to są, narkotyki. Uważałem, że to jakieś pastylki. A to zwykłe papierosy, przepraszam, coś podobne do papierosów. Pańska żona wiedziała o wszystkim. Omal wtedy życia nie skończyłem. Każdą winę w tym domu, brałem na siebie, nie umiałem się bronić, nie chciałem. Byłem święcie przekonany, że wszyscy tu wszystko wiedzą? W pewnym sensie, chciałem wam pomagać. Widzę, że tu wszyscy bawią się w tajemnice? Od, jak dawna, pan wie, że Leszek kopci w domu? A może to znów tajemnica? – zaśmiał się Zygmunt.

– Żeby cię szlak trafił! – zaklął Leszek.

– Na wszystko przyjdzie czas. – uśmiechnął się Zygmunt. – Wszystko w swoim czasie.

– Jedynym narkomanem w tym domu, to jesteś ty. – oczerniał go Leszek.

– Zamknij się! – ryknął na niego Michał.

Zygmunt uśmiechnął się na słowa Leszka.

– Tata, to on był w ekstazie!

– Tak, Leszku. – przytaknął ze śmiechem Zygmunt.

– To on ubliżał mi, to on...– Leszek był wściekły. –...przy wszystkich kolegach moich...

– Ty masz kolegów? Podaj, chociaż jednego? – zaśmiał się Zygmunt.

– On wyzwał mnie od bękartów! – Leszek zaczął płakać, ale to był płacz udawany.

– A skąd on wie, czy ty jesteś bękartem czy nie? – zdziwił się Michał.

– A skąd miałbym wiedzieć, czy ty nim jesteś, czy nie? – Zygmunt śmiał się dalej.

– Nie wiem skąd on wie? – Leszek zbaraniał. – Tak poniżyć mnie przed kolegami, przed klasą, przed wszystkimi?

– Będziecie mieli nauczkę, żeby nie chlapać jęzorem przy obcych. – Michał był strasznie spokojny.

– Czy ja ubliżałem ci, słowem bękart? Nie pamiętam, dziwne, ale nie pamiętam?

Leszek dziwnie przyglądał się mu.

– Jeżeli ubliżałem ci, to bardzo cię przepraszam. Widzisz, to czy ktoś jest bękartem, czy nie, nie zależy od niego? To słowo nie ubliża dziecku, tylko rodzicom. – wyjaśniał mu Zygmunt.

– Ty skurwysynu! – zaklął Leszek. – Ty sam jesteś bękartem!

– Ja, twojej matki nie trącam. Uważam, że ty mojej matki też nie powinieneś trącać. Czy ja jestem bękartem? Jestem trzeci z dzieci. Moi rodzice brali ślub w 47, ja urodziłem się w 52. Nie mogę być bękartem. Ja twojej matki nie wyzywam od kurew. A kim była twoja matka? Zapytaj ją?

– Spierdalaj ode mnie! – przeklęła Lenka.

– Ja nie ubliżam wcale pani. Nie mam najmniejszego zamiaru.

– Spierdalaj od mojej matki! – powtórzył jak echo Leszek.

– Ty też spierdalaj od mojej. Nigdy w życiu jej nie widziałeś, nie znasz jej? Co ty możesz powiedzieć na temat mojej matki? Co złego ci zrobiła? To tylko twoi rodzice mogą ci powiedzieć, czy jesteś bękartem, czy nie? My, jako dzieci nie mamy i nie możemy mieć na to, żadnego wpływu. Jeżeli nasze matki łajdaczyły się w panieństwie, to nie jest naszą winą, to ich prywatna sprawa. Zapytaj ich?! – uniósł się. – Niech pan powie mu, pan chyba zna prawdę?! Niech pani powie mu? Jak długo chcecie ukrywać prawdę o nim? To nie jest moja sprawa, wasza rodzina mnie nie interesuje. Ja historię swojej rodziny znam? Każde dziecko powinno wiedzieć, kim jest w rodzinie?

– Powiedziałeś odważnie, że rodzice wzięli ślub w 47, a urodziłeś się w 52. Dlaczego więc, ty synu ubliżasz jego matce? – skierował się do Leszka. – On nie jest bękartem. Co się tyczy ciebie? Zygmunt ma rację. Za błędy rodziców, nie odpowiadają dzieci, tylko rodzice sami w sobie. Ty nie masz o co, obrażać się, ty jesteś bękartem.

– Michał przestań! – zawołała Lenka.

– Nic nie słyszałem. – powiedział Zygmunt. – Nie chcę słuchać waszych kłótni.

– Tak ty, jak i Alka, jesteście bękartami. Urodziliście się po naszym ślubie. Tak, to nasza wina. Ale ślub wzięliśmy wtedy, kiedy było nas na to stać. Faktycznie, to nasza sprawa i nikomu nic do tego. Czy fakt, że jesteś bękartem, ubliża ci? Nie powinno? – Michał był wściekły.

– Jeżeli dowiedział się skądś, nie powinien ubliżać mi przy kolegach. Zemszczę się! Wiem, jak zemścić się na tobie! – wrzeszczał Leszek.

– Zamknij pysk. Bo jak cię trzepnę...– Michał zagryzł wargi.

Zygmunt skończył konsumpcję.

– Kończę, bo jeszcze wrzodów żołądka nabawię się. – zakomunikował. – Nie chcę z państwem rozmawiać, to tylko prowadzi do kłótni. Uznajcie, że jestem winnym, tego wszystkiego. Tak będzie lepiej, dla waszej rodziny. Nie chcę burzyć spokoju rodziny. – posprzątał i wyszedł.

Aśka stała oniemiała z tego, co usłyszała od Zygmunta.

– Jemu coś się poplątało...– mamrotała sama do siebie. – Wujek, on wcale nie to, miał wam powiedzieć...– mówiła tak cichutko, jak gdyby bała się. – Porozmawiaj z nim sam. Spokojnie. Proszę cię?

Michał pomyślał chwilę.

– Leszek, poproś go. – powiedział krótko.

– Sam go sobie zawołaj! Nie chcę z nim rozmawiać! – odburknął Leszek.

Michał trzepnął go w ucho, aż strzeliło.

– Jestem twoim ojcem i jak każę, to idziesz. – zgrzytał zębami. – I poproś go, ale delikatnie. On ma chyba rację. Ja nie znam swojej rodziny. – stanął z boku i wyciągnął papierosy.

– Proponuję nie odzywać się do mnie. – Zygmunt jeszcze nie ochłonął.

– O co poszło? – chłopaki byli ciekawi zajścia.

– Alka, możesz już iść. – powiedział jej Zygmunt.

Alka wychodziła, gdy wszedł Leszek.

– Zygmunt, stary chce z tobą porozmawiać. – burknął.

– Nie mam im nic do powiedzenia. – tym samym tonem odpowiedział mu.

– Ale stary cię prosi.

– Ale ja, nie mam mu nic do dodania. Ja nie chcę nic mu dodać. Czy to rozumiesz? – Zygmunt spojrzał na kolegę. Ucho Leszka było czerwone jak burak. – Powiedz ojcu, że nie mam mu nic do powiedzenia. Przecież ty potrafisz przekazywać ojcu informacje. Z resztą powiedz, co tylko chcesz? To już twoja sprawa i tak zawsze wszystko przekręcasz.

Od kuchni drzwi otworzyły się.

– Zygmunt, pozwól na chwileczkę. Bardzo cię proszę? – doleciał głos Michała.

Chłopaki siedzący na tapczanie za drzwiami machali głowami, aby nie szedł.

– Widzisz!? – powiedział do Leszka. – To jest podejście człowieka, a nie takie burczenie, jak twoje. – skierował się do kuchni.

– Proszę cię...odwołaj to wszystko? – prosił go Leszek.

– O nie. Jak bym wyglądał? – uśmiechnął się Zygmunt.

– Proszę cię, odwołaj to wszystko. – jeszcze raz podjął próbę.

– Nawet nie myśl o tym. – stał na swoim.

– O czym ma nie myśleć? – zapytał Michał.

– Próbuje przerobić mnie na swoją stronę, ale marne jego szanse. – zabrzmiało z francuska. – Ciągle prosi, abym kłamał, bo tak lepiej dla niego, bo przed tatusiem, jest kochanym synkiem.

– I bez twoich kłamstw, jestem kochanym synkiem. – burknął Leszek.

– W poprzedniej rozmowie, nazwałeś moją matkę, której nawet nie znasz, kurwą. Innymi słowy, mnie skurwysynem. To samo znaczy. Powiedz swojemu tatusiowi...jak można nazwać ciebie? Pan pozwoli dokończę! – uciszył Michała, który chciał coś powiedzieć.

– Teraz ubliżasz mnie. – wtrąciła Lenka.

– Nie to chcę powiedzieć, proszę pani. Któregoś dnia, przyjechaliśmy wcześniej niż zwykle. Weszliśmy cichutko do mieszkania...powiedz swoim rodzicom, w jakiej sytuacji zastaliśmy ciebie z Alką?

Starzy oniemieli.

– Dla ciebie, wszyscy inni są skurwysynami, tylko nie ktoś z twojej rodziny? Jak można powiedzieć o tobie? Powiedz nam! Albo rodzicom!

Michał złapał się za swoją łysinę rękoma.

– Kłamiesz!! Kłamiesz! To nie było wcale tak! – Leszek pobladł.

Michał sięgnął po pasek. Lenka rzuciła się na męża. Objęła go.

– Czy o to ci chodziło, aby posiać zamęt?!! – krzyczała.

– Nie. Bardzo pana proszę, niech pan nie zaczyna. My później wyjdziemy na miasto i pan porozmawia sobie z rodziną. Po co ma pan wtajemniczać, we wszystko, wszystkich?

Aśka zaczęła płakać i chciała już ubierać się i wyjść.

– Asiu, zaczekaj. To wszystko musi się wyjaśnić. Proszę cię, nie myśl tak o mnie? – błagał ją Leszek.

– Nie dotykaj mnie, kazirodco. – odsunęła się i weszła do pokoju.

– Chciał pan ze mną porozmawiać, o czym? – zapytał Zygmunt, jak gdyby nigdy nic.

– Już nie mam ochoty, na żadne rozmowy. – jęknął Michał.

Do kuchni weszła Aśka.

– Ty kłamco! Powiedziałeś, że nie skrzywdzisz mojego brata! – krzyczała przez łzy.

– Twojemu bratu nic złego nie stanie się. – powiedział cicho.

– Leszek też jest moim bratem!

– Ale bratem ciotecznym. Tak naprawdę, to stryjecznym. Tobie chodziło o brata rodzonego? – wyjaśnił jej.

– Nie. Mnie chodziło o Leszka. – płakała.

– Czy chcesz powiedzieć, że jesteś ich córką? – Zygmunt wskazał na gospodarzy. – Tego nie wiedziałem?

– Dlaczego interesujesz się naszą rodziną? – zapytał cicho Michał.

– Wcale nie interesuję się waszą rodziną. – warknął. – Myli się pan. Nie widzę sensu dalszej rozmowy.

– Zaczekaj! – powstrzymała go Aśka. – Ciocia! Porozmawiaj z nim. Proszę cię. On ci może wszystko powiedzieć. Musisz tylko chcieć. Poproś go! – płakała.

– Pani, nie mam nic do powiedzenia. Niech pani nie prosi. Panu...jeżeli będzie pan chciał, powiem co nieco...

– Więc mów. – brzmiała odpowiedz.

–...ale nie wcześniej, jak w ostatnim dniu, mojego tu pobytu.

– Dlaczego dopiero wtedy? – zdziwił się Michał.

– Po pierwsze, nie chcę patrzeć na wasz bałagan rodzinny, po drugie, wtedy będzie więcej do powiedzenia. Wszystko się wyklaruje. Cierpliwości. Jest do cholery jasnej tajemnic, w pańskiej rodzinie, niech pan spróbuje rozwikłać, chociaż jedną. Ciekawa rodzinka? – uśmiechnął się. – Niech pan nie patrzy na to, że się uśmiecham. Wy śmiejecie się pokątnie ze mnie też? – rozejrzał się dokoła. – Żegnam was. – wyszedł z kuchni.

Gdy wszedł do pokoju, chłopaki chcieli cośkolwiek wiedzieć.

– Nie zajmujcie się plotkami. To nie przystoi mężczyznom. – usiadł przy stole. Chciał odrabiać lekcje. – Czy nie chce się wam czasami popalić? – popatrzył na kolegów. – A może jednak? Ubierzcie się i pójdźcie na dwór. Dotleńcie się. Tu jeszcze wiele będzie się dziać.

– W takim razie zostajemy. – szepnął Kazik.

Po chwili wszedł Michał. Stał chwilę w drzwiach. Patrzył po chłopakach.

– Czy przy nich, mogę cię pytać?

– O co? – zdziwił się Zygmunt.

– O takie niektóre rzeczy?

– Jeżeli pan nie wstydzi się, tym bardziej ja.

– Co wiesz na temat śmierci mojej żony?

– Czy ja wyglądam na wróżkę, albo na cygankę? – zdziwił się Zygmunt.

– Nie chcesz powiedzieć? Dlaczego?

– Czy ja wyglądam jak wróżka? A może jak cyganka?

– Czy umiesz grać?

– Tak, na nerwach.

– Oni mówią, że umiesz?

– Przecież Leszek powiedział i to przy panu, że nawet gdybym kłamał, to on i tak będzie kochanym synkiem pana. O nie, ukochanym synkiem pana. Jeżeli więc, ukochany synek pana, mówi, że tak, widocznie tak jest?

– Rozmawiaj ze mną mądrze. – Michał był dziwnie spokojny.

– Chłopaki, chcieliście iść na papierosa? Na co czekacie? No! Raz, raz! – pogonił ich Zygmunt.

– To oni wszyscy palą? – zdziwił się Michał.

– Leszek, pali od piętnastego roku życia jawnie, w domu, a oni mają po osiemnaście. Mają ku temu wszelkie prawa. Palą za swoje.

Gdy chłopcy wyszli, uciszyło się.

– Proszę zamknąć drzwi. Tak będzie lepiej. – poprosił Michała.

– Czy to takie tajne? – uśmiechnął się Michał.

– Pan nigdy nie uczynił mi nic złego. Może nawet nigdy nie mówił o mnie źle? Pan pozna całą prawdę, ale dopiero w ostatnim dniu mojego pobytu tutaj. Tylko pan.

– Chciałbym wiedzieć to dziś.

– To, co mam panu do powiedzenia, nie zachwyci pana, ale przygniecie. To nic dobrego.

– Dlaczego nie mogę o tym wiedzieć dzisiaj?

– Dobrze. Powiem panu. Ale...to nie jest nic dobrego.

– Mów.

– Leszek zabije swoją matkę.

– Co??

– Wpędzi ją do grobu.

– Skąd wiesz takie rzeczy?

– Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Nie czuję do nikogo z pańskiej rodziny nienawiści. Muszę poczekać, aż wszystko wyklaruje się.

– To tylko przypuszczenia, prawda?

– Jeszcze wiele wydarzy się, do końca czerwca. Gdy będę odjeżdżał stąd, wszystko panu powiem. Będziemy mieli wtedy czas.

– Jak to się stanie? To będzie wypadek, prawda? – wystraszył się Michał.

– Nie. Uczynią to, w sposób perfidny.

– Z premedytacją?! – przeraził się.

– Dokładnie.

– Skąd wiesz takie rzeczy?

– Nie musi pan w to wierzyć. Ale może pan sprawdzić fakty. W tym pokoju, zostanę uwięziony, przez pańskiego syna i pańską żonę. Uwolni mnie dopiero pan. Dlatego pan dowie się wszystkiego.

– Co??

– Proszę czekać na rozwój wydarzeń. Myślę, że nie będzie pan tego rozpowiadał wszem i wobec. To żaden zaszczyt.

– Skoro wiesz, dlaczego temu nie zaradzisz?

– Skoro pan wiedział, że dzieci nieślubne to bękarty, dlaczego pan zrobił ich dwoje? Czemu pan nie zaradził temu? Przecież też pan mógł? Odpowiedz, jakoś tak wyszło?

– A twoja w tym wszystkim odpowiedz?

– Tak musi być!

– Musi?

– Tak! Tak musi być!

– Tak musi być??

– Niestety. Nic nie da się temu zapobiec. I to jest właśnie najgorsze.

– Kim ty jesteś?

– Zadaje pan głupie pytania. Na głupie pytania, nie ma mądrych odpowiedzi.

– Wiesz, co się stanie i nie możesz temu zaradzić?

– Panie Michale, pański czas się skończył. Żegnam pana. – otworzył zeszyt. – Nie mam ochoty dłużej z panem rozmawiać.

– Dziękuję i za tyle.

– Niech pan pamięta. Ja nie mam do nikogo z pańskiej rodziny, żadnych pretensji. Bynajmniej na razie, panie wdowcu. – zakpił sobie.

 

 

 

 

 

 

W klasie powstała, pewnego rodzaju rywalizacja, pomiędzy chłopakami, kto na koniec roku, będzie najlepszym uczniem? Już zaczęli obliczenia, średnich z przedmiotów. Pod uwagę brano tylko osoby, które faktycznie mogłyby być uczestnikami tej rywalizacji. Do ”konkursu” zaliczano malarza, Leszka, Zygmunta, Ryśka, małego Józka, Wojtek myślał o rywalizacji...

 

 

 

 

Któregoś dnia malarz podszedł do sprawy poważnie i podliczył szanse. Zygmunt stwierdził kategorycznie, że nie ma ochoty na żadne rywalizacje. W taki oto sposób stał się osobą postronną i malarz podsunął mu pewien pomysł. Jego rysunki były zawsze dobre technicznie. Zadał mu pytanie, czy mógłby pomóc mu w ocenie z „Rysunku Technicznego”. Najpierw wyraził zgodę, ale po kilku dniach w pewnej rozmowie z Waldkiem, zapytał go zdziwiony:

– Dlaczego nie starasz się o jakość swoich ocen? Jesteś dobry z wielu przedmiotów? Jesteś przecież mocny w nauce?

– A ty, dlaczego nie? – oddał mu pytaniem na pytanie.

– Mnie to nie rajcuje. Nie dbam o to. – wyjaśnił mu Zygmunt.

– Mnie też to nie rajcuje. – papugował po nim.

– Szkoda, że oddasz palmę pierwszeństwa malarzowi.

– To samo mogę powiedzieć o tobie.

– Mnie nie zależy na tym. Nawet nie muszę zdać...ty jesteś mocny. Przyjemniej byłoby, gdybyś ty został prymusem. Z tego, co widzę, to największe szanse, ma w tej chwili malarz. Nie darzę go sympatią. Nie chciałbym, aby to on, był prymusem.

– Po co, więc mu pomagasz?

– Miło jest komuś pomóc. Chciej być najlepszym, pomogę tobie.

– Dlaczego ty, nie chcesz brać udziału w rywalizacji?

– Mam ku temu powody.

– Głupie powody. Bierz udział ty, to i ja postaram się.

Zygmunt popatrzył na niego.

– Może byś i chciał, ale ty nie masz jaj. Spójrz na swego brata. W Technikum był najlepszy, a ty chcesz, aby zawsze tobą pomiatał? Wiesz, że on potrafi powiedzieć, jesteś mięczak, sprzątaj. Tak było wtedy, gdy byłem u was.

– Zamknij się! – burknął Waldek.

– Pewnie, że zamknę się. Lubię pomagać dobrym, dlatego pomagam malarzowi. Powiedz, że ty też, pomogę tobie. Malarzowi zrobiłem trzy rysunki, tobie mogę zrobić dziesięć, ile tylko chcesz?! – oburzył się na Waldka. – Ale tu, trzeba być mężczyzną, a nie troki od kaleson.

Po jakimś czasie, dało się poznać, że Waldek stara się, o lepsze oceny.

Ogólnie było wiadome, że Waldek jest lepszy od Mirka, że Leszek jest lepszy od Ryśka...

Na lekcji rysunku, powstała niemiła sytuacja z profesorem. Zbici w jeden wielki tłum, przy stole nad dziennikiem, próbowali się przepychać. Ktoś chciał kogoś popchnąć, tamten zrobił unik i Andrzej niechcący zarobił w ucho. Oburzył się i słusznie na uczniów. Ale nie było winnego. Zygmunt był najbliżej stojący, posądził Zygmunta. Stanęło na tym, że gdy powie, kto strzelił profesora w ucho, ma szanse na dobrą ocenę, jeżeli nie, ma pożegnać się z dobrą oceną.

Przypadek zadecydował, że Zygmunt musiał wycofać się z rywalizacji.

Na następnej lekcji, sytuacja powtórzyła się, ale tym razem Zygmunt stał z przeciwnej strony, niż klaps w ucho profesora. Andrzej jednak i tak posądził Zygmunta. Na nic zdały się jego tłumaczenia, że to nie on. Gdy po kilku minutach incydent powtórzył się, Zygmunt oburzony na Ryśka, zawołał:

– A później znów powiecie, że to Zygmunt.

Pomiędzy Ryśkiem a Zygmuntem stanęło kilku chłopaków tak, że Andrzej nie wiedział, do kogo on to mówi?

– Który to? Powiedz mi? – Andrzej poderwał się.

– Może pan sam ich zapytać. Mnie, taka sytuacja kojarzy się tylko z jedną rzeczą, mają widocznie chęć na pana i nie wiedzą, jak to panu powiedzieć?

– Nie rozumiem?

– W taki sposób postępują...powiedziałbym, ale mimo wszystko, to moi koledzy. Widocznie podoba się pan któremuś i nie wie ten ktoś, jak to wyznać. Różnie takich chłopaków nazywa się.

Rysiek poczerwieniał.

– Czy to Rysiek? – zapytał Zygmunta.

– Proszę ich pytać, nie mnie? Ja nie wiem, który z nich, ma na pana chrapkę?

Chłopaki zaczęli pospiesznie wychodzić. Im dalej oddalali się, tym bardziej parskali śmiechem.

Na długiej przerwie, Andrzej z Tomkiem wezwali kilku chłopaków, do klasy na rozmowy. Wezwali też i Zygmunta.

– Co masz nam do powiedzenia? – zaczął Tomek.

– Na jaki temat? – zdziwił się uczeń.

– Na taki, w jakim celu tu jesteś? – ciągnął dalej Tomek.

– A w jakim celu tu jestem?

– Przestań powtarzać to, co jak mówię, tylko mów.

– O czym?

– Co masz do powiedzenia?

– Wiele.

– Więc mów.

– O czym?

– Uważałem, że będziesz wiedział, o czym?

– Może i wiem, ale...wolę jednak, aby pan powiedział mi, o co panom chodzi?

– Skąd wiesz, że panom?

– Głupie pytanie, a na głupie pytanie, nie ma mądrej odpowiedzi. Skoro pan Zwierzyński, jest razem z panem, trudno nie domyśleć się, że pan poskarżył.

– Więc słucham?

– To ja słucham? Co macie panowie mi do zarzucenia?

– Skąd wiesz, że mamy?

– Nie wiem i dlatego słucham?

– Przestań cwaniakować, tylko mów nam. Cwaniak, to może i jesteś, ale tylko dla swoich kolegów. Słuchamy. – nie dawał za wygrane Tomek.

– Cwaniakiem, to może pan i jest, ale to tylko w swoim środowisku. Dla mnie, pan nie jest żadnym Casanovą, czy Al Capone. Mnie pani polonistka, nauczyła jeden zasadniczej rzeczy, odpowiadaj tylko, na konkretne pytania. Czekam na konkretne pytanie.

– Przerwa jest długa, co prawda, dobrze byłoby zapalić. – pokusił go Tomek.

– No właśnie. – dorzucił Andrzej.

– Ja nie palę, mnie to jest niepotrzebne. – uprzedził ich uczeń.

– No dobrze, wiemy, że jesteś cwaniakiem, a teraz mów. – rzucił Tomek.

– Cwaniak, to jest ten, co na wierzchu nosi. Ja nie noszę na wierzchu.

– Przestań cwaniakować, tylko mów.

Zygmunt pomyślał chwilę.

– Czy mogę coś napisać? – zaskoczył ich.

– Boisz się, że oni podsłuchują pod drzwiami? – kombinował Tomek.

– Niczego nie boję się. – odwrócił się do tablicy i maznął na tablicy pięć pionowych kresek. – Było kiedyś pięciu braci, poszli na wojnę. Dwóch rozcięło na pół. – połączył w połowie dwie kreski. – Dwóm obcięło nogi. – połączył następne dwie kreski na dole. – Jeden został cały. Czy możecie to odczytać? – położył kredę na poręczy i otrzepał palce.

– Wkradł ci się pewien błąd, jeżeli już chodzi o gramatykę. – uprzedził Andrzej.

Zygmunt spojrzał na tablicę.

– O przepraszam! Ma pan rację. – wziął kredę i nad „I” dorysował małe kółeczko. – Dziękuję za sprostowanie, za zwrócenie mi uwagi. To faktycznie jest błąd.

– Nie o to mi wale chodziło. Błąd jest nadal. – upierał się Andrzej.

Zygmunt spojrzał jeszcze raz na tablicę.

– Myli się pan. Teraz jest poprawnie.

– To przeczytaj to. – zaproponował Tomek.

– To, nie tyczy się mnie, to, tyczy się was. – bronił się Zygmunt.

– Już nie ważne, czego czy kogo się tyczy, to jest z błędem. – upierał się Andrzej.

– Myli się pan, to jest poprawnie.

– Chuj, pisze się...– czytał Andrzej.

– To nie pisze chuj, tylko HUI. – poprawił go.

– Ale ta część ciała, nazywa się chuj, z tym, że pisze się to prze „ch”. Wtedy brzmi to chuj. Oznacza część męskiego ciała lub w niektórych przypadkach, jak powiedziałeś, że tyczy się nas, człowieka. Z tym, że człowieka, w sensie wulgarnym. Inny człowiek, mężczyzna, nie określi tak, innego człowieka, mężczyzny, takim słowem, bo musi być jemu podobnym.

– Pańskim zdaniem, powinno to wyglądać tak? – dopisał „C” przy słowie. – Wtedy ma pan rację, musiałoby to by być odebrane, jako część ciała męskiego. Ale w moim znaczeniu, to brzmi tak. – zmazał „C” sprzed słowa. – Czyta się to HUI, ”i” krótkie. Jest to słowo z języka węgierskiego. Oznacza ono, mniej więcej to samo, co nasze, idiota lub głupiec. Lub coś pośrednie między tym. Dlatego powiedziałem, że dotyczy ono was.

– To też jest błąd. Na końcu brakuje literki „E”. – uprzedził Andrzej.

– Nie, proszę pana. Dziwnym trafem w języku węgierskim, to słowo nie odmienia się tak, jak w języku polskim. Hui, znaczy idiota do jednej osoby jak hui, do kilku osób. To jest język węgierski, panowie.

– A skąd ty to słowo znasz? – zdziwił się Tomek.

– Oglądałem kiedyś taki film. Facet, w „ZOO”, wypisał na słoniu, farbą niezmywalną, aby zemścić się na kierowniku ogrodu.

– Co ma to wspólnego z nami? – zapytał Andrzej.

– Nic. Wezwaliście mnie tu. Udajecie hui, chcecie coś ode mnie, sami nie wiecie, co? To słowo pasuje do was.

– A może to ty jesteś, hui? – zaśmiał się Andrzej.

– Czy ja was tu wezwałem, czy wy mnie? Miałem was za mądrych facetów, hui pełno jest w naszej szkole.

– Dobrze, nie popisuj się już. To nie było wcale śmieszne. – uprzedził go Tomek.

– Bo to nie miało być wcale śmieszne, tylko pouczające. Czy mogę już wyjść, czy jednak panowie zadacie mi pytanie?

Spojrzeli po sobie.

– Na ostatniej lekcji, wynikło pewne nieporozumienie. Co możesz nam o tym powiedzieć? – wydusił z siebie Tomek.

– Konkretnie nic.

– Jednak nieporozumienie powstało. – uniósł się Tomek.

Oparł się wygodnie w krześle i czekał.

– Proszę pana, to, że ktoś chce pstrykać profesora Zwierzyńskiego w ucho, czy gdzie indziej, to naprawdę nie jest moja sprawa.

Obaj czekali, co ma dalej do powiedzenia.

– Co? Pan profesor myśli, że gdy nastraszy mnie wychowawcą, zaraz zacznę kablować na kolegów? To jest wyłącznie sprawa tego kogoś i profesora, mnie nic do tego.

– Widziałeś tego kogoś? – podsunął Tomek.

– I co z tego? Z profesorem jeszcze będę dwa miesiące, a z kolegami jeszcze dwadzieścia, albo więcej lat. Chciałby pan, abym stał się na tych kilka tygodni kablem?

– Zadałem ci pytanie, czy widziałeś tego kogoś? – powtórzył pytanie Tomek.

– Powtarzam, tak. Jednak wy jesteście faktycznie HUI...– Zygmunt walnął ręką w napis na tablicy. –...jeżeli myślicie, że zacznę kablować. Pan, panie profesorze, nie był na naszej studniówce, więc nie wie pan, że nie zależy mi na ukończeniu tej szkoły. Jeżeli panowie chcecie, możecie obydwaj wystawić mi lachy, na koniec roku. Nie zależy mi na tym.

– Przecież to był tylko program? – spokojnie powiedział Andrzej.

– Tak panu powiedzieli? Ktoś nie chciał, aby znał pan prawdę. – też spokojnie powiedział uczeń.

– Jak to? To nie był program? – zdziwił się Tomek. – Przecież to był tylko program?

– Nie profesorze.

– Powiedziałeś, że to był program?

– Tak świetnie bawiłem się, że chciałem wciąż i wciąż nowych doznań. Wy i wasze miny, dawały mi to. Potrafię sobie znaleźć rozrywkę, co? – szyderczo uśmiechnął się.

Zamilkli na chwilę.

– Czy mogę już wyjść?

– Jeżeli chcesz? – bąknął mu Tomek.

– Mimo wszystko lubię was, tak jednego jak i drugiego. Nie sądźcie, że jestem waszym wrogiem? Im więcej ktoś wyrządza mi przykrości, tym bardziej staram się go polubić. Pan myśli, że gdy pan nie wystawi mi lepszej oceny, jak trójka z rysunku, okaże mi pan swą władzę? Pan i tak ocenia moją pracę ponad wszystkie. Nawet pan nie wie, że inni koledzy korzystają z moich usług. Rysuję im, aby otrzymywali lepsze oceny. Pan moje prace ocenia na piątkę, ale tylko tam, gdzie nie ma mojego nazwiska. Na pana działa moje nazwisko. Czy wie pan, dlaczego, tak usilnie podsuwam panu swoje rysunki? Zawarłem układ z Waldkiem, że weźmie udział w rywalizacji? Bardzo chcę, aby to on, został najlepszym uczniem. Dlatego cieszy mnie fakt, że pan maże moje rysunki. Ale pan i tak, nigdy tego nie zrozumie?

– Czy to znaczy, że czujesz coś do tego chłopaka? – zdziwił się Andrzej.

– Chce pan mi dopiec? Nie powiem panu, ale zapytam pana, dlaczego pan do tej pory, nie ożenił się? Uważa pan mnie za pedała? A co można powiedzieć o panu, gdy ma pan tyle lat i nadal kawaler? Dziwią później pana pstrykania, tu czy tam? Po prostu nabijamy się z pana, panie profesorze. Odgadliśmy pańskie myśli. Co pan myśli o nas, my to samo myślimy o panu?

Andrzej spuścił głowę.

– Przepraszam, powiedziałem to tak, bez przemyślenia. – usprawiedliwił się Andrzej.

– W takim razie i ja przepraszam. Niepotrzebnie uniosłem się. Ale odpowiem panu, na zadane pytanie. Gdy będę miał dziewiętnaście lat, Waldek użyczy mi swej krwi, uratuje mi życie. Może, uratuje mi życie? Od kiedy to wiem, staram się w jakiś sposób, odpłacić mu to. Muszę to zrobić teraz, bo później nasze życie popieprzy się i nigdy więcej nie spotkamy się. Czy taka odpowiedz, zadawala pana? Czy teraz wie pan, dlaczego chciałbym, aby to on, został najlepszym uczniem w klasie? Kiedyś będzie płynąć we mnie, jego krew. Chciałbym, aby ta krew była szlachetna?

– Mówiłeś, że to ty uratujesz jemu życie, a nie on tobie? – wtrącił Tomek.

– Za dużo pan mówi profesorze. Tak. Ma pan rację, oddam za niego swoje życie, ale jest szansa, że gdy będzie czuł moją przyjaźń, odda mi swą krew. Życie za życie. Dlatego, tak bardzo chcę, mieć przyjaciela w nim, a że nie wiem, jak udowodnić mu swą przyjaźń, zmuszam go, do bycia prymusem.

– To szlachetne z twojej strony. – cicho dodał Andrzej.

– Ale potrafię też być potworem. Pan zasłużył sobie u mnie, na słodką zemstę. Już nie rywalizuję o najlepszego ucznia, pan wyperswadował mi to. Przygotowałem dla pana, słodką zemstę. Kiedy? To na pewno pana ciekawi? Na koniec roku szkolnego? Słodką zemstę, bo zaznaczam lubię pana.

– Co to, za słodka zemsta? – zdziwił się Andrzej.

– Wykastrujemy pana. Czyż to nie piękne? Zna pan dowcip o starej babie i złotej rybce? Stara baba złowiła złotą rybkę i jak w każdej bajce, są trzy życzenia. Najpierw baba mówi, chcę, aby ta stara chałupa, stała się pięknym pałacem i buch, stoi pałac. Chcę, mówi baba, abym stała się piękną królewną i buch, jest piękną królewną. Chcę, mówi piękna królewna, aby ten kocur, stał się pięknym księciem i buch, z kota staje się przepiękny książę. Staje koło niej książę i mówi. I widzisz stara ruro i po coś mnie wykastrowała? Pan też zostanie wykastrowany. Czyż nie słodkie to? – Zygmunt zaśmiał się.

– Wcale. – bez uśmiechu dodał Andrzej.

– Panu i tak jaja nie są potrzebne. Chłopaki biorą się za pana, pstrykają, a pan nic. – dorzucił ze śmiechem. – Ale, aby okazać panu swoją przyjaźń, powiem, bo tego pan oczekuje ode mnie...Powiem, w jaki sposób, może pan odgadnąć, kto pana pstryka?

– Słucham! – Andrzej oparł się plecami wygodnie o krzesło i splótł ręce na piersi. – Na następnej lekcji, ci sami, ponowią próbę pstrykania. Zrobią to, gdy będę w ich pobliżu. Dlaczego? Oni jeszcze nie wiedzą, że już poddałem się i nie chcę rywalizować o oceny. Udało im się raz mnie wrobić, ponowią to. Tym razem będzie ich dwóch. Staną za panem. Wystarczy tylko obejrzeć się do tyłu, a nie patrzeć na tego, kogo nie lubi się. Przecież ja panu nic złego nie zrobiłem? Jeszcze, nic złego? Ale skoro pan uważa, że mogę być kozłem ofiarnym, nie mam nic przeciwko temu. Jest tylko jedno „ale”...w ten sposób, nigdy nie złapie pan tego, co pstryka pana. Jak długo pan chce jeszcze posądzać mnie? Ale to już pański problem?

– Tak tłumaczyć się, może każdy. – Andrzej nie wierzył w te bajeczki.

– Czy mogę na chwilę pański zegarek? – wyciągnął rękę.

– Po co ci? – Andrzej mimo wszystko odpinał go.

Wziął zegarek w rękę i prawą zakręcił nad nim koło. Zamknął oczy i natychmiast je otworzył.

– Dziesiąta trzydzieści dwie...dwadzieścia osiem sekund...na pańskim zegarku będzie ta godzina. Nie ważne, czy to będzie jeszcze lekcja, czy już przerwa. Proszę nie regulować zegarka, nawet, gdyby ktoś udowodnił panu, że on źle chodzi. Czy rozumie mnie pan? Wystarczy tylko się obejrzeć.

Andrzej pomedytował chwilę. Kombinował, myślał...

– Czy to jest sprawdzony sposób? – zapytał.

– Nie. Może pan wierzyć lub nie. Ja panu gwarancji na to, nie daję. Ja mogę już powiedzieć, kto pana pstryka, ale pańska nienawiść, zaślepia pana. Tym słodsza będzie moja zemsta. Wykastruję pana, a z pańskich jaj, zrobię sobie wisiorki.

– Widzę, że to ciebie nienawiść zaślepia. – Andrzej przyglądał się uczniowi.

– Tak słucham ciebie...– zaczął Tomek. –...wsłuchuję się w to, co mówisz i nie mogę odgadnąć, co chcesz nam przekazać? Bo chcesz nam coś przekazać?

– Brawo, brawisimo!! – zaklaskał w ręce i wskazał na tablicę. – Napisałem tu prawdę. To faktycznie tyczy się was. Jesteście naprawdę HUI. – zaczął się śmiać.

– Może nie jesteśmy, aż tak bardzo bystrzy, wyjaśnij nam. – poprosił Tomek.

– A co tu jest do tłumaczenia? – zwrócił się do Tomka. – Niech pan sam pomyśli, jako mężczyzna, po co takiemu staremu kawalerowi jaja? On nie lubi mnie, ja nie dam za wygraną, odwzajemnię się i po ptokach. Może raczej i po jajach.

– Czy z tobą wszystko w porządku? – zdziwił się Andrzej.

– Tak. Ze mną jest wszystko w porządku. Ze mną jest na pewno wszystko w porządku. U mnie wszystko jest na miejscu. – zapewnił go uczeń. – Widzi pan panie profesorze, wystarczy kilka mocniejszych słów i taki bohater, jak pan mięknie. Koło dupy leci strach. Do kogo teraz poleci pan ze skargą, do dyrektora? Gdyby nie było tutaj wychowawcy, straszyłby mnie pan wychowawcą, ale o dziwo, wychowawca...– Zygmunt spojrzał na Tomka. –...pan będzie milczał panie profesorze, prawda? Pan wie, że jestem gotów do strasznych czynów? To, co powiedziałem, nie wyniesie się poza ten próg. Jestem tego bardzo pewien. Wychowawca, musi trzymać sztamę ze swymi uczniami, inaczej...– Zygmunt zamilkł.

– Tomek? Czy dobrze rozumiem? On próbuje nas zastraszyć? – zdziwił się.

– On już nas zastraszył. Ja jestem już zastraszony. – Tomek spuścił oczy. Zrozumiał chyba intencje ucznia i sens jego wypowiedzi, i zaczął udawać tak, jak życzyłby sobie tego uczeń.

– To nie jest panowie zastraszenie. Za coś takiego, odpowiada się przed sądem. Czy to, że pan zawsze wyżywa się na mnie, to też zastraszanie? Na pewno pan powie, że nie? Jak pan udowodni mi, że ja pana zastraszyłem? Czyż nie okazałem panu, swego dowodu przyjaźni, z zegarkiem? Nikt panu nie uwierzy, że zastraszyłem pana, pro fe so rze? Może zróbmy tak, dam panu szansę, jeżeli do wakacji nie zrobi pan lub nie będzie usiłował cokolwiek zrobić...nie będę wciąż powtarzał z czym...wtedy ja przystąpię do działania. Ale niech pan pamięta, że gdy ja już wkroczę, może nie być odwrotu.

Zygmunt czekał na reakcję profesora.

– Nic pan nie rozumie z tego? A ja myślałem, że pan jest bystrzejszy? Żegnam panów, bo to staje się strasznie niesmaczne. Niech pan pamięta, ja dotrzymuję słowa.

Zygmunt wyszedł z klasy. Na korytarzu, bardzo przypadkiem szedł Waldek.

– Nie mów tylko, że właśnie przechodziłeś i przypadkiem wpadłeś na mnie, bo nie uwierzę? – zaśmiał się Zygmunt.

– Właśnie przechodziłem i to przypadkiem...– uśmiechnął się. – Co oni chcieli?

– Ktoś, bardzo stara się, wyeliminować mnie z gry. Komuś bardzo zależy, aby do rywalizacji, było jak najmniej osób. Ktoś, bardzo boi się i eliminuje po kolei graczy. Wiem...

– Zygmunt, to na pewno nie jestem ja. – zapewnił go szybko.

– Wiem, że to na pewno nie jesteś ty. Skąd wiem? Bo ten ktoś, strasznie stara się, abym zawsze był tam, gdzie i on, gdy dzieje się coś złego. Wiem, kto to jest i...najgorsze jest w tym to, że dla mnie, on jest kolegą. Tylko, że ja dla niego, nie jestem nim. Postaram się, zagrać według jego reguł. Będę świnią, ale takie są jego reguły.

– Zygmunt. Daję ci słowo honoru...

– Waldek, przestań! Ja wiem kto to! On nie ma żadnych szans, wejść nawet do piątki najlepszych, ale we mnie, widzi swego rywala, wroga. Ty nim nie jesteś. Dlatego muszę ci przyznać się do czegoś. Już nie chcę rywalizować. Nie dlatego, że jestem słaby. Ty musisz być najlepszy. Nie chcę nic słyszeć. – odwrócił się.

– Zygmunt! – Waldek zawołał za nim, ale znikł za drzwiami na klatce.

 

 

 

 

 

 

Nadszedł kolejny tydzień nauki i ten feralny, dla niektórych, dzień.

 

 

 

 

Zygmunt, przedstawił profesorowi, swoje następne dwa rysunki do oceny.

– A ty, na jaką ocenę, chcesz się podnieść? – zdziwił się Andrzej.

– Co najmniej na piątkę.

– Przecież powiedziałeś, że nie chcesz rywalizować z kolegami? Że już nie zależy ci na ocenie?

– Kłamałem. Zawsze zależało mi i będzie zależeć.

– To zmienia postać rzeczy? – Andrzej nie mógł uwierzyć.

– Będę nękał pana, aż do skutku.

– A ja byłem skłonny uwierzyć, że poddałeś się?

– Czy wie pan, czym różni się kpiarz od naiwniaka? Oglądałem kiedyś taki film, że pewien angielski kpiarz, nawet zza grobu naśmiewał się, ze swoich bliskich. Chcę być kimś takim. A naiwniaki? Naiwniakom szczęki opadają do pasa. Niech pan trzyma ręką podbródek. – Zygmunt pokazał dla zgrywy jak; zewnętrzną stroną dłoni podtrzymując brodę.

Chłopcy uderzyli śmiechem.

– Ach tak? – Andrzej rzucił okiem na rysunek. – Tabelka niewymiarowa, nazwisko za nisko, strzałki mało widoczne...– wszystko zaznaczał na czerwono. Na koniec, podniósł rysunek do góry. – Czy coś takiego można zaliczyć? – aż wstał, żeby wszyscy widzieli. – Podtrzymaj sobie szczęki, żeby ci nie wypadły...– z papugował po uczniu. –...do pasa, albo i niżej.

– Na jaja! – dorzucił malarz.

– Nawet! Bo cię ugryzą i wtedy ty, pozbędziesz się jaj i staniesz się kastratem.

Zygmunt robił głupią minę. Uśmiechał się z żartu profesora, bo to był żart u profesora, niespotykany.

– Wasz kolega obiecał mi, że mnie wykastruje. – oświadczył wszystkim profesor. – Zamiast zająć się nauką i ocenami, on interesuje się męskimi przyrodzeniami, ale to także zajęcie? Dla niektórych, to także hobby? – uśmiechał się.

– Co pan może wiedzieć na ten temat? Nawet nie miał pan odwagi przyjść na naszą studniówkę, wtedy wiedziałby pan, co znaczą te słowa? – od niechcenia próbował wyjaśniać Zygmunt.

– Czy to aż trzeba być na waszej studniówce, aby wiedzieć, co znaczy słowo „kastracja”? – zdziwił się Andrzej.

– Tak! Trzeba aż być na naszej studniówce. – przyznał mu Zygmunt. – Koledzy wiedzą, ale panu nie powiedzą. Może i pan jest mężczyzną, ale mężczyzną bez jaj. Może od razu wytłumaczę panu. Prawdziwy mężczyzna, nie leci do wychowawcy ze skargą, że uczeń stuka go, tu czy tam. Panowie, profesor poskarżył się do wychowawcy, że uczniowie stukają go, że ja jestem tego sprawcą. Jest pan dorosłym facetem. Powinien pan wiedzieć, że takie rzeczy, dorośli ludzie załatwiają między sobą. Krótko mówiąc, nie ma pan jaj. Zgodnie z umową, trzeba pana wykastrować. To, czy pan postawi mi czwórkę, czy trójkę, na koniec roku, dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli pan uważa, że zasłużyłem, proszę postawić mi dwójkę. Nawet, mogę pana o to poprosić, jeżeli taka pana wola.

– Tak? A więc postawię ci dwójkę. – oświadczył profesor. – Co ty na to?

– Nie posądzałem pana o taki dowcip. – uśmiechnął się Zygmunt. – I jest pan przeświadczony o tym, co pan mówi? Szpanuje pan tylko przy moich kolegach. Ale przed nimi nie musi pan szpanować, bo podchwycą to i będą pana szantażować. Czym? Na pewno zastanawia się pan, czym mogą szantażować? Podchwycą ten pomysł. W dniu kończącym rok szkolny, będzie pan nawet na korytarzu poprawiał im oceny. Dlaczego? To, co powiedziałem, strach o jaja.

– Nie osądzaj kolegów! – zawołał ktoś z tyłu.

– Ja nie osądzam kolegów. Otwieram tylko oczy temu kawalerowi. Ze strachu przed tym, co może nastąpić, będzie pan poprawiał im oceny...czy to będzie zgodne z prawem, czy nie, nie myślmy teraz o tym? Ale powiem także i to, że to nie oni wykastrują pana. Zrobi to kobieta. Tak, panie profesorze. Zrobi to kobieta. Już wiem nawet, która? Jest to profesorka, od...języka rosyjskiego.

Po klasie przebiegł oddech zdziwienia.

– Przy naszej pierwszej rozmowie, powiedział pan, że oskarży mnie pan o szantaż. Nie panie profesorze, nie oskarży mnie pan, o żaden szantaż. Pani Tereska pisze listy ze mną...raczej miłosne liściki, jako z panem. To pan z nią flirtuje, a nie ja?

– Co takiego? – Andrzej usiadł.

– Co pan tak pobladł, raczej zzieleniał? Pan, już od kilku miesięcy, flirtuje z Tereską. Jak to, nie wie pan, że odbiera pan liściki ze skrytki znanej tylko wam? Panie profesorze? To pan jest do tyłu? Wpadłem na ten genialny pomysł, gdy po raz pierwszy, ocenił pan moją pracę niesprawiedliwie. Kiedy to było? Proszę sobie przypomnieć? Pański romans z Tereską, trwa już kilka miesięcy.

– Jesteś idiotą?! – wymamrotał Andrzej.

– Nie! To pan robi z siebie idiotę, w oczach kobiet. Profesorze, jakie ja wymyślam teksty, żeby ona zakochała się w profesorze? Chce pan się przekonać, czy to jest prawda? Proszę przy najbliższej okazji, przy najbliższym spotkaniu z Tereską, powiedzieć głośno, „spotkałem kobietę swojego życia, chyba się z nią ożenię?”. Wtedy przekona się pan, jak na to zareaguje? Czy wie pan, co potrafi uczynić starsza kobieta, dla młodszego mężczyzny?

Ale Andrzej nie słuchał. Nie wierzył własnym uszom.

– Starsza kobieta, potrafi dać młodszemu facetowi wszystko, co może, albo jeszcze więcej, ale w zamian, zrobi z niego babę. Poczuje się doceniona i za żadne skarby nie odda tego. To właśnie miałem na myśli. To ona wykastruje pana, zrobi z pana babę.

Andrzej spoglądał spokojnie na ucznia.

– Dzisiaj napiszę kolejny liścik i podpiszę go Andrzej Zwierzyński. – Zygmunt zaczął się śmiać.

– Zabraniam ci używać mojego nazwiska. – oburzył się Andrzej.

– Dobrze, podpiszę go Zwierz. Wezmę to, w cudzysłów, aby wiedziała, że jest to ksywa.

– Nie życzę sobie, abyś się wtrącał w moje życie! – uniósł się profesor.

– O! Coś nowego. A czy pan nie pomyślał o tym, że my też nie lubimy, gdy ktoś wtrąca się w nasze życie. My też mamy swoje życie, w które pan wszedł, pan wszedł w nie z butami. Pan depcze to, co my tworzymy.

– Cóż takiego zdeptałem?

– Obudziło się w panu sumienie? Budzi się? Na przykład, o! – Zygmunt wskazał na rysunek przed profesorem. – Niszczy pan naszą pracę. Mało pracę, niszczy pan nasze pieniądze. Wet za wet, panie profesorze. Pan wymaga od nas, abyśmy byli ideałami, takimi jak pan, my chcemy, aby pan był też taki, jak i my będziemy. Każdy z nas ożeni się i pan też ożeni się. Pan już jest oświadczony...pan już jest po oświadczynach, żeby pan o tym pamiętał?! – Zygmunt szyderczo uśmiechnął się.

– To ty oświadczyłeś się, a nie ja. – poprawił ucznia.

– Teresce oświadczył się pan. Widziałem to, bo sam to pisałem. Musi pan uwierzyć w to.

– Jeżeli ty napisałeś to, to teraz i ty odkręcisz to. – był prawie groźny.

– Przed chwilą pan powiedział, nie wtrącaj się do mojego życia. Nie wtrącam się. A swoją drogą, chciałbym, aby pan ożenił się. Zresztą, po to mówiłem, że wykastruję pana. Pan już jest babą. Uwierzy pan w to, że zawsze mówię prawdę. Pański zegar cyka, a propos; czy ma pan sprawny zegarek. Pamięta pan sztuczkę z zegarkiem? Proszę być czujnym.

– W ogóle nie rozumiem twojego zachowania? – skomentował profesor.

– Zrozumie pan, zrozumie...– pociągnął Zygmunt.

Zajęcia w zasadzie wróciły do normy, ale wciąż pozostawało pytanie, po co ten konflikt?

Zbliżała się przerwa i nad stolikiem profesora pochyliło się kilka głów, aby zajrzeć do dziennika, co jeszcze i kto jeszcze ma co zrobić, aby podnieść swoją ocenę.

Na przejściu, pomiędzy stolikami Rysiek wpadł na Zygmunta.

– Taki dobry jesteś do mnie? – uśmiechnął się Zygmunt. – Założę się, nie wiem, o co, że bał będziesz się, puknąć go dzisiaj?

– To dlaczego ty go nie pukniesz? – odgryzł się Rysiek.

– Jesteś chojrak tylko do nas, bo trochę trenujesz, a tak naprawdę, to jesteś mięczak. – zaśmiał się Zygmunt.

Rysiek skrzywił się do kolegi.

– Więc udowodnij, że nie jesteś mięczakiem. Weź kilku chłopaków, stańcie z tyłu i puknij go. Boisz się? – szydził sobie z Ryśka.

– Co je grane? – pomiędzy nich wparował malarz ze swym grypsem.

– Rysiek, boi się pstryknąć Andrzeja w ucho.

– A co będzie potem? – ciekaw był malarz.

– Potem, to Rysiek będzie mięczakiem. Boisz się, że Andrzej znów poskarży do Tomka? – Zygmunt nie dawał za wygraną.

– Zrobisz mi rysunki! – krótko stwierdził Rysiek.

– Dobrze. Przyjmuję. – wyciągnął rękę.

– Idę z tobą! – cicho szepnął malarz.

Stanęli za krzesłem profesora. Na milczącą komendę, trzy cztery pstryknęli go, ale Andrzej odwrócił się i dostał pstryczka w nos. Teraz dopiero zaczęło się. Doszedł do wniosku, że faktycznie powinien załatwiać sprawy z dorosłymi jak dorosły. Malarz z Ryśkiem dostali po klapsie w ucho. Na wsadzał im, ile tylko weszło? Doszedł do przekonania, że niesłusznie naskarżył na Zygmunta. Chciał go przeprosić, ale Zygmunt w obawie, że ten wypapla, dlaczego udało mu się tak łatwo schwytać prawdziwych sprawców, wyszedł z klasy. Wołał za nim, ale Zygmunt nie miał ochoty wracać.

Waldek szarpnął go za ramię.

– Wróć się. – poprosił go.

– Nie ma potrzeby. – odpowiedział mu Zygmunt, ale do chłopaka już podchodził Andrzej.

– Przepraszam. – powiedział krótko Andrzej. – Przepraszam, że nie wierzyłem ci. – objął go serdecznie i uściskał.

– Nie ma sprawy. Nie jest pan pierwszy, ani też ostatni. – krótko skwitował Zygmunt. – Jest wielu ludzi, którzy mi nie wierzą. Nie jest pan osamotniony.

– Przykro mi trochę. – Andrzej posępniał.

– I co teraz pan zrobi?

– Przecież przeprosiłem cię.

– Nie ze mną, w ogóle?

Przez chwilę zastanowił się.

– A co powinienem? – zapytał, odpowiadając pytaniem.

– Nie wiem, pan jest dorosłym? Ja jeszcze nie.

– Zrobię to, co powinien zrobić dorosły mężczyzna.

– Brawo, to coś nowego. Cieszy mnie to. – uśmiechnął się do profesora.

– Czy dobrze mnie rozumiesz? – zdziwił się Andrzej.

– Nie ważne. Proszę porozmawiać sobie z polonistką, na przykład z panią Janeczką, ona panu wytłumaczy, że każde słowo, może mieć kilka znaczeń. To tylko zależy od nas, jak je rozumujemy.

– Chyba rozumiemy? Tak jest poprawnie. – poprawił go profesor.

– Nie ważne. Na to samo wychodzi. Czy wie pan, co to jest żargon?

Zygmunt odwrócił się i wyszedł na korytarz.

 

 

 

 

 

 

Po skończonej akademii, wszystkie klasy miały rozejść się do swoich klas, gdzie w gronie „rodzinnym”, miały być rozdane świadectwa.

 

 

 

 

Trzecia „C” też zebrała się w swojej klasie. Zanim przyszedł wychowawca, chłopaki umawiali się, kto z kim i gdzie spotykają się. Wreszcie rozwarły się drzwi i z wielkim rozmachem wszedł do klasy Tomek.

– Co? Zniecierpliwienie? – zawołał uśmiechając się.

– No pewnie! – zawołała większość klasy.

– Cześć! Wszyscy są? Nikogo nie brakuje? – był zadowolony jak dzieciak.

– Wszyscy w komplecie.

– To mi się podoba. – klapnął świadectwami o blat swego biurka. – To, na samym końcu.

Zaczął z wielkim humorem i na wesoło krótką przemową, dla niego ostatnią już z tą klasą. Cieszył się jak dzieciak z tego, że nie on, ale oni kończą dziś naukę w szkole. Nie musiał mówić, że przepaja to go wielkim szczęściem, bo to było widać, ale jednak napomknął, że jest z tego powodu bardzo szczęśliwy.

Po kilku minutach jego monologu, Mirek poprosił go, aby skrócił to wszystko, bo oni są umówieni z chłopakami na piwo i krótko mówiąc, spieszy mu się. Obiecał skończyć, ale jeszcze zapytał, czy ma zacząć od niespodzianki, czy niespodziankę zostawić na koniec. Wszyscy byli przekonani, że niespodzianką, jest jakaś nagroda dla najlepszego ucznia, uzgodnili, że niespodziankę powinno się zostawić na koniec, tak robią wszyscy. I zostawił.

Rozdał już wszystkie świadectwa i waląc głupa zapytał ironicznie.

– Czy wszyscy już mają świadectwa? - machał ostatnim egzemplarzem.

Wszyscy zawołali zgodnym chórem.

– Tak!

– Wszyscy? A ty Zygmunt? – zapytał ucznia, który uparcie zaglądał w świadectwo kolegi.

– Też! – odpowiedział profesorowi nie odrywając się od kolegi.

– Też masz? – gruchnął śmiechem Tomek. – A możesz nam pokazać? Koledzy i ja, chcielibyśmy zobaczyć.

Oderwał na chwilę głowę od kolegi.

– Mam zgłosić się do sekretariatu za godzinę, coś poprawiają. Nie wiem, co?

– Czy możesz na chwilę jeszcze oderwać się od kolegi? Chcę z tobą chwilę porozmawiać. Wiesz o tym, że dzisiaj kończy się nasza umowa. Co prawda, możesz już fantazjować, ale twój świat fantazji, dzisiaj nas nie zaskoczy? Dzisiaj zaskoczę ja ciebie. – Tomek machał ostatnim egzemplarzem świadectwa przed sobą.

– U!... ła? A czym to? – Zygmunt był naprawdę zdziwiony.

– Fokus pokus! – trzepnął tym świadectwem. – Nie musisz już chodzić do sekretariatu. Wyczarowałem je dla ciebie. Czy to są twoje dane? – i zaczął czytać, imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce urodzenia. – Czy wszystko zgadza się?

– Tak profesorze! – Zygmunt nie mógł już dłużej utrzymać powagi i uśmiechał się.

– Dotrzymałem danego słowa naszej umowy. Jest mi niezmiernie miło wręczyć ci to świadectwo. – Tomek wyglądał naprawdę na szczęśliwego. Trząchał ręką Zygmunta jak trzepaczką.

– Dziękuję serdecznie. – Zygmunt był skromny i niewymowny.

– Szczęśliwy? – pytanie Tomka było krótkie.

– Jak każdy. – odpowiedz jego była jeszcze krótsza.

– Jak to? Nie cieszysz się? – zaczął się dziwić.

– Cieszę. – odpowiedz była jeszcze krótsza.

– Jakoś dziwnie to okazujesz?

– A co mam robić, skakać po stolikach? – zaczęło to już śmieszyć Zygmunta. Usiadł.

– Nie mów tylko, że nie cieszysz się ze świadectwa? Rozwiń swoją wyobraźnię, już możesz.

– Świadectwo, jak świadectwo, kawałek papierka.

– Nie cieszysz się, że trzymasz je w swojej ręce?

– Uważa pan, że to taka radość? To nie pierwsze moje świadectwo, to jedenaste. Cieszyłem się z pierwszego. – zerknął na świadectwo. – Nic szczególnego.

– Mogłeś nie mieć go?

– Mogłem. Wszystko mogłem.

– To dowód na to, że sprawiedliwości stała się zadość. – Tomek nie mógł zrozumieć Zygmunta.

Ten parsknął śmiechem.

– Sprawiedliwości?? Raczej... niesprawiedliwości.

– Tym razem...– Tomek stanął pomiędzy stolikami. –...zażądam złotej rybki.

– Czego? – zdziwił się chłopak.

– Złotej rybki, dowodów na to, że masz rację.

– Dowodów? Ode mnie?

– Tak. – Tomkowi już mina zrzedła, ale mimo wszystko, nadrabiał głupim uśmieszkiem.

– Profesorze, ten rozdział jest już zamknięty.

– To otwieramy go i wracamy z powrotem. – Tomek nie ustępował.

– Ja zamknąłem go już i wyrzuciłem klucz.

– Ja go znalazłem i każę ci otworzyć.

– Naprawdę, lubi pan zwyciężać?

– Tak! Bardzo lubię zwyciężać! Nauczyłem się tego od ciebie.

– Tym razem pan przegra, czy nadal pan chce grać?

Tomek chwilę milczał.

– Chce pan dowodów? – ponaglał go.

– Tak, zdecydowanie tak.

– Proszę bardzo. – Zygmunt rozłożył świadectwo na stole. – Od czego zaczniemy?

– Od czego chcesz? – podsunął mu myśl Tomek.

– Dobrze... matematyka. Jak pan lub ktoś wyjaśni mi to, że przez cały rok mówi się, Zygmunt jest najlepszy, wszystko Zygmunt... jaka ocena? Czwórka?

– A czego ty chciałbyś? – zdziwił się Tomek.

– Dajmy spokój. Następny przedmiot, polski... oceny z tego przedmiotu, urągają nam, Polakom.

– Trzeba było uczyć się. – stwierdził krótko Tomek.

– Tak?? – Zygmunt udał ogromnie zdziwionego. – Czy wie pan, jakie oceny stawia się, młodzieży obcojęzycznej? Tylko za to, że chcą uczyć się naszego języka, otrzymują ocenę wyżej niż powinni. My, jednym słowem, jesteśmy karani. A za samo to, że jesteśmy Polakami, powinniśmy mieć na zakończenie szkoły, trójkę. Za to, że dotrwaliśmy do końca nauki i uczyli się, jedną ocenę wyżej. Za samo to, że jesteśmy lepsi od klas dziewczęcych... nie wiem, co powiedzieć, ale chyba też ocenę wyżej. Porównując nas do klas dziewcząt, jesteśmy o całe niebo lepsi od nich i to w każdym przedmiocie. Czy widział pan świadectwa dziewcząt? Myślę, że tak? Ile w ich klasach jest piątek z matematyki? Gdy była lekcja wspólna z nimi, nasz najsłabszy uczeń, był o całe niebo, mało jedno, o kilka nieb, lepszy od ich prymuski. W naszej klasie nie ma z matematyki piątek, w ich są. Polski, wypracowania ściągały zawsze od nas... czy ktoś ma z ”Polaka” pionę? – Zygmunt rozejrzał się po klasie. – Proszę bardzo, nikt! Nie ubliżając im, w porównaniu do nas, matoły...

– Nie ubliżając im... – powtórzył Tomek.

– Tak! Nie ubliżając im. To nie jest ich wina, ani nasza, to tylko wina niesprawiedliwości profesorów. Czy uważa pan, że dziewczęta są lepsze od nas...

– Tak! – szybko przerwał mu Tomek. – Są lepsze od was...

– Czy są lepsze w nauce? O naukę mi chodzi, nie o to, czy są lepsze dla pana? Dla nas mężczyzn, to jasne, że lepsze są dziewczyny... ale tylko w seksie. Czy był pan kiedykolwiek w „Zakładach”? Czy widział pan, jak pracują nasze panie, przy maszynach? Nie dziwię się, że tak pracują, jeżeli tak są wyszkolone. Tysiące kobiet, w czasie pracy, przeklinają swoich profesorów, za to właśnie, że właśnie tak ich traktowano w szkole.

– Czy nie jesteś zadowolony ze swego świadectwa? – zdziwił się Tomek.

– Nie panie profesorze, jestem i to bardzo. Może ono tylko nie zadowolić mojego ojca, ale olejmy to. – krótko wyjaśnił Zygmunt.

– Uważasz, że twoje świadectwo powinno wyglądać inaczej? – zdziwił się Tomek.

– Mnie nie potrzebne inne. Dziękuję Bogu i za takie. Nigdy nie chciałem być prymusem. To nie w moim stylu. Ale uważam, że świadectwa uczniów, opuszczających naszą szkołę, powinny wyglądać inaczej. – stwierdził krótko.

– Jak? – Tomek był ciekaw.

– Może za chwilę. Weźmy jeszcze ”Rysunek”... oceniono nie pracę, ale ucznia. Dlaczego? Krótko! Rysunki robiłem kilku kolegom... przepraszam, ale nie wypominam wam tego... oni mają lepsze oceny, Zygmunt... trzy! I pan nazywa to, sprawiedliwością? Sprawiedliwości stała się zadość, to pańskie słowa. Weźmy ”Technologię”, tak dla przykładu. Czy jest pan w zgodzie, z własnym sumieniem?

– A czego oczekiwałeś? – spokojnie zapytał go Tomek.

Zygmunt wzruszył ramionami.

– Prawdę mówiąc, dla mojej przyjemności, mógł mi pan również wystawić i dwóję. Nie płakałbym wcale. Cieszy mnie tylko jedno, że tak jednomyślni byliście wszyscy... no, kilkoro wyłamało się... w wystawianiu ocen. Czego oczekiwałem? Niczego. Od was profesorów niczego. Teraz, jak powinno wyglądać moje świadectwo? Nie dbam o to. Ale powiem, jak mogłoby wyglądać? Zróbmy maleńki test. Uczy pan ”Technologii”, więc książkę zna pan, jak własną kieszeń? Proszę bardzo, wywołuję pana do odpowiedzi i proszę nam powiedzieć, co znajduje się w książce od ”Technologii” na stronie 71. – czekał na reakcję profesora.

– Co chcesz osiągnąć? – Tomek jarał cegłę. Szczerzył swe zęby. – Do czego to ma prowadzić?

– Do niczego. Jako trójkowy uczeń u pana...– Zygmunt zrobił przerwę, bo nie wiedział, co chce powiedzieć. –...pan powinien znać książkę na pamięć. Pan powinien znać tematy na piątkę, albo i na szóstkę, chociaż takiej oceny nie ma jeszcze. Podpowiem panu. Tu...– wskazał na tablicę. –...stoi książka. Zostawił ją pan w czasie prowadzenia lekcji. Może pan z niej skorzystać. A może zacytować panu temat z tej strony? – Zygmunt stawał się bezczelny. – O tak, wykułem się tematu na pamięć i szpanuję. A może chciałby pan stronę 90? Może 110, może 40, a może pan powie, jaką stronę zacytować panu? – bezczelnie patrzył na profesora.

– Rozumiem. Mam do ciebie pytanie? Czy wszystko widzisz, co tylko chcesz?

Zygmunt spuścił wzrok.

– Większość... prawie wszystko. – poczuł się zawstydzony. – Dlatego chamstwem byłoby używać tego, przeciwko kolegom. – wyjął z kieszeni długopis. – A tak mogłoby wyglądać moje świadectwo. – zaczął czytać przedmioty i w wolnym miejscu obok ocen oryginalnych wstawiał oceny przez siebie wycenione.

Nie zważał na to, że jakiegoś przedmiotu nie było w nauce. Wszędzie wpisywał „bardzo dobry”. Na koniec podniósł świadectwo ku górze.

– Tak mogłoby wyglądać moje świadectwo, przy odrobinie mojej chęci. Czy chciałby pan popatrzeć? – podsunął je ku oczom profesora.

Tomek stał jak wryty w ziemię. Z twarzy znikał mu jego uśmieszek. Twarz pokrywała się miną pokonanego i zbrukanego człowieka.

– Co, nie podoba się panu moje świadectwo? Przecież jest bardzo piękne. – popatrzył na nie. – Tu napiszemy, że to oceny z półrocza, a tu, że końcowe. Tak powinno wyglądać świadectwo każdego z was. Każdego, opuszczającego w tym roku, tą szkołę.

– Pozwolisz, że nic nie powiem? – twarz Tomka okazywała wielki ból.

– Ale idiota! – odezwał się malarz.

– Tak twierdzisz? W takim razie powiedz nam i profesorowi też, kto z nas jest większym idiotą, czy ty walący konia na języku polskim, czy ja nie dbający o oceny? Może wygłupiłem się niszcząc świadectwo, zasługuję na słowo idiota. A ty walący konia, brandzlujący się pod ławką, na jakie miano zasługujesz? Ja zniszczyłem tylko kawałek kartki... papier, a jakie zdanie ma o tobie profesor Świrska? Przyznaję, zachowałem się jak dureń i za to przepraszam was wszystkich. Pana także, panie profesorze. Zapłacę jeszcze raz i wydadzą mi nowe, czy tak?

Tomek tylko pokiwał głową.

– A ty? W oczach profesorki, dałeś dowód o klasie, nie o sobie. Ona o nas, myśli jak o klasie zboczeńców. – Zygmunt przyjął głupią minę, bo jemu samemu wstyd było za kolegę.

– Za godzinę przed szkołą! – malarz poczerwieniał.

– O! Jakim stylem chciałbyś się bić? Karate, kung fu, wolna amerykanka, a może judo? Czy naprawdę chcesz zostać kaleką? – ostrzegł go. – Nie mam nic przeciwko temu. Już dawno nie uczyniłem nikogo kaleką, chętnie rozerwę się troszeczkę. Przyjmuję wyzwanie.

Malarz już chciał wychodzić, gdy Tomek warknął na niego.

– Siadaj! To, że masz świadectwo w ręku, do niczego cię nie upoważnia.

Mirek cofnął się.

– Nadal jesteś uczniem tej szkoły, aż do opuszczenia murów szkoły. I dlatego, obowiązuje cię dyscyplina klasowa.

Mirek usiadł.

– Natychmiast podajcie sobie ręce na zgodę! – warknął Tomek na chłopaków.

Zygmunt wstał, aby uczynić co rozkazał wychowawca. Ale Mirek siedział.

– Jeżeli on nie chce, nie można go zmuszać do tego. – oświadczył Zygmunt, chociaż brzmiało to raczej, jak stwierdzenie do Tomka.

– Wstawaj! – krzyknął na Mirka Tomek. – Podajcie sobie ręce!

– Profesorze, nie zmuszajmy go? – zaproponował Zygmunt.

Ale Mirek powoli wyciągnął ku Zygmuntowi rękę.

– Czy jesteś tego pewien? – najpierw upewnił się.

Ale Mirek w milczeniu podał mu rękę.

– Przepraszam cię. – krótko powiedział Zygmunt. – Po prostu, odreagowałem.

Zygmunt patrzył na profesora przez chwilę.

– Co, nie jesteś zadowolony? – zdziwił się Tomek patrząc na Zygmunta.

– Nie o to chodzi. Chciałbym doradzić mu, aby usunął się z tego rejonu. Będą mu dokuczać. Patrzę, gdzie go można znaleźć. Ale w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, nie mogę znaleźć jego nazwiska. I to jest wystarczające. – spojrzał w kierunku ”przyjacieli”. – Andrzej Kabala... najpierw będzie pokazywał się, ale i on wkrótce usunie się, z pola widzenia. Czego nie zrobią sami, zrobi za nich wstyd. – Zygmunt usiadł i patrzył jakiś czas na swoje świadectwo. Wstał i skierował słowa do profesora. – Panie profesorze i wy cała klaso... Przepraszam was bardzo za swoje zachowanie. Mirek miał rację, zachowałem się jak idiota. Prawdę mówiąc, nie stało się nic wielkiego... to tylko kawałek papieru. Będę musiał zapłacić za swój wygłup. Wydadzą mi nowe świadectwo. Przepraszam was bardzo za swój wygłup. To było faktycznie głupie.

– To miłe z twojej strony. Tak. Zapłacisz i wydadzą ci nowe świadectwo, nowe jako duplikat. – wyjaśnił mu wychowawca. – Masz rację, duplikatów możesz mieć i dziesięć.

– Czyli, że nic się nie stało? – ucieszył się Zygmunt.

– Tak bym tego nie nazwał. Stać, stało się. Stało się twoje zachowanie.

– Powiedziałem przepraszam, powiem to raz jeszcze. Czy jest taka potrzeba?

– Daj spokój. Zabierasz zbyt wiele czasu. Chłopaki się niecierpliwią. – tłumaczył Tomek.

Jeszcze kilka minut spędzili razem i ściskając każdemu dłoń, Tomek rozpuścił klasę na świat.

– Tak, jak powiedział dyrektor...– Tomek starał się przekrzyczeć harmider czyniony przez wychodzących. –...ci, co chcą uczyć się w dziennym ”Technikum”, niech od razu teraz wejdą do sekretariatu i złożą swoje świadectwa.

– Teraz, to chce nam się pić! – zawołał któryś już z korytarza. – Teraz, idziemy opić ten rok!

– Pijaki za dychę! – śmiejąc się zawołał za nimi Tomek.

 

 

 

 

 

 

Waldek czekał, kiedy doczłapie do niego Zygmunt.

 

 

 

 

– Rozumiem, że idziesz na górę i składasz papiery do ”Technikum”. – upewnił się Waldek.

Ale Zygmunt zaśmiał się szeroko.

– Pomyliłeś się. Nauki mam po dziurki w nosie. – posłał mu uśmiech. – Zaczekaj chwilę!

Otworzył drzwi do klasy polonistycznej, ale tam jeszcze trwało spotkanie. Janeczka spojrzała na drzwi. Uśmiechnęła się i zawołała do niego.

– Jeszcze tylko kilka minut!

Zygmunt skinął głową i zamknął przed sobą drzwi. Skierowali się ku wyjściu.

– Czy znaczy to, że ty idziesz do ”Technikum”? – zapytał Waldka, wracając do tematu.

– Gdybyś ty szedł, poszedłbym.

– Nie ma sprawy i tak dzisiaj niewiele mam do roboty. – wziął go za mankiet i skierowali się schodami na górę.

– Poczekam tu. Idź załatw sprawę.

– Zaraz, zaraz! Ty mnie nie zrozumiałeś! – roześmiał się Waldek. – Ty też idziesz i składasz papiery.

– To niemożliwe. Po pierwsze nie mam ochoty, po drugie, moja średnia wynosi trzy siedemdziesiąt. Do ”Technikum” przyjmują od średniej cztery. Sam widzisz, nie mam szans.

– Nie prawda! – przerwał mu Waldek. – Ty nie chcesz. Jesteś zdolny, a nie chcesz.

– Nie będę się kłócił. Masz rację, nie chcę.

– Czy ty nie rozumiesz? W dziennym ”Technikum” jesteś jeszcze przez pięć lat. Przez pięć lat, jesteś jeszcze wolny od wojska?

– I co z tego?

– Jak to, co z tego?! Czy ty nic nie pamiętasz, czy nie chcesz zrozumieć?

– Nie wiem, o co ci chodzi?

– Chłopie, w wieku dziewiętnastu lat, musisz iść do wojska.

– Czy to znaczy, że odkryłeś Amerykę? – zdziwił się Zygmunt. – To żadna nowość.

Z sekretariatu wyszedł malarz.

– Spójrz! To malarz składa papiery do ”Technikum”, a ty? Jesteś zdolniejszy od niego. Choć, wchodzimy!

– Wielu rzeczy nie rozumiesz, kolego. Na rok nie ma sensu łożyć.

– To ty nie rozumiesz. To dla ciebie szansa, dla ciebie i dla mnie.

Zygmunt zaśmiał się.

– Uważasz, że przekroczenie tych drzwi zmieni nasze życie?

– Tak uważam. – krótko dodał Waldek. – Zaufaj mi.

– Dobrze! Zaufam ci. Idziemy. – popchnął go przodem.

Waldek kombinował tak, żeby Zygmunt był przed nim. Ale tamten z kolei, o tym samym myślał.

– Szybciuteńko, bo nie ma czasu. Świadectwa na wierzch. Odpowiedz, otrzymacie w przeciągu dwóch tygodni. Jesteście absolwentami naszej szkoły? – zapytała jeszcze dyrektorka.

– Tak! – odpowiedział Waldek za nich dwóch.

– Kolego, ale ty musisz poczekać. – uśmiechnęła się do Zygmunta.

– On jest zdolny, proszę pani. – za Zygmunta odpowiedział Waldek.

– To nie o to chodzi. – uspokoiła ich pani. – Zejdziesz na dół do sekretariatu i poprosisz o nowe świadectwo.

– To znaczy, jakie? – zdziwili się chłopcy.

– Nowe. Czy widziałeś świadectwo? Czy oglądałeś je? – uśmiechała się do chłopaków.

– Tak. – Zygmunt nie wiedział, o czym tak naprawdę mówi dyrektorka.

– Czy koledzy też oglądali je? Widocznie zniszczyli ci? – z uśmiechem na twarzy patrzyła na świadectwo. – Każdy chciałby mieć takie świadectwo.

Do pokoju wszedł dyrektor naczelny.

– Dzień dobry! – zawołali chłopcy.

– Dzień dobry. – odpowiedział dyrektor. – O! My chyba się znamy? Jeżeli dobrze sobie przypominam, to na pewno się znamy. Czy nowi adepci do nauki? Będzie nam miło. – uściskał dłoń Waldka i Zygmunta.

– Jest pewien szkopuł, panie dyrektorze. – odezwała się pani pokazując świadectwo Zygmunta. – Ale doniosą dokumenty.

– Tych, proszę przyjąć bez słowa. Oni mają pełne wakacje. Z nimi spotkamy się dopiero we wrześniu. Jeszcze był taki trzeci? Nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska? Co z nim? – popatrzył na świadectwo. – To żaden szkopuł. Które oceny są prawdziwe, te z lewej, czy z prawej? Dobre świadectwo. Popracujesz pół roku i uważam, że zasłużysz na te oceny. – do pani dodał. – Wystąpimy o cenzury sami. Do zobaczenia we wrześniu.

Chłopaki wyszli na korytarz.

– O Boże, jak ja się cieszę! – zawołał Waldek. – O Boże!

Ze środka korytarza podszedł do nich malarz.

– Byliście już? – zdziwił się.

– Tak! – zawołał uradowany Waldek.

– Z czego tak się cieszysz? – malarz był niezaspokojony.

– Mamy pełne wakacje. Do zobaczenia we wrześniu. – prawie piszczał Waldek.

– Co? Czy to znaczy, że... I co, przyjęci? – Mirek nie mógł zrozumieć.

Ale Waldek szalał.

– Co wam powiedział? – dziwił się Mirek.

– A co tobie powiedział? – spokojnie zapytał go Zygmunt.

– Do zobaczenia we wrześniu! – zawołał Waldek. – To nam powiedział! O Boże jak się cieszę! – Waldek skakał z radości.

– A co tu robi ”Zwierzak”? – zdziwił się Zygmunt.

Prawie na środku holu siedział przy stoliku Andrzej Zwierzyński, a wokół niego zebrał się niemały tłumek młodzieży.

– Chodźcie idziemy na fajka! – zawołał Waldek.

– Moment, zaraz przyjdę. – odpowiedział mu Zygmunt. – Mam kilka spraw do uregulowania.

Podszedł do stolika, gdzie siedział Andrzej.

Miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem, odsłaniającym jego owłosione aż za łokieć ręce. Pod szyją krawat misternie zawiązany.

– Jak zawsze przystojny, profesor Zwierzyński. – Zygmunt nie oszczędził sobie pochwały wychodzącej na przycinkę.

Andrzej podniósł głowę.

– Czy ja dobrze widzę? Pan poprawia oceny chłopakom? – zdziwił się Zygmunt. – Czy to prawda?

Andrzej głupio uśmiechnął się.

– Odejdź stąd. – szeptem rozkazał mu Rysiek. – Idź sobie.

– Niech pan nie wierzy w ich groźby. Oni gówno mogą panu zrobić. – oświadczył profesorowi.

Andrzej patrzył na chłopaków.

– Chce pan znać prawdę, proszę porozmawiać z Tomkiem Wiśniewskim, z profesorem ma się rozumieć. – oświadczył mu Zygmunt.

– Ty nie idziesz do „Technikum”, a my chcemy. – odezwał się znów Rysiek.

– Ja jestem już przyjęty i to bez żadnych ceregieli. Jeżeli nie wierzysz, wejdź i zapytaj. Wy, na co czekacie, na naciąganie oceny. Byłby ostatnim idiotą, gdyby wam teraz naciągał oceny ze strachu, że mu coś zrobicie, bo nic mu nie zrobicie. Jego osoba jest chroniona. – Zygmunt popatrzył na kolegów. – Wiecie chyba, co to znaczy, chroniona? – chciał się uśmiechnąć, ale jakoś nie mógł wydobyć z siebie uśmiechu.

– Odejdź stąd. – szepnął mu Rysiek.

– Nie przeszkadzaj im. – szepnął znów mu malarz.

– Nie bój się ich. – Zygmunt przeleciał wzrokiem po osobie profesora. – Ich pogróżki niech nie działają na ciebie. Obietnice też... oni nic ci nie mogą obiecać.

– Tym razem pomyliłeś się. – poprzez swój skośny zgryz uśmiechnął się Andrzej. – Kolego... – dodał jak gdyby pogardliwie. – Nie poprawiam im tu ocen. Ja zapisuję na obozy wakacyjne. Tym razem pomyliłeś się.

– Cieszę się, że pomyliłem się. – uśmiechnął się Zygmunt. – Czy przy okazji, możemy się pożegnać?

– Chciałbyś się ze mną pożegnać? – zdziwił się profesor. Wyciągnął ku niemu rękę.

– Tak! – Zygmunt uśmiechnął się jeszcze bardziej. Wyciągnął do profesora dłoń. – Dziękuję za wszystko, co pan zrobił dla mnie. Oczywiście wszystko dobre, bo tylko to chcę pamiętać.

– Życzę ci sukcesów w dalszej nauce. – Andrzej uściskał mu serdecznie dłoń.

– Nie będzie dalszej nauki.

– Jak to? Powiedziałeś, że jesteś przyjęty? – zdziwił się.

– Zbyt długo musiałbym ci tłumaczyć... ja życzę ci, wszystkiego najlepszego, na nowej drodze życia. – Zygmunt uściskał go i z lekka ucałował w policzek. Andrzej oddał mu uścisk i poklepał po plecach.

– Na czym? – zdziwił się.

– Jeszcze dziś zrozumiesz to. – Zygmunt uśmiechnął się. – A propos... Mam dla ciebie profesorze niespodziankę. Czy mógłbyś zejść ze mną, na nasze piętro?

– W tej chwili nie mogę. A co to takiego?

– Zygmunt! My też chcemy się pożegnać z profesorem! – zawołał ktoś w tyle za plecami.

Grupka uczniów z kwiatami podeszła, aby pożegnać się z Andrzejem. Po nich podchodzili inni zapisując się na wyjazd wakacyjny.

Teraz dopiero, stojąc na uboczu, doszedł do przekonania, jak wielki hałas panuje na holu.

– Ty całujesz się z profesorami? – malarz trącił go ramieniem.

Rysiek zaczął dziwnie uśmiechać się.

– W jakim świecie wychowywaliście się? – odparł jednemu i zarazem chcąc uciszyć drugiego.

– Czy wiesz kogo się całuje? – szepnął malarz.

– Kogo? Ty Andrzeja Kabalę, Rysiek swojego trenera. Zgadłem?

– Ja i Andrzej jesteśmy przyjaciółmi... – dorzucił malarz.

– Ty naprawdę domagasz się czegoś? – Ryśkowi znikł od razu uśmieszek z twarzy.

Ale Zygmunt zbył go.

– Skąd wiesz, czy czasem my... – Zygmunt machnął palcami w kierunku profesora i siebie. – ...nie jesteśmy też przyjaciółmi?

– Idziesz z nami? – ni z tego, ni z owego dorzucił malarz.

– Mam jeszcze kilka spraw do uregulowania. Jeżeli nie zależy wam na czasie... owszem. Ale musielibyście poczekać. Kto jeszcze idzie z wami?

– Paru... – odpowiedz malarza była krótka.

– Po ile zrzuta?

– Ile kto ma!

– Ha, ha, ha... – nie było mu wcale do śmiechu, bo był w posiadaniu akurat sporej sumki.

– Nie mów, że masz aż tyle?

– Znajdę was. Muszę z nim załatwić sprawę. – wskazał na profesora. – Znam wasze miejsca.

– Masz przyjść! – nalegał Mirek. Chłopcy odeszli.

Wokół Andrzeja narastał tłumek.

– Profesorze, nie mogę aż tak długo czekać! – ponad plecami uczniów zawołał Zygmunt. – Ta sprawa nie może czekać!

Andrzej podniósł głowę.

– Nie mogę odejść teraz! Dopóki są chętni, nie mogę odejść. – tłumaczył się.

– Słuchajcie! – zawoła Zygmunt do uczniów wokół Andrzeja. – Przyjdźcie później. Tu chodzi o jego życiową szansę. To nie może czekać!

– My też nie możemy czekać. – ktoś z oczekujących oburzył się.

– My też chcemy szybko załatwić sprawy. Swoje sprawy. – dorzucił jakiś mądrala.

Zygmunt stanął na boku. Palcami dotknął skroni.

– Andrzej... – powiedział raczej sam do siebie. – ...nie zostaje mi nic innego, jak tylko zahipnotyzować cię. Chciałem, abyś zrobił to świadomie, ale nie dajesz mi innego wyboru. – w przestrzeni pomiędzy osobami szukał twarzy profesora. – Spójrz na mnie, chcę abyś spojrzał na mnie. Andrzej! – zawołał, a gdy Andrzej wzdrygnął się i podniósł wzrok, szepnął. – Jesteś pod moim władaniem. Zrobisz to, co ci rozkażę.

Andrzej poczuł coś, bo ręką potarł skroń.

– Zejdziesz na dół i oświadczysz się jej. Nie chciałeś dobrowolnie, zrobisz to pod przymusem. Rozmawiaj ze mną w myślach. Ja schodzę i czekam na ciebie.

Zygmunt faktycznie zszedł na swoje piętro. Już chciał wyjść ze szkoły, gdy coś zatrzymało go. Dotknął znów ręką skroni.

 

 

 

 

 

 

Skierował się w głąb korytarza. Szedł, aż do drzwi klasy języka polskiego. Otworzył drzwi... przy biurku siedziała Janeczka. Na stole sterta kwiatów. Odwróciła głowę w stronę drzwi i od razu uśmiechnęła się.

 

 

 

 

– A jednak pamiętałeś, nie zapomniałeś? – uśmiechała się niesamowicie szczęśliwie. Wstała od stolika.

– A o czym miałbym nie zapomnieć lub, o czym miałbym zapomnieć? – Zygmunt ze zdziwioną miną szedł ku profesorce.

– Z resztą, nie ważne. Ważne, że przyszedłeś pożegnać się. – stała rozpromieniona.

– Jak mógłbym nie przyjść do swojej kochanej profesorki? – Zygmunt uśmiechnął się.

– Przyszedłeś pożegnać się? – powtórzyła uszczęśliwiona. – A myślałam, że już nie przyjdziesz? – wyciągnęła ku niemu dłoń.

– Czy to znaczy, że jestem ostatni z klasy? – zdziwił się.

– Czego chciałbyś, abym ci życzyła? Sukcesów w dalszym życiu? Wypoczynku? Tego ci życzę!

– Dziękuję serdecznie. – Zygmunt ucałował dłoń profesorki, ale ta objęła go i uściskała.

– No i jakie teraz samopoczucie? – uśmiechnęła się do niego.

– Fatalne.

– Co? Jesteś nareszcie wolny, możesz robić co chcesz, nie musisz się uczyć?

– Nauka, nigdy nie była dla mnie karą. Zawsze lubiłem uczyć się. Patrzę tak na te kwiaty... żebym nie zapomniał. Chciałbym złożyć pani serdeczne życzenia, z okazji zbliżających się imienin. Szczęścia i radości. Niech to szczęście trwa całe sto lat. Powinienem w takiej chwili wręczyć kwiat, ale przygotowałem dla pani lepszy prezent. W zasadzie to nic takiego... – zerknął w stronę drzwi.

– Czy to jakaś niespodzianka? – ciekawość Janeczki dała się odczuć.

– Mój prezent dla pani...

– Pani? Mów mi Janeczka, tak jak wtedy. Tak ładnie brzmiało. – uśmiechała się.

– Mój prezent dla pani, wejdzie tymi drzwiami. Przyjdzie tu i upadnie do pani nóg. Proszę nie odrzucać go. Proszę go pokochać, zasłużył na to. Tak bardzo chciałbym, abyście byli szczęśliwi. Zawsze lubiłem panią, mimo wszystko... jego też lubiłem. Tak bardzo cieszyłbym się, gdybyście stali się szczęśliwi. – oczy Zygmunta, stawały się coraz to bardziej szkliste.

Janeczka słuchała go z ogromnym zaciekawieniem.

– Czy mam rozumieć, że chcesz mnie wydać za mąż? – dziwiła się Janeczka.

– Czy w te wakacje wybiera się pani gdzieś? – Zygmunt starał się narzucać tok rozmowy.

– Nie, nie wybieram się nigdzie...

– Jednak wybierze się pani. – powiedział, jak gdyby był tego ogromnie pewien. – Jeszcze tej godziny, zostanie pani zaproszona na wspólne wakacje. Proszę nie odmawiać temu, kto pani zaproponuje to. Kobieto, chwytaj szczęście garściami. To będą dla was piękne wakacje.

– Nie wierzę własnym uszom. To naprawdę stanie się? – Janeczka objęła Zygmunta i uściskała mocno. – To o wiele piękniejsze, niż najpiękniejsze kwiaty.

Janeczka sięgnęła po chusteczkę i otarła oczy.

– Ale to nie wszystko, co chciałem powiedzieć.

– Coś jeszcze masz dla mnie? – z chusteczka przy oku spojrzała na ucznia.

– Tak. Chciałem pani powiedzieć, że była pani moja ulubioną profesorką. – ale Janeczka tylko uśmiechnęła się. – Kochałem się w pani.

– To piękne. To takie budujące, a ja myślałam, że to wszystko, to żart?

– Co... wszystko? – Zygmunt spojrzał na nią jakoś dziwnie.

– No, to że się kochasz we mnie.

– A skąd pani mogła o tym wiedzieć?

Janeczka zerknęła znów na ucznia i na kwiaty.

– Nieważne. Myślę, ze mimo wszystko zostaniemy przyjaciółmi? – powiedziała, jak gdyby do największego z przyjaciół.

– Byłbym ogromnie szczęśliwy, gdyby to mogło się stać. – dziwnym ze szczęścia głosem powiedział chłopak.

– Więc, niech się stanie. Czy nie chcesz, abym była twoją przyjaciółką? Nie chcesz być moim przyjacielem?

Janeczka rozłożyła ramiona i objęła chłopaka. Odwzajemnił jej uścisk.

– Skoro mamy być przyjaciółmi, nie możemy mieć żadnych tajemnic.

– Czy są jeszcze między nami jakieś tajemnice? – zdziwiła się Janeczka.

Zygmunt odwrócił wzrok na rzędy stolików.

– Za kilka miesięcy stanę się pełnoletni. Chciałbym w swoją dorosłość wejść z czystym kontem. Jest jeszcze coś, co nas dzieli. Trzy lata temu, wyrządziłem pani, wielką krzywdę. Proszę pozwolić mi dokończyć, skoro mamy być przyjaciółmi. Dzisiaj pani synek miałby już dwa?... chyba ponad dwa latka? To przeze mnie, nie stała się pani matką.

– Dajmy temu spokój...

– Nie! Nie możemy dawać temu spokój! Jeżeli mamy być przyjaciółmi... Chcę tak, jak każdy dorosły, jako prawdziwy pani przyjaciel odpowiedzieć za to!

– Przebaczyłam ci już...

– To nie tak... – Zygmunt zakrył twarz dłońmi. – Ciągle boję się kary. Ciągle kłamię. Ciągle wynajduję to nowe kłamstwa. Obiecałem przecież, że w ostatnim dniu, pozna pani całą prawdę.

– Nie chcę jej znać. Pogodziłam się już.

– Pogodziła się pani, bo nikt nie powiedział pani całej prawdy. Ja zabiłem Jędrzeja i pani synka. Zabiłem ich z premedytacją. Teraz dopiero możemy mówić dalej, czy nadal pani chce, abyśmy byli przyjaciółmi?

– Widzę, że nie pamiętasz wszystkiego. To nie ty ich zabiłeś. Jędrzej, jak go nazywasz, nie umarł wcale od twoich ciosów. On umarł w szpitalu, podczas operacji. Lekarze podczas operacji, za szeroko otworzyli mu klatkę piersiową, żebro przebiło mu serce.

Zygmunt, z szeroko otwartymi ustami słuchał tego wszystkiego, co mówiła Janeczka. Aż przytkał dłonią usta, aby nie krzyknąć, ”och wy oszuści!”.

– Jak to? A skąd pani to wie? – głośno przełknął ślinę.

– Jędrzej, wbrew pozorom, tylko był nieprzytomny. Podczas drogi odzyskiwał przytomność. Nie chciał, aby posądzono cię o to i przekazał im informację. Było to nieskładne, ale posklejali do kupy. Czy ty naprawdę, nie pamiętasz nic ze studniówki? Na studniówce było mówione.

Rękoma ścisnął mocno skronie.

– A więc, wiedzieliście o mnie wszystko?

– Mniej więcej, coś w tym rodzaju. – Janka była bardzo poważna.

– Zakpiliście sobie ze mnie? Bawiliście się moimi przeżyciami? I co teraz zrobisz? Co teraz pani profesor zrobi z tym? – zakpił sobie z niej.

– Raz ci przebaczyłam. To już tylko historia.

– Ja nie chcę twego przebaczenia. Chcę odpowiedzieć za swój czyn. Jeżeli popełniłem go, chcę być ukaranym.

Janka usiadła na krześle.

– Nie jest tak, jak mówisz. Nie zabiłeś ich z premedytacją, to był przypadek. – broniła go.

– Pani chce mnie bronić? Nie staje pani w obronie swego synka, staje pani po stronie mordercy? – Zygmunt wprost nie dowierzał własnym uszom.

– Poroniłam, wcale nie dlatego, że ty tak chciałeś. Poroniłam z innych powodów. A Jędrzej? Otrzymał to, na co zasłużył. Zginął od własnego miecza.

– I kto to mówi? Czy trzy lata wystarczyły na to, aby w ten sposób mówić o kimś, kogo kiedyś kochało się? Ach wy kobiety, jakież wy jesteście przewrotne? To dlatego jest tyle zdrad?

Janka wyciągnęła znów chusteczkę. Wytarła głośno w nią nosa.

– Jędrzej był prawdziwym mężczyzną i byłby dobrym mężem. – ciągnął Zygmunt. – Dlaczego zginął? Zginął w obronie swego synka. To prawda, że powiedziałem to z wściekłości, ale nie miałem innego wyjścia.

– O czym ty mówisz?

– Powiedziałem mu, że zabiję jego synka. Wściekł się i... dalej wiesz. On wcale nie musiał zginąć. To była moja wina!! Przesyciłem go nienawiścią. Chciałem, żeby się wściekł. Chciałem, żeby... – Zygmunt nie umiał dobrać słów.

– Żeby co!? – Jankę zaczęło przesycać zło.

– Żeby nic. Żeby stało się to, co się stało.

Zaczęła płakać.

– Posłużyłeś się nienarodzonym dzieckiem, aby zemścić się na dorosłym człowieku?

– Tak!

– A ja myślałam, że ty jesteś świętym człowiekiem? Ja myślałam, że ty jesteś, jak posłaniec od Boga? Ty jesteś potworem. Diabeł wcielony. – płakała.

– Możesz nazywać mnie jak chcesz? Każde z wyzwisk pasuje do mnie.

– Bodaj cię piekło pochłonęło. – przeklęła.

– Myślę, że wiesz kobieto, co mówisz?

– Tylko tam jest twoje miejsce! Niech cię piekło pochłonie!

– Powtórz to raz jeszcze, a stanie się tak. – ponaglił ją.

– Niech cię piekło pochłonie! Bodaj się smażył w tej smole! – była wściekła i zrozpaczona.

– Rozumiem twój ból kobieto. Rozumiem twój gniew. Widzę, że mało chodzisz do kościoła. Gdybyś tam była, chociaż raz w miesiącu, wiedziałabyś, że ten, kto przeklina, nie nad tym, kogo przeklina, ale nad swoją głową zbiera ognie piekielne. Ja nie chcę, abyś mi przebaczała, bo wtedy skazujesz mnie na śmierć. Ja chciałem, abyś oddała mnie w ręce sprawiedliwości. Umieszczając mnie w więzieniu, przedłużyłabyś moje życie. W wieku dziewiętnastu lat, zostanę zabity...

– Nareszcie ktoś zrobi coś porządnego! – nie umiała ukryć wzruszenia.

Przez chwilę zastanowił się, co powiedziała, ale nie widział w tym żadnego sensu.

– Niczym nie różnisz się ode mnie. Niczym. – uśmiechnął się. – Stanie się tak, jak chciałaś. Pójdę do piekła. O tym, wiedziałem od wielu lat. Wciąż szukam wyjścia z tej drogi, ale nie mogę go znaleźć.

– W piekle znajdziesz!

– Tak. Wiem o tym. – Zygmunt był dziwnie spokojny. – Tam spotkam także i ciebie. Jeden grzeszek więcej, jeden mniej. Co to za różnica? – podszedł do stolika. – Czy pamięta pani, co mówiłem na studniówce? To prawda, na studniówce mówiłem wiele rzeczy. Ale też mówiłem coś takiego, że cię wyrucham. W gwarze naszej młodzieży, znaczy to tyle, co oszukam. Spójrz tam. W tych zaroślach siedzą dziewczęta. Z nimi założyłem się, że cię wyrucham. Dla mnie nie ważne jest to, czy stanie się to, czy nie. Chodzi tylko o to, że na pewien czas znikniemy z pola widzenia.

Janka zerknęła w okno.

– Te dziwki!? – zawołała z pogardą.

– Dlaczego tak pani profesor mówi o swoich uczennicach? To nie ładnie tak? Pani, jako ciało pedagogiczne?... powinna pani uczyć się pokory. Powiedziałem, to wcale nie musi się stać i wcale nie stanie się. Ale jednak znikniemy w oknie z pola widzenia.

– Nie zmusisz mnie w żaden sposób. – usiadła na krześle.

– Już pani zaczyna powoli znikać z ich pola widzenia. Właśnie siadając.

Janka poderwała się na równe nogi. Otworzyła okno, aby być bardziej widoczną w otwartym oknie.

– Niech pani nie cuduje. Jak Kuba bogu, tak Bóg Kubie. Szanowałem panią, nie wiem nawet za co, ale szanowałem panią. Zamiast otwierać przede mną bramy piekła, powinna pani otworzyć bramy więzienia. – zamiast wściekłości i gniewu, na twarzy Zygmunta wykwitł uśmiech. – Wiem o tym, że z tego, z czego ludzie smucą się, ja cieszę się; z tego, z czego ludzie się weselą, ja smucę się. Przekona się pani, że jednak mój plan, dopięty jest na ostatni guzik.

Zaczął popychać książki na stoliku Janeczki. Po kolei zrzucał je na ziemię.

– Wcale nie zależy mi na tym, aby być wygranym, ale moje musi być na wierzchu. Przecież kiedyś, musi pani podnieść książki. Mam czas, ja poczekam. Powiedziałem im, że pani jest twardą sztuką, że ciężko mi będzie, ale jednak zdobędę panią. To tak chyba się mówi o tych rzeczach.

Janeczka rozpłakała się na dobre. Nie zważając na nic i na nikogo pochyliła się, i zaczęła zbierać książki.

– Przykro mi bardzo, że wyrządzam pani taką przykrość. Robię to, wbrew sobie. – Zygmunt pochylił się razem z Janeczką i pomagał jej zbierać porozrzucane rzeczy. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Bardzo lubię panią, pani profesor... może raczej bardzo lubiłem. Nie mam do pani żadnego żalu. Wstąpiło we mnie jakieś zło? Jest mi bardzo przykro. Może nawet bardziej niż pani.

– Odejdź już. – poprosiła Janeczka i podniosła się. – Odejdź, zanim wpadnę w jeszcze większą wściekłość.

– Dobrze wiem, że nie umie pani być zła. Pani nie może być zła. – sam nie wiedział, dlaczego tak powiedział.

– Nie? – Janeczka ścisnęła zęby i zadała policzek uczniowi. – Wynoś się stąd! – wrzasnęła na niego i rzuciła w niego książką.

Zygmunt uskoczył kilka kroków w tył.

– Czy wy dorośli, tylko w ten sposób potraficie okazywać swoją arogancję, swój gniew? To można okazać także i w inny sposób!

– Wynoś się!! – wrzasnęła na niego.

– Dobrze, wyniosę się. I pomyśleć tylko, że mieliśmy zostać przyjaciółmi? Rozmowa z panią, wcale nie należy do przyjemności. – ruszył w stronę drzwi. Zerknął na plakat tuż przy drzwiach... pary w strojach ludowych... chłopcy i dziewczęta chwycone pod boki. – Jeszcze nie mogę wyjść. Mam jeszcze coś pani do powiedzenia. – Zygmunt wciąż patrzył na plakat, jak gdyby z niego czytał coś. – Ten plakat coś mi przypomniał. – wskazał palcem.

– Nie będę cię słuchać. – Janeczka odwróciła głowę w stronę okna.

Mężczyźni na plakatach, przybierali twarze profesora Jędrzeja. Zygmunt spoglądał w dół, na podłogę, to znów na plakaty. Ale twarze nie znikały.

– Nie ważne. – Zygmunt powoli podchodził w jej stronę. – Czy pamięta pani naszą studniówkę? Na pewno pani powie, że nie i to zrozumiem w tym stanie rzeczy. Pozwoli pani, że przeczytam pani fragment pewnej książki.

 

 

 

 

 

 

– „...Kluczem do drzwi jest przebaczenie, jego hasło to, „chcę”.

 

 

 

 

– Asiu, co mam zrobić? – wyszeptała Janka.

– Proszę podejść do niego... – i Janka podeszła. – Czy jest pani gotowa wybaczyć mu?

– Co mam robić?

– Obejmij go i przytul... – i Janka objęła go i przytuliła. – Zapytaj go, w jakim jest roku?

– Jaki jest dzisiaj rok? – szepnęła mu.

– Dziewięćdziesiąty piąty... – wymamrotał.

– Jaki dzień? – ponowiła pytanie.

– Czwartek... – szepnął. – ...dwudziesty szósty października. Jesteśmy pod drzwiami klasy. Zaraz wejdziemy. Zobaczę ją...”

 

 

 

 

 

 

– To co mówisz jest fragmentem książki? – zdziwiła się.

 

 

 

 

– Proszę mi nie przerywać. Chociaż ten jeden raz. – Zygmunt podniósł rękę na znak ciszy.

 

 

 

 

 

 

– „...Nie, nie wchodź tam, przebaczam ci. Nie rozmawiaj z nią, wracaj do nas. Wracaj do roku siedemdziesiątego.

 

 

 

 

– Może mnie pamięta? – wymamrotał.

– Nie, to zła kobieta, nie rozmawiaj z nią, wracaj. Przebaczam ci. Słyszysz mnie? – zaczęła płakać.

– Ktoś woła mnie... nie rozumiem. – mamrotał.

– U niego wszystko jest na trzy. Liczyłam, powiedziała pani dwa razy.

Janka jeszcze raz go objęła i przytuliła.

– Przebaczam ci, czy słyszysz mnie? Wracaj do roku siedemdziesiątego.

– Me... me... jak to szybko mknie? – mamrotał coś. Rzuciło jego ciałem.

– On zemdlał! – krzyknęła Janka.

– To już rok siedemdziesiąty. – stwierdziła Aśka.

– Pozamykaj wszystkie drzwi, masz moje przebaczenie, chcę tego, rozumiesz, chcę...

– Jeszcze raz...– zawołała Aśka.”

 

 

 

 

 

 

– Przecież to miał być tylko program rozrywkowy. – zawołała Janeczka.

 

 

 

 

– Myli się pani. To nie był program rozrywkowy. Może naprawdę było nieco inaczej, ale chyba sens jest podobny?

 

 

 

 

 

 

– „...chcę tego. – Janka oparła policzek na jego policzku. – Co dalej?

 

 

 

 

– Niech pani uczyni znak krzyża, na jego czole, na ustach i na piersi. – i Janka uczyniła.

– On zemdlał. – stwierdziła bez obaw. Poklepała go po policzku.

– Który z was jest Waldek? – zapytała Aśka chłopaków.

Waldek podniósł się z niewielką obawą.

– To ja. – oczy miał wielkie jak kartofle.

– Jego życzeniem było, abyś to ty przyniósł wody. Powiedział, że będziesz wiedział skąd. Nie możesz się bać. Gdy otworzy oczy, chce ujrzeć ciebie. Masz być przy nim.

– O kurcze?! – odsapnął ze strachem. Sięgnął po szklankę.

– Powiedział, nie możesz się bać. Rób to bez obaw. On chce, abyś był jego przyjacielem. Pospiesz się.

Waldek podreptał na dół....”

 

 

 

 

 

 

– A teraz to najważniejsze! – Zygmunt uśmiechnął się.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– „...Czy ja śnię, czy to dzieje się naprawdę? – Janeczka usiadła ciężko i patrzyła się na Aśkę. – Co w tym wszystkim jest prawdą, co on mówił?

 

 

 

 

– Wierzę, że wszystko? To on odnalazł nas tam. Odnalazł ten świat, o którym marzył. Nie umiał wrócić, aby naprawić to. Odnalazł nas. Zła i tak nie naprawi, ale odnajdzie prawdę. – spojrzała na Janeczkę.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwiła się.

– Odnajdzie prawdę ostatniego dnia pobytu w szkole. Pani wskaże mu drogę. – Aśka chciała zapłakać.

– Co chcesz powiedzieć? – Janka była faktycznie zdziwiona.

– Pni okaże się jeszcze gorsza od niego.

– O czym ty mówisz? Nie rozumiem nic?

– Tyle powiedział mi, tyle tylko wiem. Nic więcej nie powiedział mi.

– Wierzysz w to wszystko, co mówisz?...”

 

 

 

 

 

 

– To był cytat z pewnej książki. Mogę teraz odpowiedzieć pani, czy Aśka wierzyła? Tak, ona wierzyła w to, co mówiła. Była o tym przekonana. Ona wiedziała, że pani wskaże mi drogę. Pani już wskazała mi drogę.

 

 

 

 

Janka spojrzała na niego dziwnym, pytającym wzrokiem.

– Przecież mam pójść do piekła, to pani słowa? – raczej pytaniem odpowiedział jej. – Ale zanim tam pójdę, chciałbym, aby pani poznała inną prawdę. To, co stanie się z nami... czy ktoś z nas wie, czy to będzie słuszne? Jeżeli zawiniliśmy komuś w czymś, to czas dokona zemsty. Myślę, że będziemy mieli bardzo mały wpływ, na to wszystko. Tak, droga pani, dobrze powiedziałem, to czas dokona zemsty. Przeczytam pani inny fragment książki. Żeby sprawę uprościć, powiem tyle... wie pani, że pobiliśmy się. Może raczej, on pobił mnie. Zacznę od fragmentu, gdy on skończył.

 

 

 

 

 

 

–”...Jak to sobie wyobrażasz?

 

 

 

 

– Dajmy sobie po razie! Ten, który wytrzyma będzie miał rację.

– Dzieciaku jestem sportowcem, gdy machnę cię, mogę cię zabić, nie chcę mieć cię na sumieniu.

– Na sumieniu, to ja będę miał ciebie. Jesteś zbyt pewny siebie. Jesteś zarozumiały, ale dziś poznasz moc i potęgę medalionu, tego, który noszę na szyi. Ubliżyłeś Bogu i Bóg ukaże cię poprzez moje ręce.

– Ty naprawdę wierzysz w medaliony? – zaśmiał się serdecznie Andrzej. – To są tylko medaliony. Martwe rzeczy.

Ale Zygmunt nie słuchał tego, co mówił mu profesor. Jego myśli były skierowane gdzie indziej.

– Dlatego, że uderzyłem Tomka, chciano wyrzucić mnie ze szkoły. Za ciebie, mogę pójść do więzienia. Czy możesz napisać, że wszystko, co stanie się jest w imię honoru i że nikt poza tobą, nie ponosi winy? – zapytał go Zygmunt.

– Widzę... – mina Andrzeja zmieszała się. – ...że bierzesz poważnie całą tą sprawę? No dobrze, skończmy to, za chwilę mam następną lekcję. Nie mam ochoty na twoje strachy, nie boje się pogróżek.

– To nie są pogróżki. Pisz!

Andrzej wyjął kawałek kartki.

– Co chcesz abym napisał ci? Że nie biorę odpowiedzialności, za twoją połamaną szczękę?

– Powiedziałem już! Napisz, że...”to co stało się, stało się w imię honoru. Nikt nie ponosi za to winy.“ I, podpisz się!

Andrzej zrobił tak, jak kazał mu Zygmunt.

– I co dalej? – podał mu kartkę, jako dowód. Zamienili się kartkami, aby każdy miał dowód w swej ręce i że winowajcy tu nie ma.

– Damy sobie po razie, chociaż może po razie to będzie za mało, dajmy sobie po trzy razy! – Zygmunt wyraźnie podniecał się.

– Po trzy... – Andrzej znów zaśmiał się. – ...po pierwszym ciosie, głowa obróci ci się, o sto osiemdziesiąt stopni, po drugim ci odpadnie, trzeciego... trzeciego ci daruję.

– Twoja pycha i zarozumiałość zaślepia cię. Poznasz siłę Boga, poznasz moc medalionu i to, będzie twoja ostatnia rzecz, jaką ujrzysz. Będziesz umierał powoli.

Andrzej znów zaśmiał się.

– Ja nie zabiję cię, zabiją cię lekarze. Będziesz umierał wiedząc, że nic nie możesz zrobić dla ratowania siebie. Umrzesz jednak ze świadomością, że nie miałeś racji.

Był zaledwie po studiach, młody, atleta, umięśniony, kulturysta, przystojny, zaledwie 22 może 24 letni. Podkochiwał się w profesorce od języka polskiego, Janinie Świrskiej. Mieli wkrótce pobrać się.

Uzgodnili, że pierwszy uderzać będzie trzy razy profesor, a potem Zygmunt. Dlaczego? Silniejszy ma mieć rację, gdy uderzy go profesor, wszystko będzie już jasne. Zamienili się kartkami, aby każdy miał dowód w swej ręce i że winowajcy tu nie ma.

Jędrzej uderzył raz, drugi i trzeci, Zygmunt wytrzymał, ale według profesora, tylko dlatego, że ten uderzał zbyt lekko. I to tylko wina profesora. Ten zaszpanował mięśniami, nawet pozwolił uderzyć się dziesięć razy.

Jędrzej pozwolił nawet Zygmuntowi na zamach, na rozpęd i Zygmunt uczynił tak.

Jędrzeja ustawił na macie pod ścianą i według jego zgody, wziął rozbieg, skoczył na ręce, na nogi, na ręce i...”

 

 

 

 

 

 

– Tyle ciągle pamiętałem. Przez trzy lata, dopowiadałem sobie ciąg dalszy, ale zawsze myliłem się. Każdą wersję, jaką tworzyłem, była to wersja tylko wymyślona. Dlaczego? Dlatego, abym czuł się winnym. Bo jest w tym dużo mojej winy. Gdyby to był film, co stałoby się gdybyśmy puścili dalej film. Dopowiem pani. Nie mam innego wyjścia.

 

 

 

 

... Skoczyłem na ręce i na nogi dwa razy. Gdy stanąłem, byłem tuż przy nim. To był ułamek sekundy, pomyślałem sobie, strach. Największą bronią jest strach. Tak uparcie powtarzał mi, że zrobi ze mnie miazgę. Chciałem pokazać mu, że też coś potrafię. Z ogromnym uśmiechem powiedziałem:

– Możesz uznać to za pierwszy cios. Z takiego rozpędu, można zabić człowieka. – odszedłem na niewielką odległość i powiedziałem do niego. – Następnym ciosem, też można zabić człowieka. – stanąłem i uczyniłem obrót wokół swej osi wyrzucając nogę na wysokości jego twarzy, może klatki. – Piękne? Co? – zapytałem go.

– To tylko popisy. – ironicznie uśmiechnął się.

Byłem zaskoczony jego niedocenianiem moich zdolności fizycznych. Podszedłem do drabinek, z dala od niego. Bałem się, że mogę zrobić mu krzywdę.

– Uznaj to za trzeci cios. – skoczyłem do góry czyniąc salto. Nogami uderzyłem w szczebel, poczułem jak pęka pod moimi nogami; to właśnie o tym trzasku mówiłem kiedyś na lekcji. Odbijając się skoczyłem z powrotem na nogi.

Znów powtórzył swoje „ to tylko popisy.”

 

 

 

 

 

 

– To prawda, najchętniej rąbnąłbym go takim ciosem, ale nie na tym wcale miała polegać moja siła. Tu powinniśmy zakończyć nasz spór. Wszystko byłoby w porządku. Powiedziałem mu to, co tak naprawdę powinienem powiedzieć dopiero po bójce. Z tym... że ja uznałem, że to jest już po bójce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

–„...Ostatni cios oddaję Bogu, to Bóg zada ci karalny cios, a drugi cios zada ci lekarz, otrzymasz także premię, twoja dziewczyna jest w ciąży, gdy dowie się, że zasłabłeś, poroni. Dzisiaj poznasz moc Boga, ja znam ją dobrze. Poznałem ją, gdy miałem 7 lat...”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– To było to, na co czekał każdy z nas. Jędrzej wściekł się, tak jak pani, gdy rzucała we mnie książką. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto jest jego dziewczyną. Nie wiedziałem nawet, czy jest tak naprawdę w ciąży. Powiedziałem to jakoś bez przekonania. Zaczął mi wszystko wykrzykiwać.

 

 

 

 

– „...Nie trącisz go, nawet go nie dotkniesz!...”

– On nie krzyczał, on darł się. I miał rację, nawet nie widziałem tego dzieciaka. Nawet go nie trąciłem. Śmiałem się i to strasznie szyderczo. Chwycił mnie za... nie można powiedzieć, że za gardło, bo chwycił mnie raczej za szyję. Zawsze uważałem, że za gardło, to znaczy za krtań, przełyk, za przód szyi. On chwycił mnie raczej za boki. Dusił mnie. Wbiłem oczy w jego oczy.

– Zaczekaj! – zawołałem. – Jeżeli chcesz, abym cierpiał, zrób to inaczej. – zwolnił nieco, a może to siłą woli, uwolniłem się od jego uścisku. Powiedziałem mu...

– Jeżeli chcesz, abym cierpiał, połam mi żebra.

Od razu wziął się do tego. Znów musiałem go powstrzymać.

– Nie tak! Zaczekaj! Jestem niezniszczalny, ale mogę powiedzieć ci, jak mnie zniszczyć. Weź, ułóż palce kostkami do przodu.

Wziąłem jego ręce i położyłem na jego bokach.

– Tu jest moje serce. Czy chcesz zadać mi ból? Patrz się w moje oczy i ciśnij tak, abym wył z bólu. Powiedziałeś przecież, że masz tyle siły. Musisz zobaczyć jak wyję, jak padam.

– I cisnął „moje serce”. Czerwieniał i siniał, ale cisnął będąc pewnym, że to jest moje serce i moje żebra. Wył, krzyczał, ale cisnął. Aż usłyszałem trzask i padł. Podświadomie wiedziałem, że coś pękło mu, ale nie wiedziałem, co?

Podwinąłem mu koszulkę. Każdy człowiek, ma zawsze więcej siły w prawej ręce. Szukałem w prawym boku. W takiej chwili jak tamta, byłem gotów go uleczyć. W takiej chwili jak tamta, moje ręce, z pomocą Boga, potrafiły czynić wielkie rzeczy, ale z prawej strony jego żebra były całe.

–„...Co się stało? – zapytałem go.

Jakoś mechanicznie spojrzał w lewą stronę. Pomacałem jego lewe żebra i w pewnym momencie syknął.

– Mogę cię uleczyć... – powiedziałem do niego. – ...ale musisz przeprosić mojego Boga, że ubliżałeś mu...”

– Wtedy splunął w moim kierunku i zaraz zasyczał z bólu. Jego ślina spadła na medalion. Gdyby splunął mi w twarz, mógłbym przebaczyć mu, ale on znów ubliżył memu Bogu. Nawet, jeżeli pójdę za jego śmierć do piekła... nie dbam o to, ale nie pozwolę, aby ktokolwiek ubliżał Panu Bogu... mojemu Bogu. Miałem ochotę pomóc mu. Wielką ochotę, ale nie mogłem mu przebaczyć tego. Może Bóg wybaczy mu, ale mnie nie wybaczyłby, że nie stanąłem w obronie Jego Imienia.

Spojrzał na Janeczkę. Twarz miała spokojną, nawet zbyt spokojną.

– Przepraszam za pani synka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to będzie pani. Zdałem sobie sprawę, gdy usłyszałem pani krzyk, a słychać go było na całej szkole.

Janeczka podniosła głowę.

– Nie przejmuj się. Może i lepiej, że tak się stało. Teraz byłabym panną z dzieckiem.

– Pozwoli pani, że dokończę ten fragment?

 

 

 

 

 

 

„... Zygmunt miał też uderzyć go trzy razy, ale Jędrzej nie miał sił. Teraz karze mu poznać siłę Boga. Oto ten, który był słaby, zwyciężył mocarza, ten, który nie umie uczynić podskoku, uczynił piękny skok. Oto siła i moc Boga, Boga, którego Jędrzej, tak uparcie zrywał z szyi ucznia. Teraz Zygmunt zamknie salę, a on będzie konał i prosił Boga o pomoc.

 

 

 

 

– Gdy cię znajdą, pomyślą, żeś zasłabł?

Zygmunt oddaje mu swą kartkę, wyrywa z kartki swej nazwisko swoje. Znajdą obie kartki u niego i zrozumieją, o co chodzi? Aby od razu nie szukali sprawcy podciąga sztangę nad ciało Jędrzeja.

Od drzwi zerka jeszcze na Jędrzeja, maty pięknie zasłaniają ciało. Klucz od sali zostawia w drzwiach sali.”

 

 

 

 

 

 

– Teraz zna pani już całą prawdę.

 

 

 

 

Janka wstawała, aby coś powiedzieć, ale powstrzymał ją.

– Proszę siedzieć! – przytrzymał ją za ramię. – Nie szukam tłumaczenia, ani przebaczenia. Ja już to wszystko otrzymałem. Otrzymałem od pani. Nawet z naddatkiem. Mam tylko jedno pytanie, jak teraz pani czuje się? Jak czuje się pani wiedząc, że stało się tak, a nie inaczej? – zawadiacko uśmiechnął się. – Ale przecież pani, nie ma pewności, że to właśnie tak się stało, no bo i skąd?

Janka nawet nie próbowała protestować.

– Wierzę ci. – wyszeptała.

– Coś podobnego!? – Zygmunt nie ukrywał zdziwienia. – Zabiłem pani narzeczonego i synka, a pani wierzy mi. Nie takiej reakcji oczekiwałem! Pani chce być wielkoduszna, a nawet pani nie zdaje sobie sprawy z tego, że staje się pani taka sama jak i ja. Czy wie pani, dlaczego?

Janeczka patrzyła na niego zdziwiona.

– Mogłem uratować Jędrzeja, ale coś silniejszego ode mnie, powstrzymywało mnie. Pani może uratować mnie, ale coś panią powstrzymuje. Nie chcę tego czegoś znać, nie interesuje mnie. Moja ofiara nie cierpiała zbyt długo. Pani ofiara, nie będzie cierpieć wcale. O tym, że miałem iść do piekła, wiedziałem od dawna. Ja cierpiałem duchowo, wciąż miałem poczucie winy o śmierć profesora i chciałem ponieść karę. Czy pani będzie mieć poczucie winy, że ja, jako dziewiętnastolatek zginę? Gdybym siedział w więzieniu, ocalałbym. Ale oczywiście pani nie chce, abym żył. Ma pani rację, życie za życie.

Janka zaczęła płakać.

– Mylisz się. Nie można wciąż rozpaczać po kimś, kto odszedł. Nie można wciąż nienawidzić. Ty sam tego nauczyłeś mnie. Jędrek wie, że kochałam go. Nie mogę do końca życia, żyć tylko wspomnieniami.

– Ja też chcę okazać pani swą wielkoduszność. Dzisiaj padnie pani do nóg, ten który da pani szczęście. Jeżeli odrzuci pani go... nie jest pani warta żadnych poświęceń. Jeżeli pokocha go pani prawdziwie, mocniej niż Jędrka... gdy będę umierał, uśmiechnę się. Umrę szczęśliwy.

– To nie może być prawda? Czy to znaczy, że przebaczasz mi?

– Kiedyś pani powiedziała, że jestem zbyt młody, aby obrazić panią; dzisiaj powiem, pani nie zasługuje, aby pani przebaczać. Czas zrobi dobrą robotę, zemści się i na pani i na mnie.

– Jednak przebacz mi.

– Gdy zapragnie pani przebaczenia, proszę pójść do kościoła. Tylko rzewną modlitwą zasłuży pani na przebaczenie. Gdy poczuje pani dotyk, znaczyć będzie, że ma pani wybaczone. Proszę nie zwlekać. Ale gdyby chciała pani zobaczyć, kto pani przebacza... zobaczy pani tylko jego nogi. Po nogach pozna go pani. – zerknął na zegarek. – Przepraszam, ale na mnie już czas. – już chciał odejść, ale jeszcze odwrócił się. – To, że czasem nie pamiętam niektórych rzeczy, to normalne. Ja chcę zapomnieć o wszystkim, aby nie mieć wpływu na bieg rzeczy, aby pozwolić rzeczom stawać się realnymi. Ja pamiętam tylko dobre uczynki... dobre uczynki ludzi.

– Jednak proszę, przebacz mi. – Janka wstała i zaczęła płakać.

– Już nie mam czasu. Muszę biec i spuścić ”Zwierza”. – Zygmunt śmiał się, swym wytrenowanym od Tomka, szyderczym śmiechem. – Ja nigdy nie gniewam się na swoich przyjaciół. Proszę pamiętać to!

W progu jeszcze raz zerknął na profesorkę. Płakała.

– Łzy oczyszczają duszę. – znów zaśmiał się, ale zaraz skończył, korytarzem w kierunku tej klasy zmierzał Tomek.

– Jest tam Janka? – zapytał Zygmunta.

– Jest. – odpowiedział mu krótko.

– Co robi?

– Proszę wejść i zobaczyć.

– Wejdę, wejdę, pewnie, że wejdę. Czego ci mam życzyć? – Tomek wyciągnął ku chłopakowi rękę.

– Co pan uważa? Może tego samego, co profesorka?

Tomek zaśmiał się.

– A czego ci życzyła?

– Żeby mnie piekło pochłonęło. – wyjaśnił Tomkowi.

Tomek otworzył drzwi. W środku Janeczka płakała. Odwrócił się szybko do chłopaka.

– Co jej zrobiłeś?! Jeżeli jej coś zrobiłeś, zabiję cię!

– O to chodzi, że nic. Ale trzymam pana za słowo. – Zygmunt stał wciąż na swoim miejscu. – Ona płacze ze szczęścia. Obiecałem jej ”Zwierzaka”.

– Czy tak? – spytał Janeczkę.

– Niech pan nie mówi jej nic. Proszę nie psuć niespodzianki. Płacze, bo poznała prawdę.

– Jaką prawdę? O czym ty znów mówisz? – zdziwił się Tomek.

– Ona panu powie. – Zygmunt wskazał profesorkę.

Tomek wszedł i objął ją serdecznie.

– Czy tak? – spytał ją Tomek.

– Czy Andrzej, albo jak mówili o nim Jędrzej, był pańskim bratem? – zapytał Zygmunt profesora.

– Tego akurat, nie będziesz wiedział. – odpowiedział Tomek.

– Tego akurat, nie musi mi pan mówić. Ja też mam bratową. Też w ten sam sposób, tulę ją w smutku. To mówi samo za siebie. – Zygmunt zamknął przed sobą drzwi.

Skierował się w kierunku wyjścia. Był już przy sekretariacie, gdy w przejściu pojawił się Zwierzyński.

– Każe pan strasznie długo na siebie czekać. Ona rozpłakała się. – szybko poinformował go.

– Tak? Och, przepraszam? Nie mogłem wcześniej. – tłumaczył się Andrzej. Przyspieszyli kroku.

– Mnie pan nie musi przepraszać. Nie będę szedł tam. – Zygmunt został na korytarzu. – Bądźcie szczęśliwi! – Zygmunt uściskał mu jeszcze raz dłoń. – Tego wam życzę! – ucałował jego kłujący policzek. Andrzej odwzajemnił mu. – Proszę powiedzieć jej, gdy będziecie na wakacjach, że jej wybaczyłem. Wszystko jej wybaczyłem. Nie umiałbym się gniewać na kogoś kogo kocham.

Andrzej odwrócił się i kiwnął głową z uśmiechem.

Zygmunt stał na korytarzu.

– Po co, ja to wszystko mówię? Jeżeli jesteś pod wpływem hipnozy, wystarczy, że przekażę ci to w swych myślach, też zrozumiesz. – Andrzej jak na odpowiedz machnął tylko ręką. – Czyli, że rozumiesz mnie? Wierzę, że postąpisz dobrze.

Patrzył za nim, aż znikł za drzwiami sali.

– Dwoje szczęśliwców więcej. – powiedział sam do siebie.

Skierował się do wyjścia. Czuł ogromny ciężar przytłaczający go. Po schodkach przed szkołą już nie podskakiwał jak kiedyś. Wolno człapał ze stopnia na stopień.

– Powoli, ze spuszczoną głową, wraca żołnierz z niewoli. – zacytował fragment wiersza.

Obejrzał się jeszcze raz na obiekt szkoły.

Ze środka ogrodu dobiegł go śmiech, a zaraz potem dziewczęca deklamacja.

– Powoli, ze spuszczoną głową, wracał żołnierz, z niemieckiej niewoli. – i zaraz znów rozległ się ten sam śmiech.

– Dowcipnisie? – Zygmuntowi na ustach pojawił się uśmiech.

Skręcił w alejkę na skalniak i w środku, na trawie spotkał trzy dziewczyny, mianowicie Zosię, Jolkę i Justynę.

– Dowcipnisie? – uśmiechnął się do dziewcząt. – No któż by tu mógł być? Tylko wy? Tylko wy potraficie niszczyć szkolną zieleń.

– Tak ona szkolna jak i moja. A zresztą, nie zależy mi wcale na niej, ani na szkole. – zachichotała Zosia. – A wam dziewczyny?

– Nam to wisi i powiewa. – zawołała Justyna.

Dziewczyny zaśmiały się serdecznie.

– I co dalej? – zapytała Zosia.

– Z czym? – zapytał ją Zygmunt, bo do niego było skierowane pytanie.

– Nie mówi się szczym, tylko siusiamy. – zachichotała Jolka.

– Dowcipnisia... no dobrze, siusiamy? – na pytanie Zosi odpowiedział Zygmunt.

– Bądź poważny choć raz, co dalej? – powtórzyła Zosia.

– Siusiamy? – tym razem bez poprawek odpowiedział jej.

– Oj, bądźcie poważni i ty też! – prawie że krzyknęła na nich.

Gruchnęli śmiechem.

– A co ty się unosisz? Tu nikt ciebie nie boi się. My już przestaliśmy się bać. Chcesz grać rolę profesorki? To nie ten film. – ze strofował ją Zygmunt.

– Nie chcesz ze mną rozmawiać? Trzeba było iść z chłopakami. – unosiła się Zosia.

– Gdybym poszedł z chłopakami, nie mógłbym teraz rozmawiać z wami, z tobą. Ty czekałaś na mnie, oni nie.

– Jeśli uważasz, że my czekałyśmy na ciebie, to mylisz się. – uprzedziła go Zosia.

– Tak? – uprzykrzał się jej. – Chyba nie powiecie, że czekałyście na kogoś innego?

– Zdziwisz się, ale tak! Ja czekam na swojego chłopaka. – odezwała się Jolka.

– Ja też czekam na swojego chłopaka. – odezwała się Justyna.

– Ja też czekam na kogoś. Nie na ciebie, zaznaczam. – spokojnie powiedziała Zosia.

– Uważasz, że tym rozjuszysz mnie? Że zacznę cię całować po nogach i błagać, Zosiu, ach Zosiu? – szydził sobie z dziewczyny.

– A nie zrobisz tak? – zaśmiała się z niego Zosia. – A jaki jest twój rozkład dnia? Można wiedzieć?

– Raczej nie. Nie dlatego, że nie chcę ci powiedzieć, ale dlatego, że jest nieciekawy. – Zygmunt nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Przestańcie się kłócić. – przerwała im Justyna. – Jesteście jak dzieci. Tak naprawdę, to chciałyśmy zobaczyć twoje świadectwo. Tyle się o nim mówiło.

– Nic ciekawego. Świadectwo jak świadectwo. – Zygmunt sięgnął do kieszeni po papier i podał go Justynie. – Nie myślcie tylko, że dam je wam na pamiątkę. To jedyny okaz i w dodatku mój. – założył ręce za głowę i legł na ziemi.

– Ja pierdzielę! – Justyna nie mogła utrzymać zdziwienia. – Zobaczcie! – zachichotała.

Dziewczyny podawały sobie świadectwo z rąk do rąk.

– Ale idiota?! – nie wytrzymała Jolka.

– Spodziewałam się tego. – skwitowała Zosia. – Nic innego nie można było się po nim spodziewać.

– Przestańcie! Każda z was, chciałaby mieć takie świadectwo! – uśmiechnął się Zygmunt. – Nie mówcie tylko, że macie lepsze?! No dobrze, macie lepsze, ale mnie i takie wystarczy.

– Ty nie jesteś spełny rozumu? – Zosia z politowaniem patrzyła na papier.

– Do kogo mówisz?

– Do ciebie. – Zosia trąciła go.

– Wiem, że to jest powiedziane gwarowo. U nas, w siedleckim, też mówi się niespełna rozumu, tak, że wiem, o co chodzi? Ale czy nie mogłabyś używać słów bardziej nowych? Skończyłaś przecież dopiero co szkołę? Zawodową to zawodową, ale zawsze szkołę? Na pewno masz z języka polskiego, co najmniej czwórkę, nie wspomnę już o piątce.

– Ty nie czepiaj się mojej gwary. Dobrze, zapytam cię inaczej, czy ty nie czujesz, że jesteś idiotą? – poprawiła się Zosia.

– Nie, nie czuję tego i nie czuję takiej potrzeby. – szybko odpowiedział jej.

– Z tego, co widzę na świadectwie, odczuwam, że masz trochę nie po kolei?

– To jest tylko takie twoje odczucie. – uśmiechnął się.

– Wątpię! Koleżanek też.

– Osąd koleżanek, zostaw dla nich. One mają języki.

– Podobne zdanie jest nasze. – stwierdziła Jolka.

– Moje też. – dodała Justyna.

Zygmunt podniósł się. Ukląkł i usiadł na butach.

– Zawsze tak było, że gdy wśród czterech osób, trzy wypowiedziały się, należy się też i tej czwartej, to samo. Wypowiadamy się na razie na mój temat. Muszę też coś powiedzieć. Wy swoich słów już nie możecie cofnąć. Dlaczego świadectwo jest takie, jakie jest? W klasie, chciałem udowodnić, jak powinno wyglądać świadectwo ucznia kończącego naszą szkołę. Czy zrobiłem dobrze, czy źle? To jest moje świadectwo i po zapłaceniu, mogę robić z nim, co tylko chcę? Gdy będę chciał mieć piękne świadectwo dla jakichś władz, postaram się o piękne i czyste. Dając je wam, powiedziałem, że to jest jedyny okaz, niepowtarzalny. Biały kruk. Czy jestem idiotą, dlatego, że profesor, za te same rysunki mnie stawia trójkę, a moim kolegom, bo im robiłem rysunki, stawiał piątkę? Odpowiedzcie sobie same. Albo na przykład... matematyka. Nie można postawić na koniec roku uczniowi piątki, który w roku miał pięćdziesiąt piątek, pięć czwórek i jedną trójkę. Piątkę mógłbym mieć, gdybym miał same piątki. Ale z kolei ten, który miał w roku pięćdziesiąt trójek, pięć czwórek i kilka dwój, może mieć czwórkę, bo on pracował? Widać jego pracę. Ile dziewcząt miało z matematyki piątkę?

– Dużo! – odpowiedziała Justyna. – Około dziesięciu.

– Wasze dziewczyny z piątkami są na poziomie naszych trójkowiczów. Ale to już inna historia. Czy któraś z was, wybiera się do ”Technikum”?

– Tak! – odezwała się Zosia. – Na przykład ja? Czyżbyś też chciał lub miał zamiary?

– Tak między Bogiem, a prawdą, jestem już przyjęty do ”Technikum”. Mam tylko dostarczyć świadectwo, oczywiście nowe, nie to. Tego nie chcieli, zbyt wyzywające. Same piątki.

– Mówisz, o którym ”Technikum”? – wtrąciła się Jolka.

– O dziennym. – Zygmunt był bardzo zdziwiony. – A wy?

– Do dziennego ”Technikum” kolego, najpierw są egzaminy i dopiero możesz powiedzieć, czy jesteś przyjęty, czy nie? – sprostowała go Zosia.

– Może wy tak, ja nie. Weszliśmy z Waldkiem do środka, aby tak jak każdy zapisać się na egzaminy. Dyrektor, gdy nas zobaczył... no, nie powiem, że całował nas po ręku, nie. Ale kazał zapisać nas na rok szkolny. Nie na egzaminy, tylko już na rok szkolny. Może dziwne, ale zapytał nas, cytuję, a gdzie reszta szóstki?

– Co? – zdziwiła się Zosia.

– Ja też zdziwiłem się, więc powiedział, szóstka twoich przyjaciół. Wszystko możliwe, że pomylił mnie z kimś innym, ale jesteśmy przyjęci do szkoły.

– A co z resztą? – zapytała Zosia.

– Zacząłem z Waldkiem zastanawiać się, o kim mógł mówić, ale jeżeli chodzi o mnie, nie mam aż sześciu przyjaciół. Ja wcale nie mam przyjaciół.

– Tu nie chodzi o sześciu, tylko o sześcioro. – sprostowała go Zosia.

– Nie wiem. Dokładnie to on powiedział, a gdzie reszta szóstki?

– I co zrobisz?

– Jeżeli w tej szkole, miałbym chodzić... uczyć się razem z wami... chyba zrezygnuję z nauki. – Zygmunt był spokojny.

– Co takiego? – Zosia nie umiała pogodzić się. – Jest szansa, aby sześć osób mogło wejść do szkoły bez egzaminu, a ty chcesz zrezygnować?

– Ja nie mam tylu przyjaciół. Miałem zebrać ich świadectwa i zanieść do szkoły, do dyrektora. Kogo? Czyje?

– Czy nie wiesz, o kogo on pytał? Czy nie pamiętasz studniówki?

– Może to dziwne, ale bardzo słabo pamiętam studniówkę. Prawie wcale.

– Zosia przestań, on kituje. – przerwała im Jolka. – Nikt nie przyjmie cię bez egzaminu?

– Możesz przejść się do sekretariatu i zapytać. Mam wskazać mu sześć osób, ale... dajmy spokój. Do tej pory, rozmawialiśmy na mój temat. Teraz chciałbym wypowiedzieć się na wasz temat. Chyba nie macie nic przeciwko temu? – wskazał na świadectwo. – Każda z was trzymała ten papier w ręku. Postawiłyście odciski na papierze. Z nich odczytam waszą przyszłość. Pierwsza trzymała Justyna. – Zygmunt zamknął oczy. – To są odciski jej. Tu nakładają się na Zosi odciski, puścimy to. U! – zawołał przeciągle. – Jestem przy twoim grobie. Mam w głowie całe twoje życie. Teraz Jolka. Tu są odciski Jolki. – znów zajęczał. – Mam w głowie całe twoje życie. Tfu! Powinnaś się wstydzić. Zosia?! Gdzie są odciski Zosi? – znów zajęczał. – Która z was chce wiedzieć, Justyna?

– Tak, ale same dobre rzeczy.

– Same dobre? – zaśmiał się. – W twoim życiu nie ma dobrych rzeczy. Ale porównując cię do reszty dziewcząt z klasy... uznawana byłaś za latawicę, jako żona...

– Szmatę. – usłyszał Zygmunt.

– Zosia dobrze podpowiada, szmatę...

– Ja nic nie mówiłam. – krzyknęła dziewczyna w obronie.

– Widocznie słyszałem twoje myśli? Ale to dobre określenie, uznawana byłaś za szmatę. Jako żona będziesz wspaniałą żoną, ukochaną żoną powiedziałbym. Jako matka? Wspaniałą matką. Zazdrościć ci mogą inne twoje koleżanki. Czy naprawdę nie chcesz poznać swego złego losu?

– Nie. Zło nie interesuje mnie. – uśmiechnęła się.

– Szkoda. Mogłabyś ustrzec się zła. Nie zazdroszczę ci wcale tego, co się z tobą stanie. Słyszę ogromny pisk, ogromny płacz... – Zygmunt wbił w nią swój wzrok. – To, co stanie się ze mną, będzie niczym, co ty przeżyjesz. Mnie tylko pobiją, ale z ciebie zrobią kalekę. – wzrok przeniósł na jej nogi. – Czy mogę? – położył rękę na jej łydce. – Są takie piękne. Chroń je. Nazywać mnie będą aniołem zła, aniołem ciemności, aniołem śmierci, ale chciałbym ci pomóc. Czy mogę? – powtórzył.

– Przestań, to nie jest wcale śmieszne. – poprosiła Zosia.

– Czy mogę ci pomóc? Czy chcesz, abym pomógł ci? Proszę cię? – patrzył w jej piękne oczy. – Albo nie mów nic. – wziął ją za łydki i wyprostował jej nogi. Pochylił się nad jej nogami i mamrotał coś zrozumiałego tylko dla siebie. Rękoma stawiał granice pomiędzy kolanami a kostką. Ustami ogrzewał miejsca, chuchając, prawie, że całując jej nogi. Paznokciami palców, biegał po jej ciele, to znów łączył coś nad jej ciałem, coś małego malutkiego, to znów coś jak gdyby rurę.

– Co on robi? – zdziwiła się Jolka.

– Co ty robisz? – zapytała go Justyna.

– Już skończyłem. – Zygmunt podniósł twarz do góry.

– Co to za przedstawienie? – dziwiła się Zosia, ale Zygmunt nie reagował na niczyje głosy.

– Te nogi poniosą mojego synka do chrztu. Chcę, aby były sprawne. Nie chciałaś znać swego zła, nie będziesz wiedziała, jak się przed tym ustrzec. Te nogi poniosą go do kościoła, dlatego będą sprawne, obiecuję ci.

– One są sprawne. – stwierdziła krótko.

– Nie przerywaj mi. – swe oczy wbił w jej twarz. – Chcę, aby były sprawne. Chcę, aby poniosły go do chrztu. Chcę i niech tak się stanie. – pochylił się i ucałował ją w jedną i w drugą nogę.

– Przerażasz mnie. – Justyna zaczęła płakać.

– Przestań głupia... – przerwała jej Zosia. – ...to tylko jego wygłupy i to głupie wygłupy.

– Czy chciałabyś być matką chrzestną mojego synka? – zapytał ją.

– Na matkę chrzestną, bierze się kogoś z rodziny, kogoś z grona przyjaciół. – Zosia zaczęła stawać w obronie koleżanki.

– Brawo! – zawołał i spojrzał na Justynę. – Czy będziesz chciała być matką chrzestną mojego synka? Nie dawaj się prosić, w kumy nie odmawia się.

– Jeżeli powiem nie, co się stanie? – zapytała go.

– Dlaczego miałabyś powiedzieć „nie”? – zapytał ją smutnie.

– Czy będziemy aż tak bliskimi przyjaciółmi, że poprosisz mnie w kumy?

– Ciężkie pytanie. – Zygmunt zastanowił się. – Nie odpowiem na nie. Wiem tylko, że syn mój będzie mieszkał blisko ciebie. Wiem, że gdy matka dziecka poprosi cię, nie odmówisz jej. Chciałbym i ja mieć w tym jakiś wkład, dlatego proszę cię dziś.

– Czy twoja żona będzie znać Justynę? – zapytała Zosia.

Zygmunt popatrzył na Zosię i nie odpowiedział.

– Dlaczego nie odpowiadasz Zosi? – zdziwiła się Justyna.

– Rozmawiam z tobą i odpowiadam tylko na twoje pytania.

– Więc powiedz, czy twoja żona będzie znać mnie?

– Ja nie będę miał żony. Umrę dość młodo, nie zdążę się ożenić. Ale matka dziecka będzie twoją przyjaciółką.

– Poznam ją?

– Tak, przyjdzie do ciebie i powie ci „zostań matką chrzestną mojego dziecka. Zapytasz, jak ma na imię twoje dziecko? Odpowie ci, Robert!” Nie odmówisz jej, to twoja przyjaciółka. Pytałaś, co stanie się, gdy powiesz „nie”? Zapytaj się, co stanie się, gdy powiesz „tak”?

– A co stanie się?

– No dokończ! Chciałaś znać tylko dobre rzeczy, więc powiem ci tylko same dobre rzeczy. Nie bój się.

Justyna patrzyła na niego dziwnie.

– Co stanie się, gdy powiem tak?

– Właściwie nic wielkiego. Nic wielkiego dla innych, ale dla ciebie, ogrom dobra. Powiem ci kilka wskazówek, które pozwolą ci lepiej żyć. – zdjął z szyi łańcuszek z krzyżykiem. – Czy zechciałabyś przyjąć to, od mnie?

– Dziękuję, ale mam. – wskazała na swój złoty łańcuszek.

– Czy mogłabyś przekazać go od mnie, mojemu synkowi?

– Przekaż to jego matce.

– Jego matka będzie nienawidzić mnie. Będzie zaślepiona nienawiścią. Ty będziesz kochała go. On pomoże także i tobie.

– Jeżeli będę jego matką chrzestną, kupię mu piękny złoty łańcuszek. Po co mu taka podróba. Sam sobie noś coś takiego.

– Dobrze. – schował go do małej kieszeni marynarki. – Tak bardzo chciałem, aby miał jakąś pamiątkę po swoim ojcu. Ale skoro nie chcesz spełnić mojej prośby? Mimo wszystko, powiem ci... gdy będziesz leżeć w szpitalu, przyjdzie do ciebie w nocy ktoś... będzie przychodził i uzdrawiał cię. Dam ci coś, czego nigdy nie zdejmiesz. – Zygmunt sięgnął na swoją szyję i tak jak, poprzednio swój łańcuszek, tak teraz zdjął coś ze swej szyi i założył na szyję dziewczyny. – Łańcuszek złoty kiedyś zdejmiesz, ale tego nie zdejmiesz.

– Nie zdejmę, bo mi nic nie założyłeś.

Wziął ją za rękę i położył ją na jej piersi tuż pod szyją.

– Teraz żartujesz sobie, bo jeszcze nie znasz swego przeznaczenia. Gdy w nocy przychodził będzie do ciebie, uczyń ten znak i powiedz Mu, „mam znak Twojej przyjaźni”. On pomoże ci.

– Kto? – zdziwiła się Justyna.

– On. Może dzisiaj wstydzisz przyznać się, że wiesz, o kogo chodzi, ale gdy przyjdzie do ciebie zrozumiesz. Miałem ci mówić tylko o dobrych rzeczach, dlatego mówię tylko o dobrych rzeczach. Następna dobra rzecz... gdy będziesz jechała do szpitala, gdy stracisz przytomność, odnajdź Go.

– Kogo? Na litość boską, kogo? – Justyna wystraszyła się.

– Tego, któremu na imię JAN...

– Jan Mickiewicz! – zawołała Zosia. – Dziewczyny pamiętacie tego faceta...

– Zamknij się!! – zawołał na nią. – Któremu imię JAN, który przyszedł na świadectwo, aby dać świadectwo o Światłości... – Zygmunt wciąż patrzył na dziewczynę. –...aby przez Niego wszyscy wierzyli...

– To ”Ewangelia świętego Jana”! – zawołała Justyna. Szybkim gestem położyły rękę na swym łańcuszku.

– Nie był On światłością, ale iżby świadectwo dał o Światłości. Była Światłość prawdziwa, Która oświeca każdego człowieka, na ten świat przychodzącego. Na świecie był i świat jest uczyniony Przezeń, a świat Go nie poznał. Przyszedł do własności, a swoi Go nie przyjęli. A tym, którzy Go przyjęli, im dał moc, aby się stali synami bożymi. Tym, którzy wierzą w Imię Jego. Którzy nie ze krwi, ani z woli ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili.

– To ”Ewangelia świętego Jana”, prawda? – była podniecona.

– Zgadza się. Wszystko się Przezeń stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W nim był żywot, a żywot był Światłością ludzi, a Światłość w ciemnościach świeci, a ciemności jej nie ogarnęły. Był człowiek posłany od Boga, któremu było imię Jan... ale to nie o tego Jana chodzi. Ten Jan, którego każę ci odnaleźć, to skrót od słów, jak... anioł... niewinny... On przyjdzie do ciebie, pomoże ci. Powiedz Mu tylko, że masz na szyi Jego znak przyjaźni. Jestem spokojny o ciebie. Ale mam do ciebie pewną prośbę, przekaż ten znak przyjaźni memu synkowi. Gdy będziesz w kościele, uczyń ten znak na sobie i na nim. Przekaż mu to, co ofiarowałem ci. Będziesz już miała doświadczenie.

– A gdzie ty będziesz? – Justyna była wyraźnie przestraszona.

– Wszystko możliwe, że w dniu jego chrztu już nie będę żył. Wszystko możliwe, że mnie zabiją, może zrobią kaleką, może tylko oślepią, ale mimo wszystko, nigdy nie chciałbym się zamienić na twoje cierpienia. – Zygmunt utkwił wzrok w dole. Kątem oka spoglądał na jej nogi. – Nie pozwól, nigdy przenigdy, amputować sobie nóg. On uratuje ci je. Pamiętaj o tym.

– Skoro wiesz, co się stanie ze mną, dlaczego nie wiesz jak uratować siebie?

– Wielkość moich grzechów jest tak ogromna, że musiałbym uratować dziesiątki ludzkich istnień, aby Bóg mógł przebaczyć mi je. Chciałbym być tam, gdzie to się stanie... – wskazał na jej nogi. – ...ale spóźnię się. Mam także i swoje życie. Mogę jednak spróbować. Czy mogłabyś poświęcić dzisiejszy dzień swoim nogom? – zapytał ją.

– To znaczy?

– Czy mogłabyś zostawić w tej chwili, swoje koleżanki, swoich kolegów, którzy tu mają pojawić się i jak grzeczna dziewczynka, pojechać do swego domu, do rodziców?

Justyna chwilę zastanawiała się.

– A jeśli tego nie zrobię?

– Zrobisz jak zechcesz. Jesteś w końcu dorosłą dziewczynką. Ja robię tylko taki test?

Dziewczyny zarechotały.

– Nie bądź głupia! – Jolka trąciła ją łokciem. – Buja cię, nie daj się.

– Nie, nie skorzystam z twojej oferty, jednak wybieram koleżanki i balangę.

– To prawda, jednym wyrzeczeniem nie poprawisz swojej opinii. Zrobisz jak zechcesz. I rób jak chcesz. To wszystko, co miałem ci dobrego do powiedzenia. Następna moje świadectwo trzymała Jolka. Czy chcesz...

– Tak chcę, abyś coś mi powiedział.

– Co chcesz wiedzieć?

– Czy możesz się od nas odpieprzyć, albo jeszcze lepiej, czy możesz się od nas odpierdolić?

Zygmunt popatrzył na nią dziwnie.

– Tak! Mogę! Ale jestem prawdziwym mężczyzną i zawsze robię naprzeciw kobiecie. Jak ona do góry, to ja w dół. Ty jesteś prawdziwą kobietą, dlatego nie posłucham ciebie. Nie odpierdolę się od ciebie, ani od was. Jeżeli tobie nie pasuje moje lub nasze towarzystwo, zrób to sama. Udajesz wielką przyjaciółkę Justyny i Zosi. To ty będziesz przyczyną ich łez. One kiedyś zrozumieją swój błąd, czy ty im wtedy pomożesz?

– Tak! Jesteśmy przyjaciółkami!

– Ty jesteś ich wrogiem. Boginią nieszczęścia była Ate, ty jesteś jak jej wcielenie. Wszystko, co robisz, przemieni się u nich na złe. Powinienem cię nienawidzić, ale ja kocham cię. Robiąc źle dla mnie, w zasadzie robisz dobrze. Wyświadczasz mi przysługę. Wszystko zło, będzie twoją zasługą. To tyle, co miałem ci do powiedzenia. Nie mam do ciebie o nic żalu, chociaż to ty sprawisz, że mój syn będzie miał ojczyma. Za to powinienem cię znienawidzić, ale okaże się, że to było najlepsze, co mogłaś mi zrobić. Dziewczyno zmień się. Bądź prawdziwą ich przyjaciółką. Niech one nie płaczą przez ciebie. Przez przyjaciółki nie powinno się płakać. Zmień się na lepsze. To tyle.

Patrzył przez chwilę na nią.

– Śmiać się będą ze mnie, że jestem aniołem śmierci, aniołem ciemności, aniołem zła, ale jakże te wszystkie przezwiska, pasują do ciebie? Ciebie powinni nazwać aniołem nieszczęścia. Lubię cię. – Zygmunt uśmiechnął się. Przeniósł wzrok na Zosię. – Najbardziej pyskata dziewczyna. Na samym początku powiedziałaś, że czekasz, ale nie na mnie. Myślę, że nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Nie sądzę, abyś chciała cokolwiek wiedzieć?

– Bingo!

– Co to znaczy?

Dziewczyny parsknęły śmiechem.

– Bingo! – powtórzyła.

– Może faktycznie jestem za mało inteligentny, ale skoro chcesz się ze mnie nabijać, proszę bardzo, czyń to.

Dziewczyny znów zaśmiały się.

– Czy to wszystko? – zdziwił się. – Tak krótko? Czekałem na coś więcej?

– Sprostuję cię. Nie czekam na żadnego z chłopaków, ja mam chłopaka. Mam narzeczonego.

– O!, o! Moje gratulacje! Patrzcie, taka cicha woda.

– Cicha woda, ale brzegi rwie. – zaśmiała się Jolka.

– Chciałbym ciebie zapytać, czy uważasz obie dziewczyny za swoje przyjaciółki?

– Oczywiście!? – bez wahania odpowiedziała Zosia.

– Zadziwiające zaufanie. Ale teraz ja sprostuję cię. W połowie masz rację. Co do Justyny, tak, jest twoją przyjaciółką i będzie twoją przyjaciółką, ale co do Jolki?... radzę ci sfolgować. Teraz ty... dla Justyny będziesz faktycznie przyjaciółką. Wielką przyjaciółką. Dla Jolki? Ona zaślepi cię, zamąci ci w głowie. Kiedyś ockniesz się, ale już będzie za późno. Któregoś dnia zdecydujesz, że chcesz wyjść za mnie za mąż. Przyjdziesz, ale ona ci poplącze plany. – Zygmunt uśmiechał się. – Jej słuchać się będziesz bardziej, niż kogokolwiek. Ale to twoja sprawa, to twoje życie.

– Dlaczego robisz ze mnie takiego potwora? – Jolka była gotowa rozpłakać się.

– Przestań, głupia! Jeszcze tego by brakowało, aby beczeć? – uspakajała ją Zosia.

– Ja nie robię z ciebie potwora. Gdzie będziesz, gdy ona będzie miała zmiażdżone nogi, co wtedy zrobisz? W jaki sposób wtedy jej pomożesz? Czy wiesz, dlaczego to się stanie? To ty wyciągniesz ją tam. Ty, wielka przyjaciółka. Dlaczego? Bo zawsze musi stać się tak, jak ty chcesz i stanie. Gdzie dziś ona będzie? I dlaczego? Będzie tam, gdzie ty jej zaproponujesz, a gdzie? Czy będzie mogła poświęcić dzisiejszy dzień dla swych nóg? Nie. Ty mówisz, potworem? Przyjaciół należy ratować, a ty, czy czujesz taką potrzebę? Czy dzisiejszego dnia powiesz, chociaż jedno słowo, Justyna jedz do domu, poświęć ten dzień dla ratowania nóg?

– Chcesz powiedzieć, że grozi mi zmiażdżenie nóg? – wystraszyła się Justyna.

– Tak! Chciałaś usłyszeć tylko dobre rzeczy. Złych rzeczy nie chciałaś słyszeć.

Justyna zaczęła płakać.

– I co żeś narobił?! Durniu jeden!? Czy dzisiaj jest dzień na takie rzeczy?! – Jolka była wściekła. – Przestań. – zaczęła sama popłakiwać. – Nie wierz mu. Może kłamie?

– Powiedz, że to był wygłup? – poprosiła go Zosia.

– Chcesz być jej przyjaciółką? Ja też... też chciałbym być dla niej kolegą, dobrym kolegą.

– Jesteś dla niej kolegą. Przypomnij sobie studniówkę...

– Ja nie mogę sobie przypomnieć studniówki, bo ja na niej nie byłem. Wiem o niektórych scenkach, ale tylko z opowiadań kolegów na lekcji.

– Ty sobie żartujesz! Dziewczyny, on sobie kpi z nas! – zbuntowała się Zosia. – Nie byłeś na studniówce? Ale jaja?! Jak berety!

– To nawet nie wiesz, kto oświadczył się Zosi na studniówce? – zdziwiła się Jolka. – Czy udajesz głupka?

– Czy to na niego czekasz teraz? Aha?? – Zygmunt uśmiechnął się sam do siebie. – Dobrze, że nie zrobiłem głupiego kroku? Idąc tu, miałem straszną ochotę powiedzieć, Zosiu kocham cię. Dobrze, że się powstrzymałem. Narobiłbym śmiechu z siebie. – śmiał się sam do siebie. – Czy znam go?

Dziewczyny zachichotały. Pochylone ku sobie, kręciły głowami i chichotały. Patrzył na nie i sam też śmiał się.

– Gdy nie możesz pokonać wroga, dołącz do niego. – powiedział jedną z mądrości. – Wyobraźcie sobie coś lepszego... pomyślałem, że wezmę wasze świadectwa i zaniosę dyrektorowi...

– Bardzo mądra myśl!! – zawołała Jolka.

– Nic lepszego wymyślić chyba nie mogłeś? – ucieszyła się Zosia.

– Ale gdy posłuchałem jak osądziłyście mnie. Doszedłem do wniosku, że gdzieżby, wy? Takie inteligentne, w jednej klasie ze mną, takim idiotą? Chyba tak mówiłyście, patrząc na świadectwo?

– Ale cham. – skwitowała Jolka.

– To było poniżej pasa! – Zosi mina od razu zrzedła.

– Dziewczyny, chodźcie! – Jolka poderwała się. – Nasze chłopaki.

Zygmunt spojrzał za wzrokiem Jolki.

– To wasze chłopaki? – parsknął śmiechem.

– Tak! To nasze chłopaki! – Jolka uśmiechnęła się. – A ty nadal szukaj matki dla swojego dziecka.

– Już ją znalazłem.

– I jak ma na imię? – zaśmiała się Jolka.

– Zosia.

– Jelenie pod ochroną! – rzuciła Zosia wstając.

– Matka mojego dziecka, nazywać się będzie, Zosia Glizia.

– A chyba, że tak! – odpowiedziała mu. – Mówisz, że nie byłeś na studniówce? – dorzuciła.

– Chyba nie byłem skoro nic nie pamiętam.

– Jeśli tak, to nie warto ci nic mówić, to i tak nic nie da?

– Co takiego wydarzyło się na studniówce, czego nie wiem ja?

– W zasadzie nic! Nic, co warto mówić ci.

Zygmunt wziął swoje świadectwo pomiędzy obie dłonie.

– Chcę to wiedzieć! – zamknął oczy i uniósł twarz ku górze.

Obrazy, jak przyspieszony film migały mu przed oczyma. Gdy otworzył oczy, Zosia schodziła ze skalniaka do chłopaków.

– Zosiu! – zawołał za nią. – Nie idź z nimi! Zaczekaj! Nie marnuj sobie życia!

– To moje życie i mogę robić z nim, co tylko zechcę! – rzuciła mu z uśmieszkiem.

– Kiedyś będziesz tego żałować!

– To moja sprawa i mój żal. – posłała mu jeszcze jeden uśmiech. – Pa, pa! – pomachała mu ręką.

– Jeżeli myślisz, że zrobisz mi na złość, to mylisz się. – powiedział raczej sam do siebie, bo ona była już w połowie drogi.

Zosia podeszła do Andrzeja, coś mu szepnęła i objęli się i namiętnie pocałowali.

– Jeżeli uważasz, że czymś takim zagrasz mi na nerwach, to pomyliłaś się. Na srasz tylko sobie w życie. Tyle z tego będziesz mieć. – zawołał do niej.

Justyna podeszła do Andrzeja, dała mu sójkę w bok. Coś powiedziała mu i lekko odepchnęła Zosię.

– W zęby ją. Niech nie wchodzi ci w paradę. – zawołał nie wiadomo do której.

– Ej! Ty! O której miałeś być pod szkołą!? – zawołał do Zygmunta malarz. – Co cykor?! Dawaj!!

– Pożegnaj się ze swoimi ciziami i chodź. Pożegnaj, bo mogą cię więcej żywego nie zobaczyć. – odkrzyknął mu. – Jestem do twojej dyspozycji.

– Przecież tu nie będziemy się walić. Chodź na stadion.

– Gdy dojdę ci końca tutaj, to jeszcze szkoła wypłaci rodzicom trochę grosza.

– No chodź. Co cykasz? – zawołał zdenerwowany malarz.

– No dobrze. Pójdziemy za siatkę. – Zygmunt wstał.

– Zostań tam! – wydarła się Justyna. Złapała malarza za krawat. – Spróbuj go trącić, a z jaj zrobię ci marmoladę.

– Po czyjej ty jesteś stronie? – malarz próbował wyrwać się dziewczynie.

Zygmunt parsknął śmiechem.

– Ty bohaterze. Takiej małej dziewczynki się boisz, a do mnie startujesz. Ty koniobijco!

Dziewczyny parsknęły śmiechem, a Zosia zapytała;

– A co to znaczy?

Zygmunt chciał dopiec koledze i zawołał.

– Malarz, tu jest tak zacisznie i romantycznie, chodź obciągniesz mi druta. – i usiadł na trawie.

– Tego bym mu nie darował. – stwierdził Andrzej.

Malarz skierował się w stronę skalniaka. Justyna chwyciła go za krawat.

– Jeszcze jeden krok i on już nie będzie musiał nic po mnie poprawiać. – stwierdziła stanowczo.

– Ty tego nie rozumiesz, to jest afront!

– To raczej ty nie rozumiesz. – wtrąciła się Jolka. – On cię prowokuje.

Malarz popatrzył na koleżanki i kolegów. Było mu głupio. Nie umiał pogodzić się z tym, co pomyślą o nim?

– Chowasz się za spódnicami dziewcząt. Taki z ciebie mężczyzna? – zawołał do Zygmunta.

– Co takiego? Ja czekam tu na ciebie i jestem podniecony. Chodź zobacz, obciągaczu! – zaśmiał się.

Wszystko przyjęłoby chyba inny bieg, gdyby nie fakt, że na stopniach szkoły pojawili się Janeczka i Andrzej.

– Panie, panowie, spadamy! – dała komendę Jolka.

– No chodź, chodź, nie bój się. – Zygmunt śmiał się dalej. – Poczekamy, aż przejdą.

Ale szemrane towarzystwo nie chciało czekać i poszli sobie.

Usiadł, aby nie wychodzić teraz. Doszedł do wniosku, że byłoby głupio wychodzić teraz, jeszcze pomyśleliby, że na nich czekał.

– No wyjdź do nas! – zawołała Janeczka, gdy byli już blisko.

Ale uparcie siedział na trawie.

– Zygmunt, pani profesor cię prosi. Nie pozwól damie czekać. – odezwał się Andrzej.

Zygmunt podniósł się.

– Chcemy się tylko pożegnać. – skomentował Andrzej. – Chyba, że nie chcesz podejść do nas?

– Mieliśmy się tam spotkać z malarzem...

– A nie z Zosią? – zdziwiła się Janeczka.

– Mieliśmy męską sprawę do załatwienia, ale dziewczyny zabrały go...

– Zosia nie chciała zostać? – nie dawała za wygrane Janeczka.

– Nie, nie chciała. Ja mam inną dziewczynę. – Zygmunt był już przy nich i gotów był powiedzieć im „Do widzenia”, gdy Janeczka powiedziała;

– Pozwól, że przedstawię ci swojego narzeczonego. – wskazała na Andrzeja.

– Gratuluję. Jakże się cieszę. – uśmiechnął się do niego i wyciągnął ku niemu rękę.

– Pozwól, że przedstawię ci swoją narzeczoną. – Andrzej wskazał Janeczkę.

– Tak bardzo się cieszę. – Zygmunt zmrużył oczy. – Przepraszam za...

– My też się cieszymy. – Janeczka objęła go. – Przestań głuptasie.

Za nimi szły profesorki.

– Zaczekajmy, niech przejdą. Mam wam coś do powiedzenia. – oświadczył Zygmunt.

– Czy to jeszcze... nie wszystko jest powiedziane? – zdziwiła się Janeczka.

– Jeszcze nie! Tak bardzo się cieszę. – Zygmunt trzymał ją za paluszek.

Profesorki z daleka uśmiechały się.

– Czy one już wiedzą? – zainteresował się Zygmunt.

– Jak chcesz, to powiedz im. – pozwoliła Janeczka.

– Wiedzą, wiedzą... – ukradkiem dał znać Andrzej.

– I co cieszysz się? – zapytała Tereska.

– Z czego? Z ich zaręczyn? Oczywiście! Jestem wzruszony, chce mi się płakać.

– Płakać? – zdziwiła się Janeczka.

– Płakać i śmiać się zarazem. – Zygmunt nie umiał ukryć radości. Ucałował Janeczkę w paluszek.

– Moje gratulacje. – do Andrzeja podeszła Zduńska. – Nie miałam czasu wcześniej złożyć życzeń. Moje gratulacje.

Cmokali się chwilę i profesorki już odchodziły.

– Chyba cieszysz się? – znów powtórzyła się profesorka od rosyjskiego.

– Przecież mówiłem jej, że wyjdzie za „Zwierzaka”. – uśmiechnął się do Tereski.

– Zwierzaka? – zdziwiła się Janeczka.

– Tak! To pani nie wiedziała o tym, że profesora przezywaliśmy „Zwierzak”? Nie lubił tego przezwiska, ale nas to nie interesowało.

Janeczka dziwnie patrzyła na chłopaków.

– Czy one wiedziały o przezwisku profesora? – Janeczka wskazała odchodzące profesorki.

– O to właśnie chodziło, aby pani dowiedziała się jak najpóźniej, że Andrzej to „Zwierzak”. Wierzyłem, że kiedyś, podczas rozmowy on powie pani, jak przezywali go uczniowie. I że wtedy pani wszystko zrozumie.

– A co miała zrozumieć? – teraz zdziwił się Andrzej.

– To będzie temat do waszej pierwszej rozmowy, na pierwszy wspólny długi wieczór. Wierzę, że będziecie szczęśliwi. To jest wam pisane. Do widzenia państwu.

– Pozwól, że odprowadzimy cię. – Janeczka wzięła go pod rękę.

– Ja idę na Słoneczną. – oświadczył Zygmunt.

– Nawet do bramy, ale chwilkę pójdziemy razem. – odparła.

Pozwolił się poprowadzić. Wziął Andrzeja pod rękę. Andrzej przerzucił marynarkę na drugą rękę. Zygmunt ujął go za tą włochatą rękę i przycisnął ich ku sobie.

– Nie pragnąłem niczego tak bardzo, jak usłyszeć, że macie się ku sobie. Mogę teraz tylko podziękować Bogu za to. Muszę mu podziękować za to.

– Czekałeś na nasze zaręczyny? – zdziwił się Andrzej.

– Niczego tak nie pragnąłem, jak tylko usłyszeć, że będziecie się kochać. Że kochacie się.

– My skręcamy w lewo, na bloki. – Janeczka zatrzymała się.

– Przepraszam za wszystko, co złego wyrządziłem pani. Za wszystko. Czy może mi pani wybaczyć? – mocniej ścisnął jej dłoń.

– Mogę.

– Nic więcej niech pani nie mówi. Proszę. Nic więcej nie trzeba. Chciałbym jeszcze z Andrzejem zamienić kilka słów, czy pozwoli pani? – poprosił.

– Rozumiem, mam odejść? – zdziwiła się.

– Nie koniecznie. To tylko dwa słowa...

– Andrzej, to ja zrobię zakupy przez ten czas. – zgodziła się Janeczka.

– Proszę zaczekać, to dosłownie moment. – zerknął, że właśnie trzyma Andrzeja za rękę. – Chcę tylko potrzymać go, za tą włochatą rękę. – uśmiechnął się. I już poważnie dodał. – Jemu też dokuczałem. Mówiłem mu wciąż, że go wykastruję, bo chciałem, aby wreszcie podjął tą męską decyzję. Tak naprawdę, to była tylko przenośnia. Gdyby był na naszej studniówce wiedziałby, o co chodzi. Porozmawiajcie o wszystkim, razem. Proszę. Zrozumie pan moje postępowanie i chciałbym przeprosić go za to i nic więcej.

– Przeprosiny przyjęte. – uśmiechnął się do niego Andrzej.

Zygmunt wziął jego rękę, pogładził po niej.

– Kiedyś doszedłem do przekonania, że Pan Bóg bardziej kocha tych mężczyzn, co mają włochate ręce. Nie wiedziałem dlaczego, ale już teraz wiem, bo są bardziej męscy. Przypominają mu jego wizerunek.

– Mylisz się, Bóg kocha wszystkich mężczyzn, mężczyzn i kobiety. Czy o moich włochatych rękach chcesz rozmawiać? – zdziwił się Andrzej. – Trochę niezręcznie mi.

– Nie. – Zygmunt swoją dłoń położył na jego dłoni. Zamknął oczy i palcami wodził po jego dłoni.

– Co ty robisz?

– Chcę wejrzeć w twoje życie. Chcę wyszukać, co złego czyha na ciebie i zwalczyć to. Chcę oszczędzić cię dla niej. To będzie mój prezent ślubny dla was. Ile będę mógł, tyle nieszczęść odsunę od was, tak mi dopomóż Bóg. Gdy będę już tam, poproszę Go, aby przedłużył ci życie, za twoje włochate ręce, rok za każdą rękę. – otworzył oczy, spuścił wzrok na dół i potrząsnął głową.

Andrzej patrzył zadziwiony na chłopaka.

– Zazdroszczę ci. – szeptał Zygmunt.

– Czego? – Andrzej nie umiał wyjść z podziwu.

– Życia, tego nawet, że zakochała się w tobie wspaniała kobieta. – Zygmunt zaczął wyliczać.

– Nie ma czego zazdrościć? W tobie kiedyś też zakocha się wspaniała dziewczyna? Może jeszcze wspanialsza niż moja? – Andrzej dziwnie spoglądał na Zygmunta.

– Nie bujaj. We mnie... już nie zdążą. Nie wiesz jeszcze o tym. Gdy będę miał dziewiętnaście lat zginę, zginę jako młody chłopak. Dlatego tak bardzo pragnąłem, abyście się pokochali. Wasza miłość może przedłużyć moje życie. – ukradkiem otarł łzę. – Proszę cię, kochajcie się i to bardzo. Będę próbował oddalić od was wszystkie wasze nieszczęścia, tyle tylko mogę. Mam tak mało czasu na to wszystko. Przepraszam, ale muszę już iść. Życzę wam tylko szczęścia i kochajcie się.

– Zaraz! – Andrzej powstrzymał go za rękaw. – Czy ty jesteś medium?

– Co to jest takiego?

– Umiesz wejrzeć w życie, w przyszłość?

– Tak, umiem. Przepraszam, ale nie mam już czasu, muszę dalej żyć.

– Przepraszam cię, ale nie wiedziałem nic o tym. – Andrzej nie miał słów.

– To ja przepraszam was. Wybaczcie mi. – czubkami palców dotknął jego piersi. – Wybaczcie mi. Porozmawiajcie o tym.

Zygmunt odchodził i nic nie mogło go powstrzymać.

– Zaczekaj! – wołał Andrzej do Zygmunta i przywoływał Janeczkę, która zdążyła już odejść na kilkanaście metrów. – Zaczekaj!

– Co się stało? – Janeczka podbiegła do niego.

– Nie wiem? – Andrzej ledwie łapał dech. – Czy wiedziałaś, że on jest medium? Dziwnie zachowywał się. Nic z tego nie zrozumiałem.

– O Boże! To samo, co na studniówce. Zygmunt! Zaczekaj! – Janka truchtała za chłopakiem. – Zygmunt! Przecież nie będę cię przez pół miasta goniła.

– Zygmunt! – zawołał Andrzej. – Jak ty się zachowujesz? – chwycił go za rękaw.

Zygmunt dziwnie spoglądał na jedno i na drugie.

– Skądś was pamiętam, ale nie wiem skąd? Twarze są mi znane. To wszystko przez ten czas. Jakoś wolno mi płynie. Musicie poczekać, zaraz sobie przypomnę.

– Zygmunt! To nie jest śmieszne! – zawołała Janeczka.

– Głos. Skądś pamiętam ten głos. Mój czas tak wolno płynie. Kroki stawiam po kilka minut. Dotknij mnie, przypomnę sobie. Szybciej przypomnę sobie. Mój czas płynie wolniej, to kara dla mnie. Chciałem grać rolę Boga i teraz widzę jak Bóg. Wszystko płynie wolno, dostrzegam każdy szczegół.

– Zygmunt, to nie prawda. – Janeczka była wystraszona.

– O co tu chodzi? – Andrzej był równie zdziwiony jak Janka.

– Dotknij mnie, powiem ci kim jesteś. Pamiętam skądś twarze, pamiętam skądś głosy, ale pamięć mnie zawodzi. – wyciągnął powoli rękę.

Janka dotknęła go i jak nakręcony zaczął szczebiotać.

– Janina Świrska, profesor języka polskiego w Zespole Szkół imieniem Wilhelma Piecka w Ursusie, panna, zahipnotyzowana w styczniu siedemdziesiątego roku przez swego ucznia Zygmunt. Jej zadanie? Zakochać się i wyjść za mąż za Andrzeja Zwierzyńskiego. Cel? Ich miłość i szczęście da szansę i może przedłużyć życie tegoż osobnika. Po skrypt. Uszczęśliwieni na siłę. – przeniósł wzrok na Andrzeja. – Ten osobnik, to zapewne ten, o którym mówię? Dotknij mnie, powiem ci wszystko o tobie.

Ale Andrzej nie chciał posłuchać go.

– Przecież kiedyś dotykałem go? Gdzie to jest? Chcę to przeczytać. Andrzej Zwierzyński, gdzie są jego dane? Profesor w Zespole Szkół imieniem Wilhelma Piecka w Ursusie. Jego przedmiot ”Rysunek Techniczny”. Kawaler. Zahipnotyzowany przez swego ucznia Zygmunta w siedemdziesiątym roku. Jego zadanie? Zakochać się i pojąć za żonę Janinę Świrską. Cel? Ich miłość i szczęście da szansę i może przedłużyć życie tegoż osobnika. Po skrypt. Uszczęśliwieni na siłę.

– Co to wszystko znaczy? – szepnął Andrzej do Janeczki.

– Sama niezupełnie to rozumiem? – była wystraszona.

– Powinienem teraz przeczytać dane o sobie. – powiedział jak gdyby sam do siebie. – Zrozumielibyście wszystko. Już nie uczeń, kawaler. Cel? Zginie trzydziestego listopada siedemdziesiątego pierwszego roku. Skutek? Kara. Jego zadanie? Znaleźć kilka osób, które może uratować, albo dziesiątki osób, które musi uszczęśliwić. Przyczyna? Możliwość złagodzenia kary. Miejsce wykonania wyroku? Czechosłowacja. Po skrypt. Nic nie dopisali mi. Czysto. Są tylko nazwiska osób, do których mogę dotrzeć, których mogę uratować, których mogę uszczęśliwić. Czy wy jesteście tam? Zaraz poszukam. – zamknął oczy, strzelał miny.

– Czy ty rozumiesz coś z tego? – szepnął Andrzej do Janki.

– Tak, rozumiem.

– Jak myślicie, czy wasze nazwiska są na tej liście? – uśmiechnął się do nich.

– Nie wiemy? – odpowiedziała Janka.

– Tak bardzo chciałem grać rolę Boga, uszczęśliwiać ludzi, ratować ich i oto jestem ukarany. Gram rolę Boga. Widzę wszystko jak on, mogę spełniać dziś wszystkie wasze życzenia. Czy chcesz wiedzieć, czy są one na mojej liście? Powiedzieć wam?

– Tak. – szepnęła Janka.

– Obok innych nazwisk, ktoś dopisał ręcznie je i wziął je w klamerkę. Obok dopisane jest, „ostatnia szansa”. Moja gra była nie fer. Miałem wam pomóc, a nie uszczęśliwiać na siłę. Zagrałem nie fer i teraz ponoszę karę. Mój świat zwalnia. Muszę uwolnić was od hipnozy.

– O czym ty mówisz? – zdziwiła się Janka.

– Tak bardzo pragnąłem ocalić swe życie. Uciekłem się do podstępu. Zahipnotyzowałem was, abyście pokochali się.

– My kochamy się naprawdę. – Janka próbowała uśmiechnąć się.

– Nie kochanie, jesteście pod urokiem hipnozy.

– Ja kocham Andrzeja naprawdę. – oświadczyła Janeczka.

– Ja też kocham Janeczkę naprawdę. – nie chciał być gorszy.

– Czy chciałabyś być jego żoną?

– Tak.

– A ty? Czy chciałbyś być jej mężem?

– Oczywiście.

– Weźcie kartki, napiszcie to. Gdy jutro wstaniecie i poczujecie się inaczej i gdy spojrzycie na kartki i nie zrozumiecie tego, znaczyć będzie jesteście uwolnieni od hipnozy. Jeżeli jutro wstaniecie i będziecie inni i spojrzycie na kartki i w uczuciu waszym nic się nie zmieni, kochacie się naprawdę. Czy jesteście gotowi poddać się testowi?

Janka sięgnęła do torebki.

– Jak mówisz? Powtórz jeszcze raz.

– Napiszcie na kartkach; kocham Andrzeja, Janeczka. Kocham Janeczkę, Andrzej. Zaraz, ale napiszcie i nazwiska. Tu musi być wszystko jasne. Kocham Andrzeja Zwierzyńskiego, Janka Świrska, kocham Janinę Świrską, Andrzej Zwierzyński. Jeżeli jutro wstaniecie i spojrzycie na kartkę, i nie zrozumiecie tego, jesteście wolni od hipnozy. Ale jeżeli jutro wstaniecie, spojrzycie na kartkę i przypomnicie sobie dzisiejszy dzień i kochać się będziecie nadal... możecie być pewni, dajecie mi szansę na ratunek. A teraz uwalniam was od stanu hipnozy. – czynił swe gesty. – Daję wam wolność. Już moja wola nie panuje nad wami. Jesteście wolni, niech się stanie. Nawet, gdyby to było za cenę mojego życia. Wolę umrzeć z czystym sumieniem, niż żyć ciągle w ciemności.

– O czym on mówi? – Andrzej nie mógł tego rozumieć, no bo i skąd?

– Porozmawiaj z nim o tym. Proszę cię. Niech on też wie. – prosił ją Zygmunt.

– Będziemy mieli wiele czasu na rozmowy. Opowiem mu, przyrzekam ci. – Janka objęła chłopaka, tuliła go.

– Nie jestem już taki pewien, czy będziecie rozmawiać. Miłość wasza musiałaby być prawdziwa?

– I jest. Powiedz mi, czy to na studniówce, to był program, czy...

– Nie, to nie był program artystyczny. Opowiadałem wam swoje życie. Będzie ktoś w moim życiu, kto będzie miał na imię Jan. Będę z nim chodził po swoim życiu i naprawiał złe rzeczy. Na studniówce też czułem ich obecność. Teraz też czuję ich obok siebie.

– Ich? To znaczy, kogo? Mówisz o jednym?

– Nie wiem ile osób jest obok nas? Ja widzę ich kilka, a jak jest w rzeczywistości, nie wiem?

– Kilka?

– Kilku. To są faceci. Ja też nie jestem sam. Czuję w sobie kogoś innego. Dlatego mój świat spowalnia, abym wiedział, co odpowiedzieć i żeby to brzmiało sensownie.

– Czy chcesz powiedzieć, że koło nas żyją duchy?

– To nie są duchy. Nie bój się ich, to są moi przyjaciele. Noszę w sobie zło, oni pomogą mi pozbyć się go. Nie chcę być aniołem ciemności. Nie chcę zła. O Boże, co ja plotę, co ja mówię?

– Zygmunt, czy dobrze się czujesz?

– Nie... tak... nie... tak... nie wiem. Gdy mówię, nie, czuję się dobrze, gdy mówię, tak, chce mi się rzygać. Nie wiem?

– Dzieciaku, to tobie potrzebna jest pomoc.

– Chwilami czuję jego odczucie. – położył ręce na swoich piersiach. – To coś wspaniałego. Wiem, że nigdy nie będę się bał śmierci. Jeżeli to, co czuję, to właśnie to, nie będę się bał śmierci.

– Przestań. Andrzej powiedz mu coś, albo zrób coś, ja już nie mogę.

– Właśnie? Andrzej, czy mogę tak ci mówić? – zwrócił się do profesora.

– Dobrze, mów.

– Jesteś mężczyzną, prawdziwym mężczyzną. Gdybyś wiedział, że masz umrzeć, czy próbowałbyś ratować swoje życie?

– Myślę, że tak.

– W ten sposób myśląc, spowodowałem śmierć Andrzeja Wiśniewskiego. W ten sposób myśląc, spowodowałem śmierć niemowlęcia. Nie chcę już myśleć w ten sposób. Obciążam tylko swoje sumienie. Pogrążam się w ciemności. Oni chcą mi pomóc. Kim są oni? Nie znam ich. Chciałem być im podobny. Pomagać innym, ale obciążałem swoje sumienie, pogrążałem się w ciemności. Teraz wiem, jak ciężko grać rolę Boga? Dlatego zdecydowałem, oddam życie, za życie Waldka Chyca.

– Ty chyba oszalałeś? – Andrzej nic a nic z tego nie pojmował.

– Chcecie spróbować zagrać rolę Pana Boga? Pokochajcie się i pobierzcie, ale bez hipnozy. Zobaczycie, jakie to ciężkie? Przepraszam, ale na mnie już czas.

– Czy czujesz się na siłach pójść sam? – wystraszyła się Janka. – Może cię odprowadzimy?

– Nie kochanie. Zepsulibyście mi resztę atrakcji. To nie wszystkie atrakcje dzisiejszego dnia. Mówią mi, że czeka mnie inicjacja pozbycia się zła. Jeszcze czeka mnie wiele atrakcji. Poprzednie pożegnanie było o wiele przyjemniejsze. Życzyłem wam, szczęścia na nowej drodze życia. Teraz nawet nie wiem, czy odejdziecie razem. Przedtem wiedziałem, że pobierzecie się. Byłem tego pewien, bo tego chciałem. Teraz? Nawet nie będę wiedział, czy zakochacie się w sobie? Jak to wolność zmienia człowieka? – patrzył na nich przez chwilę. – Czemu płaczesz? Rzekł staremu czyżyk młody. Teraz będziesz miała lepsze niż przedtem wygody. Przedtem byłaś w klatce i to mi wybaczcie. Teraz już jesteście wolni, ja zostaję w klatce, ale ja nie płaczę? – uśmiechnął się do nich, ale to już było poprzez łzy i odszedł.

– Zygmunt! – zawołała za nim. Odwrócił głowę. – Czy twój świat biegnie normalnie?

– Wolniej, ale jestem już przyzwyczajony. Oni są ze mną.

Janka stanęła przed nim jak wryta w ziemię.

– W takim stanie nie możesz iść sam. Boję się.

– Przestań, twój strach może udzielić się mi? Jesteś wolna. Dam sobie radę. Muszę dawać sobie radę. Nic mi się nie stanie.

– Może Andrzej pójdzie z tobą? – Janka już popchnęła profesora ku chłopakowi.

– On nie jest przeznaczony dla mnie, ale dla ciebie. Jeżeli chcecie mi pomóc... – uśmiechnął się serdecznie. – ...wiecie przecież, co możecie zrobić? Wasza miłość pomogłaby mi. Tak długo będę żył, jak długo będziecie pamiętać mnie. Myślcie o mnie do przyszłego roku. Zapamiętajcie datę, trzydziesty listopad. Może zabraknąć mnie wśród was. Tak bardzo chciałbym żyć.

– A gdybym zgłosiła się na milicję? Czy to pomoże ci?

– Wiem, że nie zrobisz tego? Jesteś zbyt szlachetna. Przekażę ten gest dalej. Poświęcę się dla Waldka, to będzie moja zapłata. – popatrzył na bezradnego Andrzeja. – Wyjaśnij mu, o co chodzi? Nigdy nie chciałem wtajemniczać go w te sprawy. Nie zatrzymujcie mnie. To, co mi pisane i tak mnie nie minie. Jedno jeszcze zdanie do ciebie Andrzeju. Nie myśl sobie, że jestem jakiś homo nie wiadomo. To, że dotykam ciebie o niczym nie świadczy. Muszę dotykać kogoś, gdy chcę coś o nim wiedzieć. Już raz w tej szkole popełniłem błąd, nie chciałem potknąć kogoś, nie poznałem tego, że był leworęcznym. Teraz wciąż obwiniam się za jego śmierć.

– Dlaczego mnie nigdy nie dotykałeś? – zdziwiła się Janka.

– Pani wystarczająco mnie dotykała, to wystarczyło. – wyjaśnił jej.

– Wciąż niewiele rozumiem. – mamrotał Andrzej.

– Jest nadzieja, że spędzicie kilka godzin wspólnie, na wspólnej pogawędce. Ona opowie ci wszystko, co będzie chciała, lub wszystko, co zechcesz? To już od niej zależy. – spojrzał na nią. – Pani profesor? Janeczko? Czy chciałaby pani zobaczyć, jak zginął Jędrek? To, co stało się na sali gimnastycznej?

– W jaki sposób? – zdziwiła się.

– Oni, to znaczy ci, których ja czuję mówią, że jest szansa. Pytanie, czy pani tego chce?

– W jaki sposób?

– Nie ważne. Ważne jest tylko, aby pani tego chciała.

– Tak, chciałabym się przekonać, ile w tym jest twojej winy?

– Musimy zejść na trawę. Usiądźmy, bo stojąc możemy się przewrócić. Może lepiej będzie jak uklękniemy. Chwyćmy się za ręce. Gdy powiem, zamkniemy oczy i poprowadzę was tam. Ale pamiętajcie, nie będziemy tam sami.

– Jak to? – zdziwiła się Janka.

– Kilka osób chce sprawdzić, jak to było? Będzie tam kilka osób. Nie będziemy sami. Gotowi?

– Nie jestem pewna? Kto tam będzie? Kogo tam zobaczymy?

– Nie wiem? Naprawdę, ale nie wiem?

– Dobrze, jestem gotowa.

– Weźmy się za ręce i pod żadnym pozorem nie przerywajmy kręgu. Pod żadnym pozorem nie puszczajmy rąk. Znajdziemy się tam, na sali gimnastycznej, właśnie w tym momencie. Pamiętajcie, nie możemy ingerować w to, co się tam dzieje. Zamykamy oczy i podnosimy głowy do góry. Kierujemy nasze ręce do środka, gdy ręce się spotkają, będziemy gotowi. – Zygmunt zaczął odliczać. – Raz, dwa, trzy. Chodźcie za mną. – wziął ich za ręce, jedno z jednej, drugie z drugiej strony i skierowali się ku szkole. Lotem błyskawicy przebyli odległość dzielącą ich od szkoły. Z przerażeniem przebili mury sali gimnastycznej... – Nie bójcie się niczego.

Na małej sali gimnastycznej, był Zygmunt i profesor Andrzej Wiśniewski. Uczeń musiał chyba coś powiedzieć profesorowi i to coś wkurzającego, bo ten strasznie się wkurzył i rzucił się na ucznia wściekły, jak niewiadomo, kto?

– Pomyślą żeś zasłabł... wiesz? Dzisiaj poznasz moc Boga, ja znam ją dobrze. Poznałem ją, gdy miałem 7 lat. Teraz kolej na ciebie... – uczeń parsknął szyderczym śmiechem.

– Nie trącisz go, nawet go nie dotkniesz! – wrzeszczał jak oparzony.

Ale uczeń nie dokończył.

Profesor rzucił się na niego, chwycił go swym stalowym uściskiem za szyję.

– Zaczekaj! – zawołał. Wbił oczy w jego oczy, siłą woli, uwolnił się od jego uścisku. – Jeżeli chcesz, abym cierpiał, zrób to inaczej. – Andrzej zwolnił nieco. Uczeń powiedział mu: – Jeżeli chcesz, abym cierpiał, połam mi żebra.

Andrzej od razu wziął się do tego. Znów Zygmunt musiał go powstrzymać.

– Nie tak! Zaczekaj! Jestem niezniszczalny, ale mogę powiedzieć ci, jak mnie zniszczyć. – resztkami sił wymamrotał uczeń.

– Jak? Mów! – wrzasnął Jędrek.

Zygmunt nie odrywał swych oczu od jego spojrzenia.

– Weź ułóż palce kostkami do przodu. Moment! – syknął z bólu. – Czy wiesz, gdzie człowiek ma serce?

– Wiem!

– Czy wiesz, gdzie jest moje serce? – uczeń wziął go za ręce. – Tu jest moje serce. – wziął jego ręce i położył na jego bokach. – Czy chcesz zadać mi ból? Patrz się w moje oczy i ciśnij tak, abym wył z bólu. Powiedziałeś przecież, że masz tyle siły. Musisz zobaczyć jak wyję, jak padam.

Janka szarpnęła się.

– Nie!! Andrzej!! Nie!! Nie rób tego! To podstęp!

– Cicho bądź. On ciebie nie usłyszy. – uspakajał ją Zygmunt. – Janeczka, on nie widzi nawet ciebie. To tylko ty widzisz go.

Ale Janka szarpała się w swych więzach. Wyszarpywała się z objęć Zwierzyńskiego i Zygmunta.

A Jędrzej cisnął „Zygmunta serce”. Czerwieniał i siniał, ale cisnął będąc pewnym, że to jest ucznia serce i ucznia żebra. Wył, krzyczał, ale cisnął.

W pewnym momencie zerknął w bok i wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Janeczki. Zobaczył to, czego nie powinien zobaczyć normalnie człowiek.

– Stop! – zawołał Zygmunt. – Obraz stop. Wracamy! Rozkazuję wam. Wracamy.

– Nie! – szlochała Janeczka. – Jemu trzeba pomóc. Jemu można jeszcze pomóc. – łkała.

– Nie, pani profesor. Nie można jemu pomóc, nie można zmienić tego, co już było. Można to tylko oglądać. Bez ingerencji. Obejrzyj się. Nie jesteśmy tu sami.

Janka obejrzała się dookoła. Jeszcze bardziej zaczęła płakać.

– Leszek, pomóż mu.

– Leszek nigdy nikomu nie pomógł i jemu też nie pomoże. Mówiłem kiedyś, że byłeś tam. Pamiętasz? Nie wierzyłeś. Jednak jesteś tu, jesteś tak jak mówiłem. To, co mówię, zawsze się spełnia. Głupia ciekawość przywiodła cię tu. Będziesz tu wracał kilkakrotnie. Nic nie zmienisz.

– Panowie, pomóżcie mu. – zwróciła się do stojących opodal wojskowych.

– Jesteśmy tutaj jako obserwatorzy. Nie możemy ingerować.

Zygmunt ujął Andrzeja i Janeczkę za ręce.

– Wracamy.

– Opuszczamy głowy do poprzedniej pozycji. Cofamy ręce, aby utworzyć z powrotem krąg. Otwieramy oczy. Czy chcecie zachować w pamięci obraz zdarzeń?

– Nie wiem. – Andrzej był zdziwiony.

– Tak, chcę. – Janka pochlipywała.

– Janka może nie powinnaś. – uprzedził ją Andrzej.

– Chcę pamiętać to.

– Niech się stanie. – krótko skwitował Zygmunt. – Zachowacie to w pamięci, ale nie będzie miało to dla was specjalnego znaczenia. Nie może to zmieniać waszego życia.

Do klęczących na trawie podeszła zdziwiona kobieta.

– Przepraszam panią? Czy coś się stało? Strasznie pani krzyczała? Czy ci panowie coś pani?... – pochyliła się nad nieboraczką.

– Nie proszę pani. – Andrzej pospieszył z odpowiedzią. – My tej pani... tej pani nic nie grozi. Koniec roku szkolnego. To tak z radości. – posłał jej uśmiech.

Kobietka odchodziła, ale niezbyt zadowolona. Oglądała się jeszcze kilka razy.

– Jeszcze gotowa pomyśleć, że my cię gwałcimy? – skwitował Andrzej.

– Czy teraz jest pani zadowolona? Już teraz wie pani, że nie zabiłem go. Ale mimo wszystko, czuję się winnym, w pewnym sensie ponoszę winę.

– Zygmunt, czy moglibyśmy wrócić tam jeszcze raz? – znienacka zaproponowała Janeczka.

– Wrócić? Tam, jeszcze raz? W jakim celu? Nic nie można zmienić, my tam jesteśmy jako cienie. Nie każdy człowiek może nas widzieć. Jędrek nie widzi nas.

– Jednak, czy moglibyśmy tam wrócić? – Janka już uspokoiła się.

Zygmunt popatrzył na nią. Wzrok przeniósł na Andrzeja.

– Czyli, że już nie kochasz Zwierzyńskiego? – zastanowił się.

– Nie opowiadaj głupstw, tylko, czy możemy tam wrócić? – nalegała.

– Nie ja o tym decyduję. Ale, jeżeli tak bardzo chcesz, byłaby możliwość...

– Tylko?

Szybko rozważył za i przeciw.

– Nie możemy tam pojawić się w tym samym czasie, co poprzednio.

– Co jeszcze?

– Musisz przyrzec, że nie będziesz próbowała wyrywać się nam i cokolwiek próbować zmieniać. Nic nie uda ci się zmienić. To wszystko już było. Możemy tylko podglądać to, nic więcej. Czy przyrzekasz?

– Nie.

– Więc nie możemy.

– Możemy! Zygmunt, powiedziałeś kiedyś, że jako dziewiętnastolatek umrzesz. Pozwól mi pomóc Andrzejowi. Kochałam go. Sam mówiłeś, że winisz się za jego śmierć. Pomóżmy mu. – oczy Janki pełne były łez.

Zygmunt spuścił głowę.

– Z tego, co rozumiem, chce pani powiedzieć, niech Andrzej zwycięży mnie. Niech mnie zabije, czy tak?

– Coś w tym sensie.

– Może zabrzmi to dziwnie, ale tego samego pragnąłem w czasie walki. Andrzej miał tę możliwość, ale nie skorzystał z niej.

– Pomóżmy mu. – wciąż prosiła Janka.

– Życie Waldka, albo życie Jędrzeja? Powiedzmy, że zapomnę, kim może być dla mnie Waldek. Powiedzmy, że zapomnę, kim był Jędrzej. Pani pozwoli, że przedstawię pani tych, którzy przybyli tu, aby nas powstrzymać. Proszę, weźmy się za ręce i zamknijmy oczy. Pani profesor, przedstawiam pani moich przyjaciół. Nie mogę odwracać się, bo nie mogę zobaczyć siebie, ale pani może.

Janka podniosła się.

– Witam, panią profesor, albo jak pani woli, witam pani Janeczko. W czym problem?

– Zygmunt, czy to naprawdę ty? Więc to o was mówili wtedy tancerze? Czy to znaczy, że jest rok siedemdziesiąty siódmy?

– Nie. Dzisiaj jest rok siedemdziesiąty. To nie pani do nas, to my do pani przyszliśmy. W czym problem?

– Czy możemy pomóc Jędrzejowi, jak to go ty nazywasz? Czy możemy wrócić do roku sześćdziesiątego siódmego?

– Możemy, ale nie możemy pomóc profesorowi, Andrzejowi Wiśniewskiemu. Chcieliśmy, aby pani poznała prawdę, ale nie możemy ingerować w tok wydarzeń.

– Proszę pana? – Janka zaczęła rozmowę z drugim mężczyzną.

– Czy pan ma dzieci?

– Od razu muszę panią ostrzec, nie mam żadnej władzy. Nie jestem Panem Bogiem, ani kimś jemu podobnym. Zygmunt zabrał mnie ze sobą, tylko dlatego, że tak jak pani, nie wierzyłem w jego opowiadania. Już teraz wierzę. Chciałem przekonać się, czy to, co mówił o śmierci swego profesora, jest prawdziwe? Ani ja, ani on, ani też pani, nikt z nas nie może tu nic zmienić. Jesteśmy tylko obserwatorami.

– Proszę pana, chciałabym tylko porozmawiać z Andrzejem? – prawie, że skomlała.

– Przykro mi bardzo, ale nie znam się nic, a nic na hipnozie. Nie wiem, czy możecie porozmawiać ze sobą, czy nie? Najwięcej o tym wie Zygmunt. Jestem tu dzięki niemu.

Janka podeszła do żołnierza.

– Faktycznie, nie jesteś podobny do tego ucznia. Czy pomożesz mi? Czy pomożesz profesorowi Andrzejowi?

– Profesor Andrzej, to znaczy, Andrzej Zwierzyński, chce pani powiedzieć? Bo jak pamiętam, profesora Wiśniewskiego nazywano Jędrzej?

– Dobrze. Czy pomożesz Jędrzejowi?

– Jemu już nie można pomóc.

– Proszę cię? Przecież ty nie jesteś takim złym chłopakiem?

– Na czym miałaby polegać ta pomoc? – już prawie zgadzał się żołnierz.

– Jeżeli faktycznie jest nas dwóch, posłuchaj mnie. Trzymam ją za rękę. Czuję jej energię. Ona pragnie mojej śmierci. Ona pragnie naszej śmierci. Ona pragnie także śmierci twojej. Ona chce, abyśmy my jako uczeń szkoły, jako uczeń pierwszej klasy zostali zabici przez Jędrzeja.

– Czy to prawda? – zdziwił się oficer.

– Zygmunt, to znaczy ten młodszy, nie ten żołnierz, wyolbrzymia niektóre sprawy. Nie wierzcie mu. – powiedział oficer.

– Zygmunt, czy to prawda, że gdy dotknę cię, stanie się coś? Znikniemy, zginiemy, rozpłyniemy się, lub coś innego? – zapytał ten w garniturze żołnierza.

– Spróbuj. Tak najlepiej znaleźć odpowiedz. – odpowiedział żołnierz.

– Przestańcie. – uspokoił ich oficer. – Nie jestem przesądnym, ale nie kombinujcie.

– Zygmunt, raz kozie śmierć. Przekazałbym ci w ten sposób wszystkie swe informacje. – powiedział uczeń.

Zygmunt w garniturze pokusił się i dotknął tego w mundurze. Nie stało się nic z przedziwnych rzeczy. Przez chwilę był tylko oszołomiony i nic więcej.

– Już czuję się dobrze, a ty?

– Był to trochę lekki szok, ale już w porządku.

– Czy to znaczy... – chciał wiedzieć oficer. – ...że teraz ty wiesz to, co wie on, a on to, co wiedziałeś ty?

– Poruczniku, ja i tak wiedziałem to, co on, bo ja jestem nim. On tylko teraz wie więcej, o tyle więcej, ile wydarzyło się w moim życiu?

– Dlaczego to zrobiliście? – rozpaczała Janeczka.

– Czy pamięta pani studniówkę? Powiedziałem wtedy, że ja zapomnę to, co działo się na studniówce, ale wy będziecie pamiętać. Chciała pani teraz wykorzystać to, przeciwko mnie. Niestety i on i ja pamiętamy o tym wszystkim. Jeżeli nawet ja zapomnę, on będzie pamiętał. – ten w garniturze wskazał mundurowego.

– Jak to, chciała wykorzystać? – zdziwił się oficer.

– Trzymam ją ciągle za rękę i czuję jej energię. Jestem najbliżej jej. Znam ją lepiej niż żołnierz. Zgódźcie się na jej propozycję.

– O key! Ale uwaga. Ktoś krąży wokół was. Za chwilę ktoś was okradnie. – ostrzegł ich mundurowy.

– Otwieramy oczy. – dał komendę Zygmunt.

Wokoło siedzących na trawie i trzymających się głupkowato za ręce przechadzał się w jedną i w drugą stronę podejrzany typek. W pewnej chwili chciał porwać Janeczce torebkę, ale Andrzej pacnął go znienacka w lampę. Zygmunt poderwał się, chciał posłać mu kopniaka, ale gościu uciekł. Szybko poszukał kamienia i celując w niego rzucił. Facet najpierw upadł, ale zaraz poderwał się i krzycząc pokuśtykał w kierunku domów.

– Jeżeli chcemy jeszcze podjąć próbę, proponuję pochować wszystko. Marynarki na grzbiety, torebka na szyję... Andrzej torebka na szyję i zapiąć... zapnij marynarkę. – zaproponował Zygmunt.

Andrzej weź wahania narzucił marynarkę. Pasek od torebki założył na szyję. Schował torebkę pod marynarkę.

Zygmunt też założył swoją marynarkę na grzbiet. Pozapinali guziki.

– Czy wracamy tam jeszcze raz? – mimo woli zapytał ich Zygmunt.

– No tak. – bez wahania odpowiedziała Janeczka.

– Ale czy jest sens? – zapytał Andrzej patrząc mechanicznie w dół. – Co chcecie osiągnąć?

– Ja nic. – Zygmunt uniósł ręce. – To pytanie nie dotyczy mnie. Jest mi wszystko jedno?

– Przecież uzgodniliśmy, że pomożemy Jędrzejowi.

– Ale... – ostrzegał ją Zygmunt. – ...jemu już nie da się pomóc. Jak to sobie pani wyobraża?

– Mimo wszystko, muszę spróbować. Sam wiesz, jak ciężko żyć z poczuciem winy?

– A co stanie się, jak później właśnie, poczuje pani poczucie winy?

– To już będę myślała później.

– Zygmunt, daj spokój. Chce, zrób to? – Andrzej chciał zakończyć tą głupią sytuację.

– No dobrze. Czy jesteście gotowi? – Zygmunt uśmiechnął się.

Wyciągnął ku nim ręce.

– Chwyćmy się za ręce. Nie możemy tam trafić w tym samym czasie, co poprzednio. Możemy być wcześniej lub później?

– Wcześniej. – podjęła decyzję Janeczka. – Tylko ile wcześniej? Chciałabym z nim porozmawiać, zanim zaczniecie się bić z sobą.

– Pani Janeczko, to jest niemożliwe. On nie zobaczy nas. Nie ma takiej możliwości, aby osoba żywa zobaczyła... będziemy tylko wędrowcami w czasie. Chociaż odczuć powinien bliskość pani? Rób, co chcesz, ale to już nie będzie moja wina?

– Wiem. Jestem tego świadoma.

– Zamykamy oczy i unosimy głowy do góry. O! A oni tu są! Czekaliście na nas? – Zygmunt trzymając ich za ręce podniósł się razem z nimi.

– Powiedzcie nam, czy to długo trwało?

– Za dużo chcesz wiedzieć. – odpowiedział oficer.

– O! Nie jest pan zbyt rozmowny? A w podstawówce uczono mnie, że oficer to kulturalny i miły facet. „Nochata” stawiała mi dwójki, gdy miałem inne zdanie o nich.

– Nie gadaj tyle. – szepnął mu młody żołnierz. – Działaj.

– Słusznie. Mamy wielką drogę do przebycia. Spieszmy się. Tym razem musimy być wcześniej niż poprzednio. – oświadczył wszystkim.

– Nie przejmuj się, zdążysz? – uspakajał go oficer.

– Tu jest moje życie i ja decyduję o tym. Tam, gdzie wy jesteście jako żołnierze, to jest wasze życie i tam możecie decydować. Uszanujmy to. – objechał oficera.

– Dobrze, zgoda. – oficer nie wiele miał do powiedzenia.

– Pani niech obserwuje zachowanie się ucznia, przekona się pani, że on chce właśnie tego, o co pani chodzi? Tyle pamiętam. Chodźmy.

Lotem błyskawicy przebyli odległość dzielącą ich od gmachu szkoły. Janka ze zdziwieniem patrzyła jak przenikają przez mury budynku.

– Czy to już po wszystkim? – Janka zerknęła na stojących mężczyzn.

– Nie wiem? Muszą coś powiedzieć, wtedy przypomnę sobie sytuację.

– Jak to sobie wyobrażasz? – zaśmiał się profesor. Ciasny podkoszulek uwydatniał zarysy mięśni. Głęboko wycięty podkoszulek uwydatniał jego muskularne ciało, pięknie umięśniony tors z wysokim zarostem klatki piersiowej.

– Dajmy sobie po razie! Ten, który wytrzyma będzie miał rację. – zaproponował śmiało uczeń.

– To początek! – zawołała Janka.

– Tak, to początek. – przyznał jej rację.

– Możemy temu zapobiec! Możemy przerwać ich spór!

– Są tak pochłonięci sobą, że żaden z nich nie usłyszy cię. My jesteśmy niesłyszalni. Janka, to nie możliwe. – Zygmunt próbował jej wytłumaczyć. – Wsłuchaj się w to, co mówi chłopak, on chce dostać manto. On nie ma złych zamiarów.

– Dzieciaku, jestem sportowcem. Gdy machnę cię, mogę cię zabić... nie chcę mieć cię na sumieniu. – mina profesora nieco zmiękła, ale dla przestrachu ucznia poruszał mięśniami klatki.

– Na sumieniu, to ja będę miał ciebie. Jesteś zbyt pewny siebie. Jesteś zarozumiały, ale dziś poznasz moc i potęgę medalionu... tego, który noszę na szyi. Ubliżyłeś Bogu i Bóg ukaże cię, poprzez moje ręce. – wprost wydeklamował uczeń.

Janka szarpnęła się.

– Muszę porozmawiać z nim! Puśćcie mnie, proszę was!

– Nie możesz... – zaczął Zygmunt.

Ale Janka szarpnęła się i uwolniła z uścisku Zygmunta. Podbiegła do Jędrzeja, ale to, że chciała go objąć to były tylko jej mrzonki. Ręce jej trafiały na pustkę, przenikały przez ciało profesora.

– Pamiętam... – Zygmunt skierował swe słowa do profesora Andrzeja Zwierzyńskiego. – ...w tym momencie zaczęło ogarniać mnie coś... jakby ciemność, jakby coś, czego nie umiem nazwać?

– Ty naprawdę wierzysz w medaliony? – zaśmiał się serdecznie Andrzej. – To są tylko medaliony. Martwe rzeczy.

– Jędrek, przestań proszę cię. – Janka próbowała dotknąć go, poruszyć czymś, co trzymał. Miała nadzieję, że ją usłyszy. – On cię zabije, on zrobi z ciebie kalekę. Ja przez ciebie poroniłam. Proszę cię, uratuj się, uratuj nas, uratuj naszego synka! On jest twoim uczniem, nie możesz się z nim bić! – wrzeszczała, krzyczała, ale na nic to. Jędrek nie mógł ją usłyszeć, była w innym wymiarze czasu.

Zygmunt patrzył dziwnie na Jędrzeja i Jankę.

– To ja ją słyszałem. Słyszałem wtedy czyjś głos. Ktoś coś do nas mówił, zrozumiałem wtedy, że to do mnie. Ja ją słyszałem... – szeptał do Zwierzyńskiego.

Wyciągnął rękę ku profesorce.

– Wracaj! – siłą woli przyciągnął ją ku nim. – Możesz obserwować, tylko obserwować.

Ale uczeń nie słuchał tego, co mówił mu profesor. Jego myśli były skierowane gdzie indziej.

– Dlatego, że uderzyłem Tomka... – Zygmunt tłumaczył Jędrzejowi. –...chciano wyrzucić mnie ze szkoły. Za ciebie, mogę pójść do więzienia. Czy możesz napisać, że wszystko, co stanie się, jest w imię honoru i że nikt poza tobą, nie ponosi winy? – zapytał go Zygmunt.

– Widzę... – mina Jędrzeja zmieszała się. – ...że bierzesz poważnie całą tą sprawę? No dobrze, skończmy to, za chwilę mam następną lekcję. Nie mam ochoty na twoje strachy, nie boje się pogróżek. – mimo wszystko Jędrzej stał przy swoim.

– To nie są pogróżki. – Zygmunt też trwał przy swoim. – Pisz!

Andrzej wyjął kawałek kartki.

– Co chcesz, abym napisał ci? Że nie biorę odpowiedzialności, za twoją połamaną szczękę? – chciał się uśmiechnąć, ale nie wyszło mu to.

– Powiedziałem już! Napisz, że...”to co stało się, stało się w imię honoru. Nikt nie ponosi za to winy.“ I, podpisz się! – Zygmunt poczuł się strasznie dumny ze swego dzieła.

Andrzej zrobił tak, jak kazał mu Zygmunt.

– I co dalej? – zapytał ze zmieszaną miną. – Nie uważasz, że i ty powinieneś napisać i to długi list?

– Nie, nie uważam, ale skoro chcesz? – Zygmunt uśmiechnął się. Napisał na kartce papieru to samo, co Jędrzej i złożył podpis swój. Obie kartki położyli na dzienniku lekcyjnym.

– I co teraz? – uśmiechnął się profesor.

– Damy sobie po razie, chociaż może po razie, to będzie za mało, dajmy sobie po trzy razy! – Zygmunt wyraźnie podniecał się.

– Po trzy... – Andrzej znów zaśmiał się.

– A więc, to ty sprowokowałeś go do tego?! – zawołała Janka. – To ty ponosisz winę tego wszystkiego?

– Proszę go posłuchać! Chciałem, aby tak było, chciałem dostać od niego tęgie lanie. Czy pani rozumie, co to znaczy, honor? Prawdziwi mężczyźni biją się do pierwszej krwi. Chciałem, aby rozciął mi wargę, podbił oko... chciałem mieć jakąś ranę, dla obrony honoru. – Zygmunt mocniej ścisnął rękę Janki i Andrzeja.

– Gówno prawda! Łżesz! Tak naprawdę, broniłeś tylko swego życia. Wiedziałam, że kłamałeś, czułam to! – szarpnęła się i wyrwała z uścisku Zygmunta.

Podbiegła do profesora Wiśniewskiego.

–...po pierwszym ciosie... – Jędrzej śmiał się, był pewny siebie. – ...głowa obróci ci się, o sto osiemdziesiąt stopni... po drugim ci odpadnie... trzeciego... trzeciego ci daruję. – serdecznie uśmiechnął się do Zygmunta.

Janka stanęła przed profesorem.

– Zabij go! Proszę cię, zabij go! Zabij go dla nas! – płakała.

Zygmunt chciał wyciągnąć rękę po Jankę, ale dał spokój.

– To nie moja wina, że słyszę nawet ludzkie myśli. Ja wtedy słyszałem to. – patrzył bezradnie na Zwierzyńskiego. – Słyszałem ją... myślałem, że ten głos do mnie mówił.

– Twoja pycha i zarozumiałość zaślepia cię. – poważnie odpowiedział mu Zygmunt. – Poznasz siłę Boga, poznasz moc medalionu i to, będzie twoja ostatnia rzecz, jaką ujrzysz. Będziesz umierał powoli.

Andrzej znów zaśmiał się.

– Zabij go! Jeżeli nie zrobisz tego ty z nim, zrobi to on z tobą! – wołała Janeczka. Była pewna, że usłyszy ją.

Zygmunt wyciągnął rękę i siłą woli przyciągnął Jankę do nich.

– Obiecała pani nie zmieniać nic w tym świecie. To nie Andrzej, to ja panią słyszę ciągle. Proszę spojrzeć na niego, on słyszy i kalkuluje. Pani podpowiada mu, nie Jędrzejowi, ale właśnie jemu. Jeżeli jeszcze raz zrobi pani coś podobnego, przykujemy panią. Jest pani dorosła i odpowiada za swoje czyny.

– Czy jesteś żonaty? – zapytał go.

– Nie, a dlaczego pytasz? – zdziwił się profesor.

– Nawet nie będzie miał, kto po tobie płakać? – uśmiechnął się do profesora.

– Jesteś zbyt pewny siebie?

– Nie wiesz o jednej rzeczy... mam dar. Dzięki temu medalionowi słyszę ludzkie myśli, słyszę jakieś dziwne głosy... teraz też jakiś głos rozpacza nad tobą, nie nade mną, ale nad tobą. Czy nie jest to dziwne? Ty atleta, sportowiec, mięśniak... ile ty masz lat? Czy masz więcej, jak dwadzieścia cztery? Chyba nie, twój zarost na więcej nie wskazuje.

– Znawca mężczyzn? – zdziwił się profesor.

– W swoim życiu widziałem wiele i wiele jeszcze zobaczę, ale ty? Co jeszcze zobaczysz?

– Skończ tą głupią gadkę. Zaczynajmy. – Andrzej denerwował się.

– Jak sobie życzysz? Czy będziesz miał do mnie żal, jeżeli wyrządzę ci krzywdę? – Zygmunt dziwnie uśmiechnął się. – Zastraszenie przeciwnika, to połowa sukcesu.

– Nie, nie będę miał do ciebie żalu. – odpowiedział mu.

– Ja też nie będę miał do ciebie żalu, gdy wyrządzisz mi krzywdę. Dlatego chciałem, abyś napisał to, co jest na kartce. Myślę, że mój ojciec zrozumie to? To tylko tak, na wszelki wypadek? – zaznaczył.

– Dobrze zrobiłeś. – pochwalił go Jędrzej.

– Ja nie zabiję cię, zabiją cię lekarze. Będziesz umierał wiedząc, że nic nie możesz zrobić dla ratowania siebie. Umrzesz jednak ze świadomością, że nie miałeś racji. – twarz Zygmunta była strasznie poważna.

– Czy możemy zacząć? – denerwował się Jędrek.

– Tak, możemy. – Zygmunt uczynił na sobie znak krzyża, głośno mówiąc. – W imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Amen.

– Dlaczego żegnasz się? – zaśmiał się profesor.

– Powiedziałeś, że po pierwszym ciosie głowa odpadnie mi. Znaczy to, że mnie zabijesz? Pogodzenie się z Bogiem jest wskazane. – odparł mu.

– W pewnym sensie masz rację. – przyznał mu.

– Bardzo proszę, uderzasz jako pierwszy.

– Dlaczego? – zdziwił się profesor.

– Silniejszy ma mieć rację. Gdy uderzy profesor, wszystko będzie już jasne. – wytłumaczył. – Bijemy się do pierwszej krwi.

– Bardzo mądre posunięcie. Mądre wytłumaczenie. – pochwalał go profesor.

– Andrzej, zabij go! – Janka znów się szarpała i jak poprzednio, wyrwała się raz jeszcze. Podbiegła jak najbliżej ucha Andrzeja. – Zabij go!! – krzyczała ile sił. – Zabij go!

Zwierzyński szarpnął Zygmunta.

– Który z nich słyszy ją? Czy w ogóle któryś z nich słyszy ją? – nareszcie zaczął okazywać zainteresowanie sprawą.

– Zygmunt słyszy głos, chociaż nie wie skąd on pochodzi? – zaczął mu wyjaśniać. – Nie wie, kogo dotyczy? Jędrzej, Jędrzej nie słyszy nic. Nie ma tego daru.

Ktoś stuknął drzwiami. Zygmunt szybko odwrócił się, a za nim Andrzej. Ale ten ktoś znikł za drzwiami.

– Kto to był? – zdziwił się Andrzej.

– Leszek! Zaraz zaroi się od ludzi.

– Jak tu wszedł?

– Zdradziłem mu, jak przemieszczać się. Ciekawość go przywiodła.

Jędrzej zastanawiał się, jak sieknąć ucznia?

– Zygmunt, patrz na jego rękę. – zawołał Zygmunt ściskając mocniej rękę Andrzeja. Wyciągnął rękę ku Janeczce. – Wracaj do nas!

Jak gdyby w odpowiedzi, uczeń zerkał na rękę profesora. Cały czas miał na uwadze jego prawicę. Jędrzej zadał mu cios i uczeń powalił się na glebę. Zwinął się w kłębek, tuż przy nogach profesora. Klęknął i nie mógł zrozumieć, jak to się stało? Łapał powoli oddechy i dziwnie spoglądał na stojącego.

– Mówiłem ci obserwuj jego rękę. – już bez przekonania dodał stojący w garniturze. – Możesz uskoczyć, cios wytraci siłę.

Jędrzej stał dumny jak prawdziwy bohater. Poruszał mięśniami ramion i klatki.

– Nie wiem... – wydusił z siebie Zygmunt. – ... jak to się stało? Cały czas obserwowałem twoją rękę. Czy taki jesteś szybki, czy ja taki wół? – zaczął podnosić się.

– Nie masz jeszcze dosyć? – uśmiechał się Jędrzej.

– Umówiliśmy się na trzy ciosy. Niech będą trzy. Silniejszy musi mieć rację. – mamrotał Zygmunt.

– Mądrze powiedziane, bardzo mądrze powiedziane. – Andrzej znów przed stojącym uczniem zagrał na mięśniach, najpierw mięśni ramion, później mięśni klatki. – Stawaj! Skoro chcesz zobaczyć, jak zadaję ciosy. To patrz! Pozwolić mi, na zadawanie, jako pierwszemu, ciosów, było twoim najgłupszym posunięciem.

– A może ja chciałem dostać od ciebie cięgi? Tego nie wiesz? – próbował uśmiechnąć się Zygmunt.

– Gotów na następny cios?

– Tak.

Zygmunt wbił wzrok w jego ręce, ale wzrokiem nie umiał objąć obu rąk.

W pewnej chwili pomyślał. Cios zada jak każdy, z silniejszej ręki, czyli z prawej. Wbił wzrok w prawą rękę, gdy uczuł ogromny ból w boku. Zaparło mu dech. Chwilowy bezdech zwalił go na kolana przed profesorem. Zbyt długo to trwało, aby mógł poruszyć się.

– Co? Brakuje oddechu prawda? – zaśmiał się Jędrek.

Zygmunt pochylał się do przodu, na profesora. Jędrzej, aby uczeń nie upadł nadstawił swe ciało. Oparł, więc głowę na jego kroczu, nie mógł chwycić oddechu.

– A co ty? Chcesz obciągnąć mi? – zaczął ruszać biodrami. – Nie podnieciłem się jeszcze? – szydził sobie dowoli. – Wąchać ci się chce? – zaczął się śmiać.

Wreszcie Zygmunt złapał oddech. Usiadł na nogach i po chwili zaczął podnosić się. Ale ból w boku był przerażający.

– Pomóż mu. – powiedział do Zygmunta w garniturze żołnierz.

– Nie. – Zygmunt spuścił głowę. – Niech przegra. Nie wiesz, co to znaczy, żyć z piętnem mordercy. Dzisiaj zawalił się mój świat. Dziewczyna, na której mi zależało pogardziła mną. Wolała innego, nawet nie wiedząc, kim jest. On... – Zygmunt wskazał ucznia. – ... nie ma szansy bytu. Jeżeli jeszcze można odwrócić wszystko, wolę, aby Jędrzej żył. Chcę zginąć. – Zygmunt puścił rękę Janki. – Pomóż Jędrzejowi, nie wiem, jak, ale pomóż.

– Gdybym był kimś innym, pomyślałbym, żeś zwariował, ale ja jestem tobą. Wiem, kim jesteś. Pomóż mu. – wkurzał się żołnierz. – Pomóż sobie, to jesteś ty!

– Nie! – warknął Zygmunt.

– Jesteś cholernie szybki, jak błyskawica. – podziwiał uczeń profesora. – Cały czas obserwuję twoją rękę. Wiem, że mógłbym uskoczyć i zmniejszyć siłę uderzenia, ale jestem po prostu wół.

Andrzej znów zaczął grać przed uczniem swymi mięśniami.

– To, że masz piękne mięśni, wcale, ale to wcale nie świadczy o twojej sile. Nie mogę uchwycić właściwego momentu i tu jest moja wina. Jestem faktycznie wół. Chylę czoła przed twoją prędkością. W ciosach jesteś jednak prędki. – uczeń nie szczędził pochwał.

– Czy już...

– Tak, jestem gotów. – Zygmunt stanął przed profesorem. Ten z kolei, jak gdyby specjalnie, odsunął prawą rękę nieco w bok. Zygmunt wodził oczami za ruchem ręki profesora. Ten bawił się nią, osuwając i przysuwając do ciała.

– Co to za zwody? – zdziwił się w pewnej chwili uczeń.

– Jeżeli nie chcesz dostać, obserwuj rękę. – niby dla uprzejmości powiedział Jędrzej.

Zygmunt koncentrował się na ruchach ręki profesora, gdy nagle otrzymał petardę w głowę. Zachwiał się, zatoczył się do tyłu, do przodu, w bok i zaczął lecieć na twarz. Podpierał się rękoma, aby nie upaść, ale i tak po chwili runął na ziemię.

– On wyszedł poza krąg! – zawołał Zygmunt w mundurze.

Nikt nie zareagował na to.

– Co to znaczy? – zdziwił się oficer.

– On może umrzeć! Z nim może być źle! Zygmunt, zrób coś? – zawołał do chłopaka w garniturze.

Temu z kolei oczy wyszły omal na wierzch. Wbił oczy gdzieś w podłogę.

– Nie chcę na to patrzeć! Niech się dzieje wola nieba! – skwitował krótko.

– Chłopcze! – zawołał oficer. – To przecież jesteś ty. Walcz o swoje życie. To przecież twoje życie!

– Zamknij się! Co ty wiesz o moim życiu?! Nie chcę nosić dłużej w sobie poczucia winy!

– Co ty możesz wiedzieć o sobie? – skomentował oficer. – Ty nawet siebie nie znasz. Znam cię od pewnego czasu, jesteś inny. Inny, chociaż prawie taki sam.

– Zbyt wiele przeżyłem, aby bawić się w poczucie winy. – zawołał Zygmunt w mundurze. – Po prostu chcę żyć. Niech, więc ciężar spadnie na mnie.

Podszedł do leżącego i położył się na nim i po chwili wtopił się w niego.

Zygmunt uniósł się na ręku. Tylko głowa zwisała mu jeszcze bezwładnie. Potrząsnął nią, jak kundel rosę na swej sierści. Podciągnął nogi i usiadł. Otarł twarz rękoma, jak gdyby na niej wisiało, co najmniej litr wody.

– Puf! To było oszałamiające. – skomentował. – Ale masz cios? Ja cię kręcę? Jak to robisz? – uśmiechnął się do profesora.

– Jak się czujesz? – pytanie profesora było krótkie.

– Nie powiem, że wspaniale, ale dobrze. Ujdzie! – znów uśmiechnął się do Jędrzeja.

Powoli, ale jednak wstał. Oparł ręce na kolanach i spuścił głowę w dół. Pozwolił krwi napłynąć do mózgu.

– Powinienem powiedzieć, Panie Boże, twoi wrogowie tryumfują, ty patrzysz i nie grzmisz? – oczy utkwił w podłodze. – Ale nie powiem tego. Nie chcę mieszać do tego Pana Boga.

– Nie czujesz się za wspaniale? – skomentował Jędrzej.

– Ale na tyle dobrze, żeby ci dokopać w dupę. – wyprostował się. Machnął rękoma w tył, w przód, przegiął się w lewo, w prawo. – No profesorku, dałeś dupy! Wiesz, że już nic nie uratuje cię przede mną? Teraz jesteś mój!

Podszedł do profesora.

– Wierzę, że nie będziesz tchórzem? Teraz zobaczysz dopiero kunszt sztuki walki. Nie będę jak tchórz uderzał w tak zwany dołeczek, czy w bok żeber... jako sportowiec, znasz wszystkie słabe miejsca człowieka. Wiesz gdzie zatyka dech? Przeliczyłeś się. Oto moje ciosy.

Profesor stał można rzec dumnie, ale nieco z obawą.

– Pierwszym ciosem uderzę cię w twoją piękną klatę. O tu. – Zygmunt położył ręce na jego torsie.

– Ou! – zdziwił się profesor. – A jak to zrobisz? – prawie, że się uśmiechnął.

– Drugim ciosem, uderzę cię w policzek... którego nadstawisz? Prawy, lewy... masz do wyboru?

– Jesteś jednak zabawny. – uśmiechnął się już tym razem.

– Trzecim ciosem... rąbnę cię w czachę i to już będzie po tobie. – Zygmuntowi nawet jedna żyłka na twarzy nie drgnęła. Bacznie przyglądał się swej ofierze.

– Ciekawa teoria? – uśmiech z twarzy profesora jakoś zaczął znikać.

– Najlepszą bronią jest atak, ale zastraszenie przeciwnika, daje przewagę. – Zygmunt szyderczo uśmiechnął się do profesora i poklepał go po policzku. – Miałeś tak oderwać mi głowę, miała obrócić się mi wokół szyi? Spójrz, wszystko jest na swoim miejscu.

– Tylko dlatego, że uderzałem zbyt lekko.

– A to już twoja wina profesorku. – nadal śmiał się prosto w twarz Jędrzeja. – Czy tak samo zniesiesz ciosy po męsku, jak ja? Czy mogę już zacząć? A może kajasz się? Nie zrobiłeś jeszcze siku w gacie? – uczeń złapał profesora za jaja. – Nie, jeszcze sucho?!

Profesor zagrał na swych mięśniach.

– Te mięśni wytrzymają wszystko, zwłaszcza twoje pchle ukąszenia. – wycedził prosto w twarz uczniowi. – Trzy twoje ciosy? Nawet pozwolę uderzyć się dziesięć razy.

Zygmunt z niedowierzaniem spojrzał na profesora.

– Żebym coś poczuł, powinieneś zrobić porządny zamach. – zaśmiał się.

Zygmunt znów spojrzał na profesora.

– Dobrze, zrobię skoro sobie tego życzysz.

– A może powinieneś zrobić to z rozpędu? – Jędrzej wciąż się śmiał.

– Skoro tak sobie życzysz? – Zygmunt popatrzył na profesora, na podłogę, potem na parkiet. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Znasz to powiedzenie?

Stanął obok i wskazał ręką miejsce, ale profesor ze śmiechem powiedział „dalej”. Wskazał nieco dalej, ale Jędrzej znów powiedział „dalej”.

– Weź rozpęd od okna. To będzie dopiero cios. – zaśmiał się.

Zygmunt ustawił Jędrzeja na macie pod ścianą. Wskazał sobie miejsce tuż przed profesorem. W powietrzu zakreślił łuk i wskazał miejsce nieco dalej. Znów zakreślił łuk i przyjrzał się temu miejscu.

Janka przerażona tym, co się dzieje, podeszła do Jędrka.

– Andrzej, usłysz mnie? Przestań. Przestańcie, to do niczego nie prowadzi? Co wy chcecie udowodnić?! Czy myślicie, że komuś na tym zależy, który z was jest silniejszy, albo, że któryś z was jest słabszy?! – chciała wziąć go za rękę, ale to była tylko pustka. Chciała dotknąć jego twarzy, ale to też była tylko pustka.

Zygmunt powoli puszczał Zwierzyńskiego za rękę.

– Zygmunt zaczekaj! – powiedział do ucznia. Obraz ucznia spowalniał. – Może w życiu dokonałbym wielu pięknych rzeczy, ale zbyt świeży obraz mam w sobie, zbyt wielkie poczucie winy. Nie chcę tego. – ruszył w kierunku ucznia.

– Zygmunt nie rób tego!! – zawołał do niego oficer. – On ratuje was! Wy musicie żyć! Ty musisz żyć!

– Nie za taką cenę. – stanął na ścieżce, pomiędzy uczniem a profesorem.

Uczeń jak w zwolnionym filmie, powoli odwracał się.

– Moja wola silniejsza jest od waszej. Moja wola silniejsza jest od twojej, wojaku. Zrobisz to, co zechcę. Możesz pomóc mi, jeśli chcesz, ale ja pokieruję jego ruchami.

Zanim uczeń zdążył odwrócić się, był już przy nim.

– Widziałem, jak to zrobiłeś, nie umiałem tego. – postąpił o krok i wtopił się w ciało ucznia.

Ruszył do biegu i nieco wcześniej niż powinien skoczył na ręce. Jak piłka odbił się i skoczył na nogi. Jeszcze raz szybko skoczył na ręce i prawie, że w tym samym miejscu fiknął kozła na nogi.

Takim sposobem stał o pół metra od profesora.

Złapał się ręką za piersi.

– Nie tak to miało być! – zawołał sam do siebie.

Gdy stanął, był tuż przy nim. To był ułamek sekundy, pomyślał sobie, strach. Największą bronią jest strach. Tak uparcie powtarzał, że zrobi z nie miazgę. Chciał pokazać mu, że też coś potrafi.

– Co to takiego? – powiedział znów sam do siebie.

– To było piękne, brawo! – pochwalił go profesor.

– Możesz uznać to za pierwszy cios. – powiedział to z ogromnym uśmiechem. – Z takiego rozpędu, można zabić człowieka.

– Dziecinne przechwałki. – uśmiechnął się Jędrzej.

Odszedł na niewielką odległość i powiedział do niego.

– Następnym ciosem, też można zabić człowieka. – stanął i uczynił obrót wokół swej osi, wyrzucając nogę na wysokości jego twarzy, może klatki. – Piękne? Co? – zapytał go. – Uznaj to za drugi cios.

– To tylko popisy. – ironicznie uśmiechnął się profesor.

– Niedoceniasz moich zdolności fizycznych? – Zygmunt był wyraźnie zdziwiony. Podszedł do drabinek, z dala od niego. – Boję się, że mogę zrobić ci krzywdę.

– To wszystko, to popisy.

– Uznaj to za trzeci cios. – skoczył do góry czyniąc salto. Nogami uderzył w szczebel, poczuł, jak pęka pod jego nogami. Odbijając się skoczył z powrotem na nogi.

– To tylko popisy. – znów powtórzył swoją śpiewkę. – W dodatku niszczysz mienie szkolne.

– Ty nigdy nic nie zrozumiesz. Masz rację, to tylko popisy. To prawda, najchętniej rąbnąłbym cię takim ciosem, ale nie na tym wcale polega moja siła. Tu musimy zakończyć nasz spór. Daruję ci życie. – Zygmunt chciał się uśmiechnąć, ale nie był pewien, czy Jędrzej zrozumie to dobrze? Odwrócił się i odszedł.

Chciał jak najszybciej stanąć wśród nich.

– A on, na co czeka? – zdziwił się Andrzej wskazując palcem ucznia.

Zygmunt odwrócił się i oniemiał.

– Ostatni cios oddaję Bogu. – uczeń uśmiechnął się do profesora.

Jędrzej zaczął się panicznie śmiać.

– Jesteś taki śmieszny.

– Pomyślą żeś zasłabł... wiesz? Dzisiaj poznasz moc Boga, to Bóg zada ci karalny cios, a drugi cios zada ci lekarz, otrzymasz także premię. – uczeń parsknął szyderczym śmiechem.

– Nie! – zawołał Zygmunt w garniturze. – Zygmunt przestań!

– Twoja dziewczyna jest w ciąży, gdy dowie się, że zasłabłeś, poroni. Dzisiaj poznasz moc Boga, ja znam ją dobrze. Poznałem ją, gdy miałem 7 lat. – Zygmunt śmiał się i to strasznie szyderczo.

– Andrzej nie rób tego! – wydarła się Janka na całe gardło.

Ale ten strasznie się wkurzył i rzucił się na ucznia wściekły, jak niewiadomo, kto?

– Nie trącisz go, nawet go nie dotkniesz!. – Jędrzej wrzeszczał jak oparzony, wściekł się.

Ale uczeń nie dokończył. Profesor rzucił się na niego, chwycił go swym stalowym uściskiem za szyję.

Zygmunt dał susa w kierunku ucznia. Andrzej ścisnął tylko mocniej rękę Janeczki i powtarzał to samo.

– Janeczka, nic nie można zrobić? Nie zrobimy nic.

– Jędrzej! Moja wola silniejsza jest od twojej! Obraz stop! – wskoczył w ciało ucznia. – Zaczekaj! – zawołał. Wbił oczy w jego oczy, siłą woli, uwolnił się od jego uścisku. – Jeżeli chcesz, abym cierpiał, zrób to inaczej. – Andrzej zwolnił nieco. Uczeń powiedział mu: – Jeżeli chcesz, abym cierpiał, połam mi żebra.

Andrzej od razu wziął się do tego. Znów musiał go powstrzymać.

– Nie tak! Zaczekaj! Jestem niezniszczalny, ale mogę powiedzieć ci, jak mnie zniszczyć. – resztkami sił wymamrotał.

– Jak? Mów! – wrzasnął Jędrek.

Janka odwróciła się i oparła o ramię Andrzeja. Teraz spostrzegła, że obok stoją, jak odbicie w lustrze, ona z Andrzejem Zwierzyńskim. W pośrodku nich stał Zygmunt trzymając ich za ręce.

– Janka! – zawołała głośno do niej. – Jemu trzeba pomóc! Pomóż mu! Pomóż mu!

Uczeń nie odrywał swych oczu od spojrzenia profesora.

– Weź ułóż palce kostkami do przodu. Moment! – syknął z bólu. – Czy wiesz, gdzie człowiek ma serce?

– Wiem!

– Czy wiesz, gdzie jest moje serce? – Zygmunt wziął go za ręce. – Tu jest moje serce. – wziął jego ręce i położył na jego bokach. – Czy chcesz zadać mi ból? Patrz się w moje oczy i ciśnij tak, abym wył z bólu. Powiedziałeś przecież, że masz tyle siły. Musisz zobaczyć jak wyję, jak padam...

Janka, ta bliżej okna, szarpnęła się.

– Nie!! Andrzej!! Nie!! Nie rób tego! To podstęp!

– Cicho bądź. On ciebie nie usłyszy. – uspakajał ją Zygmunt. – Janeczka, on nie widzi nawet ciebie. To tylko ty widzisz go.

Ale Janka szarpała się w swych więzach. Wyszarpywała się z objęć Zwierzyńskiego i Zygmunta.

– Spójrz. – cicho powiedział Andrzej do Janeczki wskazując jej tych drugich.

Tamta Janka szarpała się z chłopakami. Ona była wolna. Podeszła bliżej niego.

A Jędrzej cisnął „Zygmunta serce”. Czerwieniał i siniał, ale cisnął będąc pewnym, że to jest serce ucznia i ucznia żebra. Wył, krzyczał, ale cisnął.

W pewnym momencie zerknął w bok i wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Janeczki. Odwrócił oczy dalej i nie wierzył sam sobie. Zobaczył to, czego nie powinien zobaczyć normalnie człowiek.

– Stop! – zawołał Zygmunt. – Obraz stop. Wracamy! Rozkazuję wam. Wracamy.

– Nie! – szlochała Janeczka. – Jemu trzeba pomóc. Jemu można jeszcze pomóc. – łkała.

– Nie pani profesor. Nie można jemu pomóc, nie można zmienić tego, co już było? Możemy to tylko oglądać. Bez ingerencji. Obejrzyj się. Nie jesteśmy tu sami.

Janka obejrzała się dookoła. Jeszcze bardziej zaczęła płakać.

– Leszek, pomóż mu.

– Leszek nigdy nikomu nie pomógł i jemu też nie pomoże. Mówiłem kiedyś, że byłeś tam. Pamiętasz? Nie wierzyłeś. Jednak jesteś tu, jesteś tak jak mówiłem. To, co mówię, zawsze się spełnia. Głupia ciekawość przywiodła cię tu. Będziesz tu wracał kilkakrotnie. Nic nie zmienisz.

– Panowie, pomóżcie mu. – zwróciła się do stojących opodal mężczyzn, oficera wojskowego, do Leszka.

– Jesteśmy tutaj jako obserwatorzy. Nie możemy ingerować.

Zygmunt ujął Andrzeja i Janeczkę za ręce.

– Wracamy.

– Janka! Pomóż mu! – zawołała do stojącej obok drugiego Andrzeja, Janki.

Pociągnięta przez Zygmunta poszła posłusznie za nim w kierunku okna.

Andrzej padł na matę.

Z ciała ucznia oddzielił się Zygmunt w mundurze.

– Zostaw go. Jeżeli jest na tyle silnym, jak mawiał, ocali się. – skierował się ku stojącym. – A gdzie ten w garniturze? – szybko odwrócił się. – Zostaw go. Nie jest tego wart.

– Zygmunt, zostaw ich. – spokojnie powiedział oficer. – Zrobiłeś, co swoje.

– Ty cholerny morderco! – zawołała za nim Janeczka.

– Ty żmijo. – oddał jej szpilę. – Nigdy nie lubiłaś mnie. Co swoje, ja już odpokutowałem. Teraz na ciebie kolej. Nigdy nie wierzyłaś w to.

Zygmunt pochylił się nad profesorem.

– Ocknij się. Jesteś wolnym od hipnozy. – uczynił nad nim swój gest.

Ale profesor nadal leżał na brzuchu. Odwrócił go na plecy, ale profesor strasznie zajęczał.

– Ten trzask? – zapytał go. – Co to pękło?

– Odejdź. Odejdź stąd. – szepnął profesor.

Zygmunt podwinął mu koszulkę. Z wielkim wyczuciem i delikatnością położył rękę na jego ciele. Macał palcami po boku profesora.

– Czy to było żebro? – zapytał cicho.

Ale nie otrzymał odpowiedzi.

– Każdy człowiek, ma zawsze więcej siły w prawej ręce. Szukam w prawym boku. W takiej chwili jak ta, jestem gotów cię uleczyć. W takiej chwili jak ta, moje ręce, z pomocą Boga, potrafią czynić wielkie rzeczy. Profesorze... – w oczach Zygmunta pokazały się łzy. – ... ja chcę, abyś żył.

Jędrzej chciał chyba coś powiedzieć, bo w pewnej chwili jęknął.

– Co się stało? – zapytał go.

Jakoś mechanicznie spojrzał w lewą stronę. Pomacał jego lewe żebra i w pewnym momencie Jędrzej syknął.

– Mogę cię uleczyć... – powiedział do niego. – ... ale musisz przeprosić mojego Boga, że ubliżałeś mu.

Profesor skrzywił się w głupim uśmiechu.

– Twojego Boga? A kimże jest twój Bóg? – Jędrzej splunął w kierunku Zygmunta i zaraz zasyczał z bólu.

Zygmunt szarpnął się do tyłu, aby nie napluł mu w twarz. Jego ślina spadła na medalion. Patrzył się z obrzydzeniem na ściekającą ślinę. Nachylił się i otarł go w profesora koszulkę.

– Gdybyś splunął mnie w twarz, mógłbym przebaczyć ci, ale ty znów ubliżyłeś memu Bogu. Nawet, jeżeli pójdę za twoją śmierć do piekła... nie dbam o to, ale nie pozwolę, aby ktokolwiek ubliżał Panu Bogu.

Zygmunt podniósł się. Z ciała ucznia oddzielił się Zygmunt w garniturze. Zgrzytając zębami skierował się do stojących.

– Zygmunt, przecież sceny te znałeś. Przecież wiedziałeś, jak to skończy się? Nie rób mu tego? – Janka płakała.

– Nie pani profesor. Nie znałem tych scen. Nie znałem ich, dlatego, że nie byłem sobą. Ale pani i tak nie zrozumie. – spojrzał na profesora i ucznia. – Mam ochotę pomóc mu. Wielką ochotę, ale nie mogę mu przebaczyć tego. Może Bóg wybaczy mu, ale mnie nie wybaczyłby, że nie stanąłem w obronie Jego Imienia. Tylko on... – wskazał żołnierza. – ...może coś na ten temat powiedzieć, proszę z nim o tym porozmawiać.

Uczeń stanął nad profesorem.

– Teraz poznasz siłę Boga. Oto ten, który był słaby, zwyciężył mocarza, ten, który nie umie uczynić podskoku, uczynił piękny skok. Oto siła i moc Boga! Boga, którego tak uparcie zrywałeś z mojej szyi. Teraz zamknę salę, a ty będziesz konał i prosił Boga o pomoc. Powiedziałem ci, drugi cios zada ci lekarz. Ale, dopóki nie dojedziesz do szpitala, masz szansę na ratunek. Nawet jeszcze, gdy będziesz w szpitalu. Ale gdy zaśniesz pod narkozą... to nie będzie narkoza.

– Już nic tu po nas. – powiedział oficer.

– Tak. Na nas czas. – przyznał mu rację Zygmunt w garniturze.

– Zaczekajcie. – Janeczka płakała. – Przecież to nie pogrzeb, przecież on żyje.

– Resztę pani zna. Czy chce pani jeszcze raz przeżywać to wszystko? – zdziwił się Zygmunt. – Chyba raczej nie?

Podszedł do Janeczki i Andrzeja i chwycił ich za ręce. Nie stawiali oporu.

– Wracamy. – powiedział krótko.

Skierowali się w kierunku okna.

– Opuszczamy głowy na dół, ręce odciągamy tak, aby krąg był pełny i powoli otwieramy oczy. – dyktował Zygmunt. – Witam ponownie w realnym świecie. – od razu uśmiechał się. Ale gdy zobaczył, jak Janka jest zapłakana, mina gwałtownie mu zrzedła. – Przecież pani wiedziała dobrze, co panią czeka i na co być przygotowaną? Nic nie ukrywałem?

Andrzej objął ją.

– Uspokój się. – przytulił ją. – Tu nic się nie zmieni? Chciałaś to zobaczyć i zobaczyłaś.

– Zostawcie mnie! Zostawcie mnie obaj. Pozwoliliście tam umrzeć człowiekowi!

– Kobieto, to było trzy lata temu. Czasu nie da się cofnąć, zdarzeń nie da się odwrócić? – tłumaczył jej Zygmunt.

– A ty mogłeś wejść w ciało ucznia? Mogłeś pomagać mu? Chcę tam wrócić jeszcze raz, ale tak, aby mógł mnie widzieć. Chcę porozmawiać z nim.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

– To jest niemożliwe! – Zygmunt zdziwił się ogromnie. – Jeśli pani chce może pani tam wrócić, ale ja tam wrócić nie mogę?

– Dlaczego?

– Ja byłem tam już trzy razy. U mnie wszystko dzieje się na trzy. To chyba pani pamięta ze studniówki?

Desperacja Janki nie miała granic.

– Więc pójdę tam sama. – Janka zamknęła oczy i uniosła głowę.

– Stój! – zawołał na nią Zygmunt. – Tak bardzo chcesz przeżyć wielką miłość? – był wkurzony.

– Tak.

Zygmunt spojrzał na Andrzeja, później na Jankę z zamkniętymi oczami. Swój wzrok zawiesił na Andrzeju.

– Musisz mi wybaczyć.

– Wybaczam ci. – odpowiedziała Janka.

– Nie słuchaj tego, co będę mówił do Andrzeja.

– Nie będę.

Wzrok znów zawiesił na Andrzeju.

– Wybaczam ci, jeśli o to chodzi? – Andrzej uznał, że powinien to powiedzieć.

Zygmunt kiwnął głową.

– Nie chciałem, abyście żyli zakochani poprzez hipnozę, ale muszę.

Andrzej spojrzał na Jankę.

– Kocham ją. Kocham ją za to, że jest taka, jaka jest.

– Czy chcesz... – Zygmunt wyciągnął ku niemu dłoń. Ujął dłoń Andrzeja i ścisnął ją mocno. – ...aby kochała cię do szaleństwa? Przepraszam dam sprostowanie, czy chcesz, aby kochała cię, jak nikogo więcej na świecie, tak bardzo i tak dobrze?

Andrzej znów spojrzał na Jankę.

– Czy nasz związek miałby szansę przetrwania? – zapytał Andrzej.

– Odpowiedz, czy chcesz? – Zygmunt schował jego dłoń w swoje. – Czy chcesz, aby kochała cię ponad wszystko? Pamiętaj jednak, to też może stać się nudne.

Andrzej przez chwilę patrzył na Zygmunta.

– Tak, chcę.

– Ona kiedyś przypomni sobie, ale nie będzie miało to już żadnego znaczenia. Janka! Mówię do ciebie! Nie chciałem, abyś żyła w ciągłej rozpaczy. Darowuję ci lepsze życie u boku... – złączył ich ręce. – ...tego chłopaka. Otwórz oczy. Zachowasz pamięć, o tym wszystkim, co przeżyłaś dzisiaj. Im dłużej będzie to trwało, tym więcej szczegółów z dawnego życia pamiętać będziesz. Czy chcesz tego, czy nie, tak się stanie, i... niech się stanie. – Zygmunt uniósł rękę.

– Ja i bez twoich wygłupów kocham Andrzeja. – Janka jak małolata wyciągnęła buziaka do Zwierzyńskiego.

Zygmunt bacznie spojrzał na ich zachowanie.

– Ja przepraszam, Andrzeju. – Zygmunt złożył ręce na piersi. – Nie pomyślałem wcześniej o tym. Daj mi rękę. Zamknij oczy. Ciebie też muszę zahipnotyzować. Nie może być tak, że tylko jedna osoba jest w transie.

– Przestań. – Andrzej szarpnął rękę. – Wiem, co ma być, wiem, co mam robić? Po co to?

– Nie rozumiesz?

Patrzył na niego. Wiedział, że popełnił błąd.

– Popełniłem błąd. – powiedział sam do siebie. – A za błędy trzeba płacić. Jak sobie życzysz? W takim razie, żegnam was.

Pomimo bólu, jaki zadawał sobie przy wstawaniu, chciał koniecznie wstać jako pierwszy. I wstał. Chciał podać ręce im, ale wpadł na inny pomysł. Zawiesił ręce nad nimi.

– Moja wola silniejsza jest od waszej. Chcę, aby miłość wasza z dnia na dzień stawała się większa i większa, aż stanie się pełna. Chcę, abyście zachowali w pamięci, przeżycia dnia dzisiejszego. Nie musicie rozpamiętywać o tym od razu, ale pamiętajcie wszystko. Chcę, abyście nigdy nie rozstali się. Żyjcie długo i szczęśliwie. Niech się stanie. – Zygmunt uczynił znak.

– O czym ty mówisz? – zdziwiła się Janka.

– Nie, o czym, ale, o kim? O was. O mojej szansie.

– Po co mówisz, niech się stanie?

– Żeby się stało.

– Niech się stanie, to samo znaczy, co amen. Nie wiedziałeś o tym?

– Nie. Ale tak ładniej brzmi.

Zaczęli podnosić się, ale szło im to z wielkim jękiem. Janka zdążyła otrzepać kolana z trawy, gdy podniosła głowę i zdziwiona zapytała.

– Co ja robiłam na kolanach?

– To, co robią kobiety na kolanach. – też ze zdziwieniem takim samy odpowiedział jej Zygmunt.

– Andrzej, co ja robiłam na kolanach? – Janka nadal nie rozumiała.

– Chyba tak jak mówi Zygmunt, to, co robią kobiety na kolanach. – Andrzej papugował Zygmunta.

– To nie jest wcale śmieszne! – Janka szybko wpadała w furię. – Ale ty też klęczałeś? – wskazała na Zygmunta jasne spodnie.

– Proszę, proszę, tylko on nie ma plam na spodniach. No profesorze, no kolego, do czego ty nas zmusiłeś? – Zygmunt bawił się bardzo dobrze tym, że nie pamiętali tego.

Janka zerknęła na kolana Andrzeja.

– Andrzej? – zawołała zdziwiona. – Czy to jest to, o czym myślę?

Sytuacja stawała się drażliwa, więc Zygmunt zdecydował przerwać to.

– Spokojnie, bo może wyniknąć z tego awantura. Gdy usiądziecie wieczorem do wspólnej pogawędki, przypomnicie sobie wszystko. Zadajcie sobie trzy pytania. Czy chcecie wiedzieć coś, co nie dotyczy was? Co możecie zrobić, aby szczęśliwie przeżyć życie? I trzecie pytanie, czy ja jestem wart potępienia, za to, co wy możecie przeżyć?

– Co właściwie stało się? – zdziwił się Andrzej.

– Pani profesor, chciała poznać prawdę i poznała. Więcej nie mogę powiedzieć. Bądźcie szczęśliwi, ale razem.

– Coś ukrywasz przed nami? – wtrąciła się Janeczka.

– Usiądźcie wieczorem razem i porozmawiajcie. Wszystko wam przypomni się.

– O czym mamy rozmawiać? – Andrzej też już o wszystkim zapomniał.

– O czym tylko chcecie? Możecie opowiadać sobie o naszej studniówce. Mnóstwo przeżyć. Żegnam was. Jestem już spóźniony. – uścisnął im tylko dłonie i odszedł.

Po kilkunastu metrach odwrócił się. Patrzył jak odchodzą.

– Ty będziesz jarska. – i obraz Zygmuntowi zatrzymał się. – Co jest grane? Będziesz Jarska? – ale obraz nadal stał. – Dlaczego muszę tak powiedzieć? Ty będziesz jarska? Co jest?? – obraz nadal stał. – Będziesz, ty Jarska? – i obraz ruszył.

Zygmunt odwrócił się i poszedł dalej. I nurtowało go, dlaczego stało się tak, a nie inaczej?

– Czyżby nie wyszło im ze sobą? Czyli, że nazywać się będzie Jarska? Tyjarska? Nie Zwierzyńska, tylko Jarska, lub Tyjarska? Jakoś mi to nie pasi? – kalkulował. – Kto to może być, ten Jarski? Tyjarski? Nigdy nie słyszałem o takim nazwisku?

 

 

 

 

 

 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja