Biały kruk
  Biały kruk 3
 

 3. Na kielicha dnie

 

 
 

 

 

 

 

Z tygodnia na tydzień narastał temat studniówki. Zygmunt chciał zrezygnować z pójścia na tę imprezę. Tadzik od razu potwierdził, że on też. Zastanawiali się pewnego dnia, jaki jest sens tej imprezy. Żeby pójść trzeba mieć garnitur, no bo, jak tak bez garnituru. Nie stało nic na przeszkodzie, jak tylko przywieść sobie w którąś z niedziel.

 

 

W klasie też podjęto ten temat.

– Przecież wcale nie musicie... – powiedziała im profesor Świrska. –...wyglądać, jak pan młody na weselu? Wystarczy być schludnie ubranym.

– Schludnie, to znaczy jak, pani profesor? – zagadał ją „malarz”. – Dziewczyny, rzecz jasna, przyjdą w sukniach. No, a my, co? Też trzeba jakoś po ludzku wyglądać?

– Tak. Po ludzku. Macie wyglądać jak uczniowie, a nie jak dziwolągi. Ubranie ma być schludne, bez żadnych ekstrawagancji. – dalej pouczała ich Janeczka. – Chyba, każdy z was, ma jakąś marynarkę, białą koszulę, chociaż nie koniecznie musi być biała, byleby jasna. I to całe wasze strojenie się. Chłopaki, nie bądźcie baby.

– Mam jedno pytanie. – zabrał głos Zygmunt. – Czy obecność jest obowiązkowa? Czy nie pójście na nią, będzie się wiązać z jakimiś konsekwencjami?

– Przestańcie! – profesorka zamknęła dziennik. – Bawicie mnie! To dla ucznia najpiękniejszy dzień z całej nauki w tej szkole. A wy jeszcze pytacie czy możecie nie przyjść?! Jak chcecie, ale gdybym jeszcze raz mogła pójść na swoją studniówkę i jeszcze raz to wszystko przeżyć na pewno bym poszła i przeżyła to o stokroć lepiej niż to przeżyłam? To są chwile, których się nie zapomina. To pamięta się do końca życia. Oczywiście, jeżeli faktycznie spędziło się te chwile tak jak trzeba. Ciężko jest powiedzieć, żeby ktoś chciał jeszcze raz przeżyć takie chwile, gdy nie umiał przeżyć ich jeden raz lub ten jeden raz.

W klasie panowała cisza, dlatego Janeczka zapytała ich.

– Czy ktoś był w poprzednim roku na studniówce tamtych klas? Jeżeli tak to wie, że było wspaniale. Tak jest co roku. Jesteście w tej dobrej sytuacji, że wam funduje to wszystko Zakład. My musieliśmy sobie sami finansować imprezę, a to też są koszty.

Jeszcze przez kilka dni trwała pomiędzy chłopakami dyskusja, kto z nich idzie na imprezę, a kto z nich rezygnuje z pójścia. Aż w końcu ustalili, że musi pójść cała klasa i tak będzie najlepiej.

 

 
 

 

 

 

 

I cała klasa przyszła na studniówkę.

 

 

Młodzież z początku była nieco spięta, nie wiedzieli, co ze sobą począć? Co chwila spotykali się w toalecie lub na dole, obok szatni, na fajku. Wreszcie nadszedł moment, gdy ogłoszono, że już zaczynamy i prosimy wszystkich na salę gimnastyczną. Wtedy dopiero zaczęły się wędrówki ludów. Dziewczęta wbiegały do swej toalety poprawić makijaż, sztachnąć się ostatnim machem od koleżanek. Chłopaki wpadali do toalety, aby jeszcze siknąć przed stresem, a gdy spotykali palaczy, złapać jeszcze macha od najbliższego z kolegów.

Po kilku minutach oczekiwania dyrektor zdecydował, że jeszcze da uczniom kilka minut na dotarcie. Wydał polecenie wszystkim wychowawcom, aby w kilka minut zebrali swoje klasy.

Tomek wydał natychmiast najbliżej stojącemu komendę, odnalezienia wszystkich kolegów z klasy. Teraz to już naprawdę zaczął się rozgardiasz.

Dyrektor po wyznaczonym czasie dał polecenie, zaczynamy.

Po szkole rozległ się poprzez głośniki dziwny rozdźwięk. W głośniki popłynęła muzyka, ale nie był to na pewno polonez, a już na pewno nie był to polonez Ogińskiego „Pożegnanie ojczyzny”. Po kilku długich taktach dano polecenie uciszenia tego. Operator magnetofonu musiał mieć jeszcze kilka minut, aby odnaleźć odpowiednie miejsce.

Dano znak dyrektorowi, ten wydał komendę, jedziemy.

Wybrani przez profesorów przedstawiciele klas poszli w rytmie poloneza.

Gdy już w głośnikach z sali gimnastycznej, płynęły sprawnie rytmy poloneza, do sali napływali kolejno, ale pojedynczo raczej, uczniowie.

Robiło to wiele zamieszania i w którymś momencie, Tomek stojący przy drzwiach, czerwony ze złości, wyszedł przed salę i nie wpuszczał nikogo.

Upłynęło kilka pięknych taktów, gdy ktoś trącił przewód od rozgałęziacza i magnetofon zaczął kaszleć. Rolka wciągnęła taśmę. Operator natychmiast rzucił na adapter płytę i szybko puścił dalej poloneza. Nie rzuciłoby się to aż tak bardzo w oczy lub mówiąc inaczej w ucho, gdyby nie fakt, że uczniowie skończywszy swe figury nie wiedzieli, co dalej robić. Wybawili ich z tego obserwatorzy brawami, które zagłuszyły na jakiś czas muzykę.

Brawa ucichły i wszyscy gruchnęli śmiechem, bo w głośnikach jeszcze leciała muzyka poloneza. Dyrektor podszedł do mikrofonu i aby wybawić operatora z sytuacji oznajmił:

– Bardzo proszę przez chwilę posłuchać tej tak pięknej muzyki. To cudowne rytmy. – dodał cicho poprzez muzykę.

Wszyscy stali jak wryci i zasłuchani w muzykę, a gdy w głośnikach skończyły się ostatnie rytmy na salę wypadły głośne brawa. Muzyce Ogińskiego zgotowano wielką owację, co widać spodobało się dyrektorowi, bo z wielkim zadowoleniem podszedł ponownie do mikrofonu i rozpoczął akademię studniówkową.

Po krótkiej przedmowie dyrektora, głos zabrali inni wychowawcy klas końcowych. Po ich mowach rozpoczęli do mikrofonu podchodzić przedstawiciele klas i tak rozpoczęto cześć artystyczną uroczystości. Nad całością części artystycznej czuwała oczywiście profesor Janeczka, czyli pani profesor Świrska wraz ze swą koleżanką profesor Anną Polanowską.

Mężczyźni Janeczki, bo tak trzeba by o nich powiedzieć, sami dystyngowani chłopcy deklamowali wyszlifowane przez Janeczkę strofy wierszy, przerobione oczywiście z wierszy prawdziwych pisarzy. Przeplatało się to z deklamacją podobnych wierszy ze strony dziewcząt, przygotowanych przez profesorkę Anię, z podobnej lektury. Złączone to wszystko w jedną całość dało obraz dialogów teatru greckiego, gdzie aktor stał w miejscu, a rzecz działa się wokół niego.

Wyszło to coś na styl kłótni chłopaków z dziewczętami na temat profesorów, pochwały o nich i przygany, ich zalety i ich wady, ich dobro i zarazem zło.

Część uczniów zastanawiała się, czemu ma służyć ich rozmowa, bo z tego, co miało być w programie sądzili, że będzie to coś innego. Pokątne rozmowy na ten temat zakłócały i rozpraszały deklamujących. Nagłośnienie znów zaczęło dawać o sobie znać. Trzeba było zmieniać mikrofony, co z kolei jeszcze bardziej rozpraszało mówiących, na koniec wychodziło, że mikrofony są dobre, trzeba tylko mówić stojąc nieco bliżej. Nie dało się tak. Nie zawsze można podpasować się pod technikę, czasami trzeba by, aby technika przypasowała się do wymogów. Podchodzenie pod sam mikrofon sprawiało wiele trudności mówiącym i jeszcze bardziej rozpraszało to ich.

Najlepiej poradziły sobie z tremą dziewczęta. W pewnej chwili znikały za plecami koleżanek. Nie podejrzewające nic profesorki nie zwracały na to uwagi. Dopiero, gdy siedem dziewcząt na wzór „Filipinek” zaczęły śpiewać, zaczęto snuć podejrzenia. Ich piosenka, kim są z repertuaru ich idoli wyszła im świetnie, ale gdy drugą zaczęły śpiewać i miały w swej piosence pochwalić swego wychowawcę, w piosence „Feluś Stankiewicz”, rozpoczynały ją pięć razy. Za każdym razem coś im nie wychodziło. Nie łapały prawdziwej tonacji i melodii. Fale zadowolenia, jakie przy tym powstawały rozbawiły całą salę, ale nie działało to nic a nic na dziewczęta. Były pozbyte tremy. Owacje, jakie otrzymały po zakończeniu wreszcie dobrze zaśpiewanej piosenki przekroczyły ich oczekiwania. Ktoś nawet zaczął wołać bis.

Ma scenie powstało małe zamieszanie. Chłopcy ustawiali scenę dla następnej scenki. Dla następnego profesora dziewczęta znów przedstawiły scenkę z „Matki”, też oczywiście przerobioną przez profesorkę Anię tak, aby dopasować ją do wymogów sytuacji. Tu też nie odbyło się bez wpadki. Dziewczęta rozbawione sytuacją i działającym w nich trunkiem przewróciły dekorację, a leżąca na samej górze artystka z wielkim hukiem spadła na podłogę.

Dyrektor przez chwilę patrzył, co dzieje się i w pewnym momencie nachylił się do jednego z profesorów i kazał mu sprawdzić, co dzieje się? Co prawda posłuszny profesor podszedł do grupki dziewcząt, ale profesor Polanowska zbyła go od razu.

– Spadaj stąd!! – syknęła do niego. – Masz swoją klasę!

– Muszę staremu coś powiedzieć. – nachylając się do jej ucha odszepnął.

Anka kiwnęła głową w kierunku Tereski, profesorki, koleżanki swej. Wzięły go pod ręce i poprowadziły w kierunku siedzących dziewcząt. Posadziły go siłą na ławce.

– Nie mogę! Dziewczyny, zrozumcie! Muszę powiedzieć staremu...

Ale złapały go i pociągnęły do tyłu, kładąc na kolanach innych dziewcząt.

Od stolika dyrektora wyglądało to, jak gdyby chciały go całować.

– Dziewczyny lejcie! – zawołała Anka rozchylając mu usta.

Któraś z dziewcząt szybko odkręciła butelkę i polała mu, zalewając go trochę po twarzy. Inna, zaraz wytarła go chusteczką.

– A teraz, jak chcesz możesz iść do starego. – Anka uśmiechnęła się zalotnie do „Flapa”.

– Jesteście potworami! – „Flap” poprawił sobie marynarkę.

– Nieprawda! My jesteśmy dziewczętami! – szepnęła mu Anka.

– I to fajnymi dziewczętami! – dodała Tereska.

Popchnęły go, że aż prawie stanął na nogi.

– No idź do starego. Przecież kazał ci przyjść.

– Potwory! – rzucił im na odchodne.

Przez ten niby krótki kawałek drogi, ale jakże teraz daleki, zastanawiał się, jak to ma zrobić?

– Wszystko w porządku panie dyrektorze. – szepnął przechodząc obok i od razu skierował się ku wyjściu.

Przechodził obok Tomka, który zaśmiewał się do rozpuku. Był aż czerwony od śmiechu.

– Zazdroszczę ci... – szepnął do przechodzącego.

– Nie ma czego! – szepnął.

– Zrobiły cię na szaro. – Tomek nie umiał powstrzymać swego śmiechu. – Nie wolno zadzierać z dziewczynami.

Akademia dziwnie przeciągała się. Wszystko, co miało trwać według programu tylko godzinę strasznie się ciągnęło. Wielkimi brawami powitała młodzież słowa Michałka z trzeciej ”A”.

– Na tym kończymy część artystyczną i zapraszamy...

... tu młodzież gruchnęła takimi brawami i piskiem, że Michał musiał kilka razy pytać, czy było słychać. Ale nie było. I dobrze, bo zaraz wokół Janeczki i Ani zebrało się kilka osób. Trzeba było coś zaradzić, bo powstały pewne luki w ciągłości programu. Nie dojechała orkiestra na czas i jeszcze jej nie było. Z „Domu Kultury” był telefon z przeprosinami, jeszcze nie wyjechali z posiłkami. Ale co tu można było zaradzić?

Młodzież zaproponowała, aby na razie potańczyć przy mechanicznej muzyce. Ktoś już przejrzał płyty i doszedł do wniosku, że nawet są niezłe. Nikt nie zauważył nawet, że rozmowy trwają przy mikrofonie, który teraz, jak na złość tak pięknie odbierał z odległości. Wszystko, więc było jasne.

W głośnikach popłynęła muzyka, kilka osób już zaczęło kręcić się w tanecznym pląsie na parkiecie. Osoby, które miały właśnie w tym momencie wnosić stoły i przykrycia, zostały powstrzymane.

Część osób oczywiście kierowała się ku wyjściu na fajka. Powstał oczywiście ogólny harmider.

Tu już nie reagowali profesorowie, ta część imprezy, już należała do uczniów.

Zabawa zaczynała rozkręcać się na dobre, gdy w pewnym momencie Janeczka, zajmująca się poniekąd, trochę sytuacją imprezy, przez mikrofon przeprosiła wszystkich za dalszy okres zwłoki. Wyjaśniła, na czym polega przyczyna.

Ktoś poprosił ją na stronę poza mikrofony.

– Jeżeli nie może góra do Mahometa, niech Mahomet spróbuje do góry. W takim razie my pójdźmy do „Domu Kultury”! – padła propozycja.

– Ale po co my tam, tu jest fajniej! – zawołał ktoś.

– Uciszcie muzykę!! – krzyknął ktoś na grajka.

– Ale gdzie do „Domu Kultury”? – dziwił się ktoś inny.

Michał wziął wszystko w swoje ręce. Podszedł do mikrofonu i dmuchnął sprawdzając czy działa. Działał!

– Koleżanki i koledzy! – zaczął majestatycznie. – Jak już zauważyliście, trochę zaczyna się dziać, nie tak jak trzeba? Nieuniknione i nieoczekiwane trudności dotykają nas. Nie jest to niczyja wina, ani nasza, ani profesorów, czy naszego dyrektora.

Do sali zaczęli napływać inne osoby, aby dowiedzieć się, o co właściwie chodzi?

– Orkiestra nie może dojechać... mają trudności z samochodem. – ciągnął dalej Michaś.

– Orkiestra nie! – poprawił go Tomek. – Orkiestra jest na godzinę piętnastą, mają jeszcze czas. – zawołał do niego z daleka.

– A kto ma trudności z samochodem? – omijając mikrofon zapytał Michał.

– Samochód zepsuł się tym z „Kawiarni”. – wyjaśnił mu.

– Właśnie! Tomek! – Janeczka podsunęła się bliżej mikrofonu. – Podejdź do mikrofonu i powiedz, co wiesz! Ty dzwoniłeś do „Domu Kultury”.

– Po co mi mikrofon, mnie i tak usłyszą. – Tomek sprzedał im swój szyderczy uśmieszek. – Orkiestra dz... ci z orkiestry dzwonili, że spóźnią się, ale zaraz będą. Natomiast z kawiarni, zapakowali się i doszli do wniosku, że nie załadują się na raz... a że potrzebny będzie im samochód na wyjazd, szukają innego, większego...

– Przecież mogli to, co mieli już załadowane... – zaczęła Janeczka, ale przerwał jej.

–...oni też na to wpadli, ale gdy już rozpakowali się. Teraz, ani samochodu małego, ani samochodu dużego. Musicie czekać. – wyjaśnił Tomek.

– Chodzi o to, jak długo czekać? Czekanie samo w sobie nie jest złe. – zagadał stojący w drzwiach dyrektor. – Zaraz to wyjaśnimy. Pójdę i zadzwonię.

– Panie dyrektorze! – odezwała się Janeczka. – Młodzież ma inną propozycję...

– Nieeee!!! – rozległ się ogromny krzyk dziewcząt. – Nie zgadzamy się na to!

– A co to za propozycja? Czy mógłbym ją poznać? – dyrektor czekał na wyjaśnienia.

– Więc jak? Chcecie tego, czy nie? – Janeczka traciła orientację, co do sytuacji.

Dziewczęta zaczęły robić kwaśne miny. Zaczęły tłumaczyć profesorce, że są przebrane, że mają pantofle, że na dworze śnieg,... że,... że,... że.

– To wasz bal i wy zadecydujcie. A co na to chłopcy? – zapytała najbliżej stojących.

– Nam to wszystko jedno! – padła odpowiedz ze strony męskiej.

– No właśnie! – zawołała któraś z dziewcząt. – Im jest wszystko jedno, bo oni nie muszą się przebierać.

– Pani profesor, mam takie pytanie? – z daleka zabrał głos któryś z chłopaków. – Gdzie jest większy komfort? Może tam wcale nie jest tak bosko, jak by się nam zdawało, albo może tam będzie o całe niebo lepiej?

– Tak naprawdę, to tu jest lepszy komfort tańca, sala... – ręką zatoczyła krąg. –...tam... czy nikt z was nie był w kawiarence w „Domu Kultury”? Tańczyć trzeba by na dole, na górze na pewno zastawili stoły. Chyba, że zrobią stół szwedzki?

– To my chcemy tu! – zajęczały dziewczęta. – My nie chcemy tam, prawda dziewczęta?? – za wszystkie zawołała Hania laleczka.

– Ale... – Michał przykrył mikrofon. –...dziewczyny, samo to, że impreza w kawiarni!...

– Też mi ci wielkie cudo!! – zawołała któraś z dziewcząt. – Kawiarnia...

– Proszę wszystkich o uwagę!! – rozległo się od drzwi. Dyrektor szedł w stronę grupki młodzieży. – Rozmawiałem z „Domem Kultury”, ich prośba jest taka, jeżeli nic nie stoi wam na przeszkodzie, pracownicy kawiarenki, za pośrednictwem kierownika kawiarni, zapraszają was do kawiarni „Domu Kultury”. Za niedogodności, obiecują niespodzianki dla każdego.

Na sali zapadła cisza. W cichym szmerze wszyscy zrobili zwrot i skierowali się tam, gdzie powinni.

– Nie wszyscy, nie wszyscy! – Tomek zatrzymał ich ręką. – Kilku chłopaków, proszę pomóc przy sprzęcie. To wszystko trzeba sprzątnąć!

– Profesorze, to robią z drugiej a! – zawołał Michaś.

– To teraz szukaj drugiej a!! – Tomek łatwo denerwował się.

Na sali szukano się wzajemnie. Jedni z drugimi uzgadniali, kto i z kim idzie, i w jakich parach.

– Czy nie będziecie miały nic przeciwko temu, abyśmy poszli razem? – Zygmunt wszedł pomiędzy Zosię i Jolkę.

– Czy naprawdę chcesz, abyśmy przestały być przyjaciółkami? – zalotnie zapytała Zosia. – Mężczyzna powinien wybrać jedną, dwie, to już przepych.

– W dzieciństwie nie miałem luksusów i dlatego nadrabiam to teraz. Wolałbym dwie. – roześmiał się.

– Gdy będę widziała, że jestem zbędna, ulotnię się dyskretnie. – Jolka nie chciała grać przyzwoitki.

– Wcale tego nie żądam od ciebie. Całe swoje życie, lubiłem towarzystwo damskie i nadal lubię.

– Dwie?! – strasznie zdziwiła się Zosia. – Czy to nie za wiele?

– Myślę, że nie, bo wtedy obie są bezpieczne.

Dziewczyny spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem.

– Ale wy jesteście zbereźnice. Mówiłem o bezpieczeństwie, że was ochronie... własną piersią...

– I my tak myślałyśmy... – spoważniały. – ...broń Boże, co innego?...

– O! – Zygmunt skinął ręką na Józka Rutkowskiego. – Już mamy drugiego do pary. Panie chcą, abyś towarzyszył nam w drodze.

– Jeśli panie sobie tego życzą?... – Józek sprzedał im uśmieszek.

Ale panie chyba nie bardzo chciały, bo żadna z nich nie odpowiedziała, a przecież Józek wyraźnie świrował do Jolki na długich przerwach.

Przed szatnią zrobił się potworny kocioł. Ale jak na ten dzień przystało, mężczyźni okazali się być dżentelmenami i żadna z dziewcząt nie stała w kolejce. Dziewczęta z drugich klas pomagały w rozdawaniu ubrań i poszło to wszystko jak z płatka.

 

 
 

 

 

 

 

Zdążyli tylko oddać swoje palta do szatni.

 

 

W rogu ustawiona orkiestra jeszcze ciągnęła jakiś swój przebój. Dziewczęta nie czekając na nikogo, od razu skierowały się ku toalecie, poprawić swe makijaże. Jedne robiły to nieco szybciej, inne nieco wolniej, trzeba przecież było złapać macha. Żadna z nich nie wiedziała, jak szybko będzie mogła wyjść niepostrzeżenie i w dodatku nie natknąć się na żadną z profesorek.

Czy chłopaki robili coś innego? Nie! Robili to samo i tak samo, dokładnie to wszystko, co dziewczęta. Malarz szepnął do Zygmunta i Józka, że mają zejść na dół. Nie mówił nawet, po co i dlaczego, bo nie było czasu i miejsca na to. Mieli zejść i to wszystko.

Posłuszni klasie i koledze pojedynczo schodzili na dół. Ku zdziwieniu każdego schodzącego wciskali każdemu do ręki szkło i któryś tam z kolei polewał do szkła. Butelka przechodziła z rąk do rąk, nie można było wzbudzać podejrzeń, dlatego jedni wychodzili, inni zostawali po to tylko, aby przekazać sztafetę dalej.

– Trzymaj szkło! – malarz oddał sztafetę Zygmuntowi. – Tylko szybko!

– Ja serdecznie na razie dziękuję, ale muszę się autentycznie odlać. Podaj innemu. – Zygmunt uściskał go za ramię i wsadził szkło z powrotem do jego ręki.

– No co ty!? Nie bądź taki! Chłopaki, on nie chce? – malarz był nieco przestraszony.

– Zygmunt? No co ty!? Nie chcesz być naszym kolegą? Może ty nie uznajesz nas?... – przyczepił się Rysiek.

– Nie Ryszard, chętnie przyjmę od was coś, ale nie dzisiaj. Nie obawiajcie się mnie. Nie musicie się mnie bać. – usprawiedliwił się.

– Tu nikt się ciebie nie boi! – wtrącił się malarz. – Każdy łapie po łyku, bo tu nie ma więcej. Uważaliśmy za słuszne zaprosić ciebie. Skoro nie chcesz z kolegami?...

– Nie rób nam tego. – do Zygmunta podszedł Waldek. – Napij się z nami. Jesteśmy przecież kolegami, chyba, że nie?

– Słuchajcie, ja naprawdę zleję się. Przepraszam... dosłownie, momencik.

– Puśćcie go, może faktycznie chce mu się lać. – Rysiek uznał to za najlepsze wyjście.

Waldek poszedł za nim do środka. Po chwili wrócił uspokojony.

– Faktycznie! Leje! – wziął w rękę szkło.

– Waldek pozwól na chwilę!! – zawołał z wewnątrz Zygmunt.

– Nie drzyj się. Co chcesz?

– Czemu nic nie powiedzieliście, że robicie jakąś składkę, przecież też dołożyłbym się. Organizujecie się, jakoś tak, po cajmersku.

– Jest załatwione? Jest! Czego jeszcze chcesz?

– Lubię, gdy jest dopięte na ostatni guzik.

– O nic nie musisz się martwić.

– Nie lubię brać z czyjegoś. Lubię, gdy coś jest moje, lubię dawać.

Wyszli do przedsionka. Waldek wcisnął mu szkło w rękę. Już Rysiek odkręcał butelkę.

– Panowie, dzisiaj jest dla mnie tak bardzo ważny dzień, nie psujcie mi go odrobinką alkoholu. Przecież nie będę się z wami szarpał i będę musiał wypić, jeżeli już mi nalejecie. Dzisiaj muszę podjąć kilka ważnych decyzji, dlatego, bardzo proszę... kilka kropel mnie nie zbawi, a czuję, że wiele zyskam. – Zygmunt położył rękę na piersi Waldka. – Czy ty to zrozumiesz? Czy wy to zrozumiecie?

– Uważasz, że jestem aż taki głupi? – Waldek udał zdziwionego. – Masz nas za głupszych od siebie? Uważasz się za lepszego od nas?

– Nie o to chodzi, Waldeczku! Nie chcę was wcale obrazić. Dzisiaj mogę wiele stracić, ale i wiele zyskać. Za kilka godzin zrozumiesz sam. Czy mogę podarować ten kieliszek swemu najlepszemu koledze? – Zygmunt patrzył w oczy Waldkowi i czekał na odpowiedz.

– Chłopaki dawajcie dalej. – poganiał ich Rysiek.

– Możesz! – odpowiedział mu Waldek.

Zygmunt popatrzał w bok.

– Chciałbym ofiarować ten kieliszek właśnie tobie, Waldziu, ale boję się, że się ululasz. Chciałbym, abyś był dzisiaj trzeźwy, cały czas. Nie pij tego kieliszka. Dlaczego? Dzisiaj będzie bardzo ważny dzień dla ciebie. Ten, kto wypije tego kieliszka... – patrzył za ramię Waldka. – Nie pij go. Oddaj go malarzowi. Kiedyś zrozumiesz to. Chcę cię o coś zapytać... czy kiedykolwiek twój brat, opowiadał ci, o naszej rozmowie? O naszej, to znaczy, o mojej z nim?

– Wspominał coś, ale nie zrozumiałem go.

– Dzisiaj jest ważny dzień dla ciebie, ale i dla mnie też.

– Chłopaki, co wy tak, jak cioty?...– przerwał im Rysiek.

– Spoko. Spoko. – uspokoił go Zygmunt. – Dzisiaj i dla ciebie będzie ważny dzień, ty też zachowaj trzeźwość umysłu. I Waldkowi i tobie, mam dzisiaj coś do powiedzenia.

– No to mów! – Rysiek był gotów wysłuchać Zygmunta monologu.

– To, co mam wam do powiedzenia, nie nadaje się do powiedzenia tu... – Zygmunt wskazał palcem na dół. – ... tylko tam, na górze. Bądźcie trzeźwi, abyście zrozumieli, co do was mówię. Do zobaczenia na górze.

Podreptał schodami na parter, a stamtąd dalej na górę, skąd dolatywał przyjemny pogwar biesiadujących. Już chciał zapytać, jak siadać powinien, gdy ktoś pokierował nim.

– Chłopaki siadają po lewo i to wszyscy razem. Chodź do nas. Chyba, że masz inne plany? – Wojtek Drzewiecki szturchał go w bok.

– Co wy tak, chłopaki oddzielnie, dziewczyny oddzielnie?? – Zygmunt nie mógł ochłonąć ze zdumienia.

– Jak chcesz, kazali ci tyle przekazać.

– Zygmunt... – rozległo się gdzieś. To Józek nawoływał kolegę.

– O! Tam to mi się podoba! – zawołał Zygmunt do Józka i robiąc gest ku Wojtkowi na pożegnanie. – A gdzie jest moje kochanie! – rozejrzał się za Zosią.

– Kto?! – zdziwiła się któraś z dziewcząt. – Czy nie przesłyszałam się?

– Powtarzam więc, chociaż nie lubię powtarzać, bo tylko krowy powtarzają, cytuję, a gdzie jest moje kochanie? Koniec cytatu. Jaka odpowiedz?

– A któż to jest, to twoje kochanie, czy można wiedzieć? – Hania próbowała żartować sobie z kolegą.

– Można, zależy tylko za ile? – ciągnął dalej flirtowanie z nią.

– A jaka jest stawka?

– Stawka jest zawsze większa niż życie.

Piękna, jak zawsze Pacholska nie mogła wyjść z zachwytu.

– Proszę bardzo... ileż to może wnieść do towarzystwa, jeden dowcipny mężczyzna. Prosimy do naszego towarzystwa.

– Dziękuję serdecznie za zaproszenie, ale nie wiem, czy moja pani, będzie zadowolona z twojej propozycji. Obawiam się, że nie i tu musisz się wycofać.

– Cokolwiek miałoby się stać, będę walczyła, aby stało się tak, jak zaproponowałam.

– Twoja rzecz, o Pani. Co tyczy się pierwszej części twojej wypowiedzi, muszę cię zasmucić, my mężczyźni bywamy zazwyczaj dowcipni. My na ogół, w ogóle musimy być dowcipni. Jeśli już co, to tylko rzadko doustni. Czasami, wielojęzyczni. Ponoć, to na ogół nam najlepiej wychodzi.

Towarzycho zaśmiewało się z ich rozmowy. Józek wcinał się jeszcze ze swymi dowcipami. Tak rozbawionych zaszła od tyłu Zosia.

– Patrzcie no tylko, moje koleżanki. I jak tu wierzyć facetom? Zostaw faceta tylko na mgnienie oka, a już flirtuje z innymi. Niewierni!

– Jak możesz Zosieńko? Jestem wierny! Moja wiara góry przenosi.

Zaśmiewali się do rozpuku z ich rozmowy.

– Widziałam, jak flirtowałeś, miej odwagę. Co z ciebie za mężczyzna?

– To nie był flirt, ja opędzałem się od nich.

– Nie wierzę żadnemu mężczyźnie. Nie przekonasz mnie.

– Zosia, ja za swą wierność daję swoją głowę.

– Mało!! – zawołały dziewczęta. – ...serce!!

– Zosia, daję ci swoją głowę, jestem gotów oddać ci swe ciało. Bierz i rób z nim, co tylko chcesz!

– Serce!! – wołały dziewczęta.

– Uciszcie się żmije... – Zygmunt zaśmiał się w ich kierunku.

– Przekonaj mnie. – odpowiedź jej była krótka i rzeczowa. – Przekonaj mnie, że nie kłamiesz.

– Daję ci swoją głowę, daję ci swe ciało, dobrze!... Dołożę i serce! Powiem inaczej. – Zygmunt przykląkł przed dziewczyną. – Zosia, zostań moją żoną. Nie mam, co prawda pierścionka... ale jeżeli kocha się, czy ważne jest złoto? Czy ważny jest pierścionek?

Dziewczyny nie mogły uwierzyć w to, co stało się? Ale gdy doszło do nich sedno sprawy, wybuchły ogromem braw. Zosia dumna i blada stała przez chwilę i patrzyła na kolegę.

– Jak każda szanująca się dziewczyna, nie odpowiem ci od razu. Ale zastanowię się nad twoją propozycją. – czuła się taka wniebowzięta. Chciała, aby ta chwila trwała i trwała, ale także nie chciała, aby strzelić gafę.

– Czy mam rozumieć, że mi odmawiasz? – Zygmunt wcale nie czuł się tak usatysfakcjonowany, jak zamierzał.

 – Niezupełnie. Muszę mieć czas do namysłu. Takiej decyzji nie podejmuje się pochopnie. To jest decyzja na całe życie.

– Ja tam lubię spontaniczność. Teraz, albo nigdy.

– Nie. Tego nie można zrobić tak pochopnie...

– Zosia nie rób mi tego. – poprosił ją. – Później możesz to odwołać, ale teraz zgódź się. Jak ja będę wyglądał, chociażby w oczach twoich koleżanek?

– Nie. Nie mogę teraz ci odpowiedzieć. Muszę pomyśleć, przemyśleć to... odpowiem ci, ale nie teraz. – Zosia zakręciła się za wolnym siedzeniem. – Gdzie mnie posadzisz? – z uśmiechem zapytała Zygmunta. – Chyba usiądziesz koło mnie?

– Nie wiem, czy zasłużyłem na to? Najchętniej, zapadłbym się teraz pod ziemię. – uśmiechnął się sam do swoich myśli. – Taki afront! A ja tak wierzyłem w jej miłość.

– Przestań! Nie załamuj się! – uspakajały go koleżanki. – To bardzo piękne z twojej strony. Dla niej, to będą niezapomniane chwile. Każda z nas, chciałaby czegoś takiego doczekać.

– Dla niej, może niezapomniane, ale dla mnie... o! Też na pewno niezapomniane! Na pewno długo nie zapomnę tego! – oczy wbił w Zosię. – Tak bardzo wierzyłem, że powie... tak.

Zajęci swoimi sprawami, nie zwrócili nawet uwagi, że przez mikrofon Janeczka któryś raz z kolei wzywała do ciszy.

– Dziewczęta! Bądźcie ciszej! – zawołała już rozdrażniona. – Zygmunt! Zosia! Dziewczęta!

– Ja nie jestem dziewczyną! – odezwał się obrażony chłopak.

– Jesteś gorszy niż dziewczyna. Taka papla. Nawet uciszyć cię nie można. A później nie będziecie wiedzieli, co i kiedy... – zwracając się do reszty uczniów ciągnęła dalej. – Jak już widzicie, panie kelnerki już podają wam gorące danie. Takich dań będzie kilka. Po skończonym daniu młodzież przygotowała...

Do Janeczki podeszła Ania. Janeczka zakryła mikrofon. Coś dłuższą chwilę rozmawiały. Potakiwały sobie i wreszcie Janeczka zaczęła znów.

– Mała poprawka. Nie po pierwszym daniu, ale w czasie drugiego dania... gorącego! Młodzież, czyli wasi koledzy i koleżanki przygotowali część artystyczną. Chciałabym, aby w czasie części artystycznej nie zabrakło was. Wymówki, że chce się wam palić, czy akurat musicie wyjść do toalety, będą nie na miejscu. To tylko jako uprzedzenie sytuacji, bo muszę przyznać, znam was. Wiem, na co was stać. Dziękuję za uwagę i życzę miłej zabawy. Niech te chwile, na długo pozostaną w waszej pamięci. – na koniec uniosła rękę, jak gdyby tym gestem chciała pozdrowić lub pożegnać ich.

Młode dziewczęta, panie kelnerki, spieszyły się z podawaniem porcji bigosu.

– Ja dziękuję serdecznie! – odpowiedział jej Zygmunt, gdy postawiła przed nim talerzyk z bigosem.

– Nie lubisz? – zdziwiła się.

– Nie! Tu nie o to chodzi! – smutnie dodał chłopak. – Tej oto pannie, oświadczyłem się, poprosiłem, aby została moją żoną...

– Wiem, co to znaczy, oświadczyłem się! – przerwała mu kelnerka.

– Niech pani mi nie przerywa... a ona zraniła mnie. Nie zgodziła się.

– Coś podobnego!? – uśmiała się kelnerka. Popatrzyła na dziewczęta. Towarzystwo było rozbawione, więc i ona przyjęła to jako żart. – Taka jest mężczyzn dola. Trzeba próbować jeszcze raz. Do skutku... – dodała odchodząc.

Zygmunt patrzył smętnie na Zosię. Ta z kolei spojrzała na niego.

– No chodź, wariacie, tu koło mnie. – uśmiechnęła się. – Długo tak będziesz siedział? No chodź! – kiwnęła głową.

Z nieco głupawą miną wstał z miejsca i podszedł do Zosi, odsunęła mu krzesła i usiadł.

– Długo byś tak jeszcze tam siedział? – podała mu na widelcu bigosu.

– Aż do skutku. – uśmiechnął się do niej. Na swoim widelcu podał jej swoją porcję jedzenia.

Rozległy się brawa. Zosia zaczęła klaskać, więc i Zygmunt złożył ręce do braw.

– O co klaszczemy? Albo, po co klaszczemy? – zapytał ją zdziwiony.

– Nie wiem! – słodko uśmiechnęła się do niego. – Wszyscy klaszczą, więc i ja klaszczę... ty też klaszcz. Czy to ważne, komu i po co??

– Powinno być ważne! – podał jej jedzenie. – Robię zawsze wszystko z zastanowieniem się. Naszą sprawę też przemyślałem. – znów nakarmił ją. – Dobrze nad tym zastanowiłem się. Chciałbym być twoim mężem, albo inaczej powiem, chciałbym, abyś była moją żoną. – przytulił się do niej, teraz ona go nakarmiła.

–...Dobrze nad tym zastanowiłem się... to są twoje słowa. Moje, będą takie same. – znów nakarmiła go. – Z jedną małą różnicą, muszę nad tym zastanowić się. Czy z tym, zgodzisz się? – włożyła mu następną porcję bigosu. – A może wolałbyś, abym odpowiedziała bez zastanowienia się, a później żałowała? – pieszczotliwie uderzała go po ustach widelcem.

–...Moje będą takie same, mówisz, czyli, że obydwoje jesteśmy tacy sami. – odebrał jej widelec.

– Ty zastanowiłeś się, jak powiedziałeś, ja też muszę zastanowić się. – wyciągnął ku niej rękę z porcją pokarmu, ale powstrzymała go. – To jest decyzja na całe życie.

– Jeśli jesteśmy obydwoje tacy sami, to z góry wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie. Zawsze tam, gdzie jest woda i ogień, coś może się dziać...

– Dokładnie! – przerwała mu.

– A my jesteśmy, albo dwie wody, albo dwa ognie. Czyli, że mogę już teraz powiedzieć ci, że nic z tego nie będzie. Ale to jest tylko takie twoje zdanie. Prawda jest inna.

– To nie jest moje zdanie... odpowiem ci, ale muszę pomyśleć nad tym. Muszę rozważyć wszystkie za i przeciw. Ale to nie teraz. Bądź cierpliwy.

– Jaką masz pewność, że gdy zastanowisz się, nie będziesz później żałować, jaką? Kto da ci taką gwarancję? Gdzie znajdziesz taką odpowiedz, w wyroczni? U cyganki? Pójdziesz z tym do wróżki? – Zygmunt patrzył jej prosto w oczy. – Jeśli chcesz powiem ci to sam. – wziął ją za rękę. Wodził palcem po jej dłoni. – Jednak nie myliłem się. Będziesz matką moich dzieci. Będziesz matką tego, co sami stworzymy. Czy jasno wyrażam się? Będziesz matką naszego niebożątka. Tyle ci mogę powiedzieć, reszta należy do ciebie. Od nas samych zależy, jakie będzie nasze życie, nikt nam go nie poda na tacy, nikt nie powie nam, zrób tak lub inaczej. My musimy podejmować decyzję sami. Ja podjąłem decyzję już, zanim tu wszedłem. Ty... decyduj teraz.

– Daj mi trochę czasu. My dziewczyny, nie możemy podejmować decyzji tak od razu.

– A my chłopaki, możemy podejmować decyzję tak od razu? Czy my raczej musimy?

– Wy jesteście mężczyznami, my tylko dziewczętami, albo aż dziewczętami. – położyła mu na ramieniu głowę. – Bądź cierpliwy.

– Czy mam inne wyjście? Nie! A tak bardzo wierzyłem, że możemy być szczęśliwi, a ty wszystko psujesz.

– Nie psuję. Na pewno się zgodzę, ale chcę to wszystko przemyśleć.

– A! To już inaczej brzmi.

– My kobiety musimy być zawsze górą.

– Pozornie górą. Zazwyczaj jesteście dołem. – Zygmunt ucałował ją i podniósł się. – Zrobię coś dla ciebie.

– A co takiego? – zdziwiła się.

Z ogromnym uśmiechem wskazał jej miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Janeczka.

– Nie!? – ostrzegała go.

– Tak! Powiem im, że będziemy małżeństwem.

– Nie, nie rób tego, proszę cię.

Ale Zygmunt odchodził. Powoli krok za krokiem szedł ku środkowi sali. Jeszcze raz obejrzał się, ale zamiast uradowanej twarzy Zosi ujrzał w jej twarzy smutek i przerażenie, lub coś w rodzaju przerażenia. Jeszcze raz kiwnęła zaprzeczająco głową i położyła głowę na stoliku.

Nie zatrzymywał się już, aby pomyśleć, o co chodzi dziewczynie, ale szedł dalej. Układał szybko w myślach, co jest przyczyną? Gdy był już przy stoliku profesorskim, w pewnej chwili nie wiedział, co ma powiedzieć?

– Co się stało? – zapytała go dyrektorka Krysia.

Zerknął jeszcze raz ku Zosi. Dziewczyna nadal trzymała głowę na stoliku.

– Czy mogę skorzystać z mikrofonu? Która z pań ma w opiece urządzenia nagłaśniające?

– To nie są nasze urządzenia, sprzęt jest własnością Klubu. – udzieliła mu odpowiedzi profesor Janeczka.

– Chcesz skorzystać z mikrofonu? – do rozmowy włączyła się profesor Ania. – Obawiam się, że już wszystko zostało wyłączone. To znaczy, chyba już wyłączyli, bo mikrofony mają być włączone, ale dopiero później, gdy będą występować... no wiesz!? – zwróciła się do Janeczki.

Janeczka wychyliła się nieco do tyłu.

– Michał! – zawołała cicho do ucznia ze swej klasy, gościa na studniówce. – Pójdź na dół i poproś, aby jeszcze na jakiś czas włączono nam mikrofony. – a do Zygmunta dodała zdziwiona. – A do czego wam potrzebny jest mikrofon? Czy klasa przygotowała coś?

– Nie, pani profesor! Nie wam, ale mnie, i nie klasa przygotowała coś, ale ja przygotowałem coś, klasie. Chciałbym, albo raczej, prosiłbym, aby pani jako polonistka, oceniła mój występ, jako fachowiec, tak ze strony polonistycznej, jak i towarzyskiej.

– Co takiego? – zdziwiła się Janeczka. – Jestem tu jako gość! Ja dzisiaj nie pracuję! Dzisiaj nie oceniam!

– Proszę! Gdy będę popełniał błędy, gafy, proszę poprawić mnie. Jestem bez przygotowania, to będzie improwizacja.

– Co takiego chcesz powiedzieć nam, że nie przygotowywałeś się? – Janeczka była nadal zdziwiona i zaciekawiona, wszak to polonistki odpowiadały za część artystyczną uroczystości.

– Zostaw go! – uspakajała ją Krysia. – To jest ich dzień i ich uroczystość. Mają prawo dzisiaj wykazać się. Niech próbują swoich sił. Przed nimi stoją stanowiska do obsadzenia, dajmy im udowodnić, że są dorosłymi.

Ale Zygmunt już nie czekał, aż profesorki skończą dyskusję, skierował się ku miejscu z mikrofonem.

– Sprawdźmy może najpierw, czy działa to urządzenie? Czy słychać mnie w głośnikach? Bo z doświadczenia wiem, że mówiący nigdy nie słyszy siebie. Takie są prawa natury. – spojrzał po twarzach kolegów. – Patrzę tak po twarzach waszych... aha! Słychać! To dobrze! Witam was wszystkich tu zebranych, naszą kochaną radę pedagogiczną, koleżanki i kolegów... nie śmiejcie się! Nie mówię tak, żeby podlizać się profesorom, o nie! Tak po prostu wypada. Wypada, chociaż raz w życiu powiedzieć komuś, że kocha się go. Możliwe, że w kierunku nauczycieli, to za duże słowo, ale co tam, niech wiedzą. Z mojego występu możecie się śmiać do syta, do woli, jestem tu po to, aby was rozbawić, zasmucić, rozweselić i czymś zająć. Śmiejcie się ze mnie do rozpuku, ale ostrzegam, nie ma, z czego. Powinienem jeszcze przedstawić się, tak robią zawsze wielcy, stojący przed mikrofonem. Sięgam głęboko w pamięć i zastanawiam się, którego z nazwisk mam użyć, tyle ich w swym życiu ziemskim miałem. Wszystkie wymieniać, byłoby wielką głupotą. Może powiem krótko, jestem ofiara losu. Teraz możecie się śmiać lub płakać, dziękuję! Z czym do was przyszedłem, albo lepiej będzie, z czym do was przychodzę. Mam wam do przekazania trzy sprawy, jedną wesołą, jedną smutną i jedną tragiczną. Od której mam zacząć? Od żadnej, co? Pewnie, że tak! Gdyby to było jeszcze rok temu, zacząłbym od tej najweselszej i na niej skończył, ale dzisiaj, dzisiaj nie mogę tak. Chciałbym, abyście odeszli stąd rozbawieni, uśmiechnięci i zadowoleni, dlatego zacznę od tej najmniej przyjemnej wiadomości, poprzez tą smutną i na tej najweselszej skończę. Jest tylko jedno pytanie, jak odróżnić wiadomość tą tragiczną od tej smutnej? Tu powinienem poprosić o pomoc panią polonistkę, czyli panią Janeczkę, przepraszam panią Świrską. Z kolei, jeżeli kończąc szkołę będę prosił o pomoc profesorów, co pomyślą o mnie? Następnego dnia wlepi mi do dziennika pałę! Wychodzi mi tylko jedno, brnąć w tym samotnie. No, bo zapyta mnie, jak to, nie wiesz, że w tragedii ktoś ginie, w smutku płacze, a w radość weseli się? Czy będzie miała rację? Oczywiście, że tak! Mam więc zacząć od tej tragicznej, czyli od śmierci, potem przez smutną, płacz i skończę na tej wesołej, czyli pośpiewam wam trochę, a jak dobrze pójdzie, to i zagram na czymś. Jest jedno „ale”, temat tragiczny jest dość długi i dlatego dam go jako drugi, a zacznę od smutnego. Chociaż, między Bogiem a prawdą, nie widzę różnicy pomiędzy smutkiem, czy tragedią, bo gdy ktoś chce, może płakać i tu i tu.

Popatrzył przez małą chwilkę na grono profesorów.

– Wy, będziecie moimi sędziami. Dlaczego? Bo nie zawsze oceniacie tak jak należy, dlatego i teraz uważam, że ocenicie mnie należycie. Zgodzę się nawet z dwójką. To też dużo! Do rzeczy Zygmunt! Do rzeczy! Jak uczyła nas profesor Janeczka, pardon, pani Świrska, żeby zacząć o czymś mówić, trzeba do tego czegoś dać odpowiedni wstęp. Chwilę myślę i... możemy jechać. – Zygmunt przyjął odpowiednią pozycję i zaczął. – Poprosiłbym tylko nieco głośniej mikrofon. Nie chciałbym tak blisko stać mikrofon, bo jeszcze go połknę, nieco głośniej i wszystko będzie dobrze. W związku z tym, że jest nas tu kilka klas, zwracam się do mojej klasy... zapewne pamiętacie dzień, gdy po raz pierwszy rozmawialiśmy o naszej studniówce. Byliśmy przeciwni temu, co w tej chwili się odbywa, dlaczego? Chyba nikt z nas nie rozumiał, albo nie chciał sobie wyobrazić, co nas może czekać? Przyznam i to ze wstydem, że nie chciałem tu być. Dlaczego? Zrozumiecie to, gdy skończę. W życiu człowieka są i takie dni, kiedy zaczyna rozumieć, że właśnie jest już dorosły. Chciałem nadal ukrywać to, że jestem już dorosłym, że umiem podejmować wielkie i ważne życiowe decyzje. Słuchałem tak zawzięcie, jak ta piękna blondyna... – Zygmunt wskazał na Janeczkę. – ...opowiadała nam o swej studniówce, o swym balu maturalnym, o przeżyciach z nimi związanymi. Pomyślałem sobie, a czemuż by nie? Dlaczego mnie miałaby ominąć taka okazja? Tak! Z głupiej ciekawości jestem tu. Wy także... – Zygmunt wskazał chłopaków siedzących po swej prawicy. – ...przyczyniliście się do tego. Na pewno jesteście ciekawi, w jaki sposób przyczyniliście się ku temu? To wasze życie, nie wy! To wasze życie i moje życie, a jak ono się wiąże? Cierpliwości! Ty Zosieńko, też przyczyniłaś się w pewnym stopniu do tego, jak? To dziwne, ale ja sam nie wiem tak naprawdę, jak? Kto jeszcze przyczynił się do tego, że dzisiaj jestem tu? – Zygmunt wskazał miejsce przy mikrofonie. – Wy! – wskazał profesorów. – Tak! Wy! – zaczął się śmiać. – Chcecie wiedzieć, w jaki sposób? – gruchnął strasznym śmiechem. – A w taki, że to właśnie wy jesteście tymi olbrzymami! Miałem was odnaleźć i wypowiedzieć wam wojnę, i zwyciężyć was, i właśnie stanie się to dziś. Ale nie od was chcę zacząć. Chcę zacząć od swej damy, od Zosi. Kiedyś, dawno temu, tak trzeba zacząć, bo tak zaczynają się wszystkie bajki, rycerze, gdy szykowali się do stoczenia walki, zawsze wcześniej musieli zadbać o ciągłość rodu. Tę mądrość, przekazał mi ktoś z tamtej strony, jeszcze zanim się narodziłem. Napisał do mnie list. Ale zostawmy listy w spokoju. Chciałem wam oznajmić... przepraszam, miała to być radosna wiadomość, ale stała się smutną. Mianowicie? Zosiu, niestety, ale ja muszę to powiedzieć. Chciałem uczynić ją jedną z najszczęśliwszych dziewcząt tego dnia. Chciałem, tak jak ten rycerz idący do walki, wyznać jej miłość. Mało! Nawet poprosiłem ją, aby została moją żoną. Czyli, krótko mówiąc, oświadczyłem się jej.

Na sali rozległy się oklaski, gwizdy i brawa.

– Czy mam mówić, co było dalej? Chyba nie! Widać to po mojej minie, po moim zachowaniu, zraniła mnie, zraniła me uczucia. Dorosłem do tego, aby stać się dorosłym, moja dama nie doceniła tego. Przyjdzie mi toczyć walkę z wielkoludami samotnie, wiedząc, że nie jestem przyjęty. Czy to jednak jest źle? Nie, Zosiu, to dobrze, że nie powiedziałaś od razu, tak! Dlaczego? Bo nie wszystko ci powiedziałem, nie wszystko, co powinienem. W takim razie, czego nie dopowiedziałem ci? Otóż tego, że... – Zygmunt spuścił wzrok, uparcie patrzył w swe dłonie. – Ktoś napisał do mnie list. Był to ktoś zza światów. Gdy rodziłem się, powiedziano do mnie, strzeż tego listu, gdy nauczysz się czytać, będzie wskazówką dla ciebie. Więc strzegłem go. Ukrywałem go przed olbrzymami. – zerknął na profesorów i gruchnął śmiechem. – Tak chowałem, jak wy teraz. Dokładnie. Tak bardzo bałem się, że ktoś odczyta go i sfałszuje. Wierzyłem, że wszyscy potrafią odczytywać. Widocznie ten, co pisał go, nie wiedział, w jakim kraju narodzę się, i napisali go jakąś chińszczyzną, czy jakoś inaczej? – Zygmunt popatrzył na rękę i uniósł ją ku górze. – Oto ten list! Czy potrafisz czytać coś takiego? Jeśli tak to chodź! Nie umiesz? A kto potrafi? Nikt?? Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wam go odczytać. Co z resztą czynię niechętnie. Zostanę zabity, mając dziewiętnaście lat, trzydziestego listopada tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Podkreślam, zabity.

Na sali zapanowała głucha cisza. Zygmunt popatrzył na nich przez chwilę.

– A co z wami? Coście tacy osłupiali? Gdy stanąłem tu i wypowiedziałem swe kilka zdań, gruchaliście co chwila śmiechem, a teraz co? Ludzie, to jest moje życie, nie wasze? To ja mam nad nim rozpaczać, nie wy. Dajcie sobie na luz. Co dalej? Czy ważne jest to, że zginę w tym wszystkim? Tak! Dlaczego? Mam szansę na odrodzenie, na nowe życie, krótko mówiąc na reinkarnację. – spojrzał jeszcze raz na podniesioną rękę. – Ważne jest także, to... – wskazał miejsce na dłoni. – Co to takiego? To znaczy, odda życie za inne życie. Oddam życie za życie jednego z nich. – wskazał chłopaków siedzących razem pod ścianą, po swojej prawej ręce. – Tak! Czy teraz rozumiecie, co miałem na myśli mówiąc, że nie chcę pić alkoholu, bo muszę podjąć ważną dla siebie decyzję? Muszę wybrać jednego z was, aby móc ponownie zejść na ten świat. Jeżeli ocalę życie któregoś z was, będę miał szansę. Jeżeli ocalę życie obydwóm, wracam jako nowo narodzone dziecko. Dla mnie to wielka radość, zwłaszcza, gdy znam już swoją matkę. – Zygmunt znów spojrzał na profesorów. – Moja przyszła matka siedzi tu. – Zygmunt wskazał stolik profesorów. – O tobie mówię, blondyna. Zginę w 71, ale, zanim zajdziesz w ciążę. W takim razie, kiedy staniesz się matką, czy chcesz wiedzieć? Powiedz, że tak, a powiem ci. Mówię, staniesz, bo jeszcze wiele wody upłynie, zanim to nastąpi. Ja jeszcze żyję. Będę rywalizował o ciało twojego syna, z kimś, kogo bardzo kochałaś. Pardon, z duszą kogoś, kogo bardzo kochałaś.

Janeczka patrzyła na niego niedowierzająco. Nie wierzyła ani w jedno jego słowo. Dla niej była to zabawa i to głupia zabawa. Niesmaczna zabawa.

– Nie widzę zainteresowania. Trudno! – rozłożył ręce.

Przez chwilę przyglądał się dłoni.

– Mam szansę wygrać ten pojedynek. Czy to można nazwać pojedynkiem, raczej rywalizacją dusz. Co prawda, Jędrzej został zabity, ale i ja dałem się zabić! Mam większe szanse, bo we mnie jest więcej wiary w Boga. Chociaż, czy to takie ważne, kto mnie urodzi? Tak jak na przykład, tu widzę wyraźnie, że Zosia stanie się matką moich dzieci, a ona odmawia mi ręki. Czy to też aż tak bardzo ważne? Los sam pokaże, jak potoczą się jego dzieje? Chciałem tylko, aby wszystko odbyło się, jak należy. Nie chciałem, aby wyskoczyło to spontanicznie. Czy ty chcesz, abyśmy rozwinęli ten temat? – Zygmunt postukał wzrokiem postać Zosi, ale nie odwzajemniła spojrzenia. – Miałaś Zosiu, jedną wielką, słuszną rację, chciałem wmówić ci, że będziesz szczęśliwa, a stałabyś się, tylko i wyłącznie młodą wdową. Mało tego, młodą wdową i to jeszcze z dzieckiem. Teraz przyznaję ci słuszność. Postąpiłaś tak, jak powinnaś? Mało tego, nigdy nie przyjmuj mojej propozycji, nigdy. Co prawda, każdy samiec musi dbać o to, aby zapewnić sobie i swemu rodzajowi ciągłość, ale, darujmy sobie. Jest jeszcze tyle różnych Zoś.

Popatrzył na swoją dłoń.

– Jednak nurtuje mnie ciągle ta myśl, to jednak będziesz ty. Tylko nasuwa się jedno pytanie, co skłoni cię do tej decyzji, teraz, gdy już wszystko wiesz? Miłość? Miłość, to jest słowo głupie, zaczyna się na ustach, a kończy się na dupie. To nie będzie miłość! W takim razie co? Przeznaczenie? Gdy w tym miejscu powiemy przeznaczenie, musimy i w drugim powiedzieć to samo. A wy panowie, czy nikt z was nie jest ciekaw, w jaki sposób zapobiec temu? To ciekawe, bo ja jestem zainteresowany? Dlaczego ja? No właśnie, dlaczego tylko ja? Chyba dlatego, że powiedziałem na samym początku, że to moje życie i do mnie należy decyzja? Ale mimo wszystko chcę, abyście i wy o tym wiedzieli. Ja, chociaż wiem, dlaczego mam zginąć, wy nawet nie wiecie, czemu życie zgotowało wam taki los? Moja data jest, może raczej wiek, dziewiętnaście lat. Twoja, Waldku, też dziewiętnaście. Twoja, Ryśku... ty trochę więcej przeżyjesz, ale to tylko dlatego, że jesteś starszy od nas, bo jeśli chodzi o czas, to nie wiele dłużej pociągniesz od nas. Zejdziesz z tego świata faktycznie starszy od nas, ale nie wiele dłużej żyjący. Pociągniemy cię za sobą. Nasze losy dziwnie splątały się. Dlaczego ty Waldku zginiesz? Ciemnota i kaprys... czyjś. Czyj? Tego kogoś, kto wymierzy ci cios. Kto to będzie? Ktoś z bardzo daleka. Nikt, kogo znasz ty lub kogo znam ja? Nikt z naszego kręgu. Maszyna, którą wynajdzie ten ktoś, popełni błąd. Sztuczna inteligencja, jaką stworzy nie zrozumie, że są sposoby obejścia niektórych nieszczęść. Wytyczy sobie jeden cel, ty. Prawda, że głupie? Twoja śmierć nie będzie miała sensu? Zginiesz, ot tak, bo ktoś źle odczytał dane. Wszelkie automaty i sztuczne maszyny nie mają rozumu, nie mają mózgu, nie potrafią myśleć. A wystarczy powiedzieć, nie! To nieprawda i wszystko odmienia się. Jako samiec w swej rasie, zanim to się stanie, zadbaj o to, aby coś pozostało po tobie, aby na ziemi został twój ślad.

 Zygmunt specjalnie chyba zrobił małą przerwę w swej mowie, aby nadać wypowiedzi nieco tajemniczości. Przyglądał się zachowaniu Waldka.

– Dziwne? Prawda? Ale jakie głupie? A ty Ryszardzie? Wychowany jesteś w otoczeniu, gdzie nie hołduje się takim praktykom, to znaczy, wierzysz tylko w to, co namacalne; władza, byt, sukces, kariera. Tobie nawet do głowy... nawet na myśl ci nie przyszłoby, że coś może ci się stać? Prawda? Ty, syn wielkiego człowieka, jak mógłby ktoś ciebie ruszyć? Ty masz zapewnione bezpieczeństwo! Guzik! Zginąłeś tuż po nas. Zginąłeś! To znaczy, zostałeś zabity, może powinienem ci powiedzieć prawdę, na tobie wykonano wyrok. Dlaczego? Tu waham się, co powiedzieć? Wykonano go może, dlatego, że powiedziałem ci, może, dlatego że ty jeden w pewnym czasie uwierzyłeś w to, co powiedziałem i zrobiłeś tak, jak ci powiedziałem, to znaczy, zadbałeś o swój ślad na ziemi. Jeśli tak, to jestem winien twojej śmierci, jeśli nie; to krótko, nie udało mi się uchronić cię. Chciałbym powiedzieć ci, tak jak Waldkowi, Rysiek w tym i tym dniu zginiesz, zrób to i to, odsuń od siebie ten dzień, ale u ciebie nie można tak powiedzieć. Dlaczego? Kiedyś, w przyszłości, zastanawiałem się często, dlaczego ty? Co takiego stało się, że właśnie ty? Rozpamiętywałem wiele czasu nad tym i w pewnym momencie doszedłem do tego, że ty zginąłeś właśnie, dlatego, że wiedziałeś. W pewnym sensie ponoszę winę za ciebie. Podjąłem się tego zadania, dla uratowania siebie. Tak bardzo chciałbym przedłużyć swój byt tu, na tej planecie, na tej ziemi. Ty jesteś moją szansą na nowe odrodzenie się, jako syn tej blondyny. Jest tylko jeden warunek, zanim dopadnie mnie śmierć, muszę uratować życie Waldka i twoje. Bez tego nie mam szans. Jeśli tego nie zrobię, moje miejsce jako jej syn, zajmie dusza Jędrzeja. Tak! On odrodzi się w ciele twojego syna. On, albo ja. On, bo został zabity, albo ja, bo dałem się zabić. Stoczymy tam, pewnego rodzaju pojedynek, nazwijmy to, rywalizacją o ciało twojego syna.

Na sali powstał maleńki szum. Wiele osób uśmiechało się pod nosem. Tylko kilka osób uznało to, za coś prawdziwego, bo dla reszty, to była część programu artystycznego przygotowanego przez młodzież.

– Bardzo proszę o ciszę, szum i gadanina nie pomagają mi wcale w koncentracji, wręcz przeciwnie, przeszkadzają mi. Co do ciebie Rysiek, powinienem powiedzieć ci tylko tyle, przyjdzie siedemdziesiąty trzeci rok i masz uważać. To twój rok. Tak wiele ci powiedziałem, jak gdyby tu chodziło o moje, a nie o twoje życie. Ty sam zdecydujesz, co dalej zrobić? Przyjdzie taki dzień, staniesz przy kiosku po gazetę, usłyszysz pisk opon samochodu. To będzie to. Poczujesz tylko ukłucie i nie spostrzeżesz się, co z tobą stało się? To będzie wykonanie wyroku. Za co? Za rogi! Przyprawiłeś rogi, takiemu samemu samcowi jak ty. Jest tylko jedna mała różnica, on zaszedł cię od tyłu. Miał w ręce to, czego ty nie mogłeś w tej chwili mieć. Miał broń. Ale ja nadal muszę brnąć w twoim życiu. Muszę! Chcę przerwać ten zaklęty krąg, moich wczesnych zgonów. Od kilku wcieleń ciała moje umierają przed dwudziestym piątym rokiem życia. Wczesne zgony są moim przekleństwem. W poprzednim wcieleniu doszedłem tylko do dwudziestu pięciu czy siedmiu lat. W tym do dziewiętnastu, w następnym dojdę tylko do dwudziestu pięciu... tym razem wróciłem z przyszłości, aby naprawić swe błędy. To nie wina duszy, to wina ciała. To wina rodzin, w których wychowuję się jako dziecko. Tym razem skrócono moje życie za grzechy ciała, za grzechy, tego, który stoi przed wami. Lecz, czy on zawinił? Dlaczego mam umrzeć jako dziewiętnastolatek? Powiem wam, najpierw skończę kwestię Ryśka. Chyba o sobie wiesz już wszystko? Wiesz, kiedy, gdzie i dlaczego? Czego wymagać od ciebie? Może dam ci taką wskazówkę, zadbałeś o swój ślad na ziemi. Pytanie, dlaczego z żoną ochroniarza ojca? On jest tak samo samcem jak i ty? Czy on zrobił źle wymierzając ci sprawiedliwość? Z jednej strony nie, z drugiej strony tak. A ty, co zrobiłbyś, gdyby tobie zabrano żonę? Gdyby ktoś przespał się z twoją żoną? Spójrz, tyle jest panienek, weź jedną z nich. Rozumiem cię i to bardzo dobrze, ja też lubię kobiety starsze od siebie, bo one wiedzą czego chcą? Ale tu chodzi o twoje życie? Pomyśl nad tym. Pomożesz i sobie i mnie. Mnie na tym zależy. Nasze losy są tak splątane ze sobą, że musimy sobie pomagać. Pomagam tobie, ty pomóż mi. Chcę przedłużyć twoje życie, bo wtedy przedłużę swoje. Chcę ratować twoje życie, bo wtedy ratuję swoje. W tym czasie będę w pobliżu, ale za daleko, aby ci pomóc. Dlatego tyle wskazówek daję ci. Skorzystasz z nich, dobrze, nie skorzystasz, trudno. Jedno wcielenie mniej, jedno wcielenie więcej, czy to taka różnica? Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś wiedzieć? Pytaj, odpowiem!

Zygmunt chwilę odczekał, ale Ryszard nie miał pytań, nie dlatego że nie chciał, ale dlatego, że nie wierzył w żadne z jego słów.

– Wszystko jasne! Rozumiem! W takim razie ja mam pytanie do ciebie. Czy mogę zerknąć teraz na list napisany do mnie? – Zygmunt podniósł dłoń w kierunku Ryśka. – Czy mogę ją odwrócić i zerknąć, czy coś na niej zmieniło się? Jeżeli podejmiesz właściwą decyzję, powinno się coś na niej zmienić, przybyć jakaś zmarszczka, skrócić lub wydłużyć jakaś linia, i te de i te de. Dobrze, nie będę patrzył, życie samo pokaże. Wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? Gdy się zostawia rodzinę, zwłaszcza, gdy się ją kocha, lub pokocha. W poprzednim wcieleniu zostawiłem trójkę wspaniałych dzieci i kochającą żonę. Gdy zdałem sobie sprawę ze stanu rzeczy, w jakim się znajduję, za wszelką cenę chciałem do nich wrócić, chociażby na moment, chociażby na chwilkę, powiedzieć im coś, chociażby zobaczyć jak żyją. – Zygmunt umilkł. Patrzył na nich. Przyglądał się ich twarzom. – To jest niemożliwe! Stamtąd nie ma powrotu. Powrotu do tego samego. Można wrócić, ale to jest już nie to samo. To już inna rodzina, inni ludzie, inne czasy. Zdarza się, że i inna epoka. Dano mi szansę odnalezienia mojej rodziny. Powiedziano mi, że muszę przejść krainę olbrzymów. Tak jak w bajce, ale dla nich byłem gotów uwierzyć nawet w bajki. Osiemnaście lat idę już krainą olbrzymów. Czy mam szansę na odnalezienie moich najbliższych? To znaczy tamtej rodziny? Jak myślicie? – Zygmunt zaczął kiwać głową „tak”, aby pomóc im w podjęciu decyzji. – Tak, moi drodzy! Jest szansa. Byłem pod domem mojej rodziny, czy pamiętasz Leszek ten dom, ten dzień. Robiliśmy wtedy zdjęcia w Warszawie. Prosiłem, abyś zrobił mi zdjęcie właśnie tu. Właśnie pod tym domem. Zabrakło mi odwagi, aby wejść do nich i powiedzieć, ty starsza kobieto, jesteś moją żoną, ty starszy panie, jesteś moim najstarszym synem, wy panowie jesteście moimi synami. Musiałbym zburzyć ich wyobrażenie o życiu, musiałbym przewrócić ich świat do góry nogami, a tego nie chciałem. Tego nie mogłem. To jest zakazane. Leszek... wrócę jeszcze do tego domu. Nie wiem, dlaczego? Ale zrobiliśmy konkurs na najlepsze zdjęcie. Prosiłem go, aby zrobił mi kilka zdjęć z mężczyzną, który wyszedł do nas, a w szczególności do mnie. Czy wiesz Lechu, kto to był? Wtedy, gdy wracaliśmy z Warszawy, tak bardzo chciałeś wiedzieć. Zbyłem go, byle czym. Nie miałem ochoty wtajemniczać go w swoje rodzinne sprawy. To był Lechu, najstarszy syn, tamtego wcielenia. Mój Pan, mój Bóg dotrzymał danego słowa. Odnalazłem swoją rodzinę. Nie chciałem tylko burzyć ich świata, ich wyobrażenia o świecie. Ten uczynny chłopak, Leszek. Ktoś, kogo nazywamy swoim kolegą. Tak bardzo nie chciał, abym zwyciężył w tym konkursie, że gdy miał robić mi zdjęcia pstrykał na pusto. Dlaczego? Bo Leszek jest taki, że za pięć groszy pierdnie w kościele. Nie można zrobić sobie samemu zdjęcia i to jeszcze tak, aby uchwycić jedyny moment. – przez chwilę starał się uśmiechać szyderczo, ale dał spokój. – Leszek, Leszek... kiedy już jestem przy tym imieniu, to co mam do powiedzenia nie dotyczy ciebie bezpośrednio, ale pośrednio tak! To, co przyszło ci do głowy, dodam jeszcze, razem z twoją mamą było bardzo głupie. Rozumiem, że każdy chciałby zabawić się w Sherlock‘a Holmesa, ale ostrzegam cię, Sherlock Holmes, to tylko bohater wymyślony, bohater powieści, ty nie masz zadatków na takiego gieroja. To, co zrobicie zaszkodzi twojej mamie. Jak? Wierzę w to, że ona dowie się o tym i zaniecha tego uczynku. Dlaczego? Za ten uczynek zostanie ukarana. Jak? Czy chcesz wiedzieć? W przeddzień swej śmierci, wyślę z wojska do was kartę. Co w niej będzie? Nic. Co będzie oznaczać? Będzie to sygnał. Prześlę jej rozkaz. Jak będzie brzmiał rozkaz? Twój czas się skończył, nadszedł twój czas lub nadszedł twój czas, twój czas się skończył. Czy jest w tym jakaś różnica? Nie. Czy ta wersja, czy ta, to, to samo? Co będzie zawierała karta? Nic nadzwyczajnego, pozdrowienia z wojska. Czy takie pozdrowienia, można przesłać? Chyba tak?! Czy za takie coś, grozi jakaś kara? Nie. Co będzie na celu? Nic nadzwyczajnego. Będzie to ostrzeżenie dla ciebie lub kara dla matki, albo ostrzeżenie dla matki, a kara dla ciebie? To tylko kwestia twojej interpretacji. Twojej, nie mojej. Nazwiesz to, jak tylko będziesz chciał. Po co więc przyślę wam tą kartę? Czy, żeby zabić ją? Nie. To ty ją zabijesz, to ty ją zabijasz, bękarcie! Zwyrodnialcu! Jakim musisz być synem, aby zabić swoją matkę? Ale bękarty są takie!!

Leszek zerwał się z miejsca. Coś krzyczał do Zygmunta, ale ten nie słyszał jego słów, głośniki zbył głośno syczały, aby cokolwiek usłyszeć?

– Nie wiem, co mówisz do mnie, ale z zachowania twojego wnioskuję, że jesteś wściekły, nie wiem tylko, o co?! To, co uczynicie mi, nie jest warte tego, co robię dla was, a jednak robię! Ja nie życzę jej śmierci, ja chcę jej przedłużyć życie! Życie, albo cierpienia, to tylko zależy, czego będzie pragnęła, powtarzam, czego będzie pragnęła! Chcę dać ci wskazówkę, jak przedłużyć jej życie, musisz tylko zrozumieć sens przesłania. – Zygmunt unosił się.

Ale Leszek się wściekał. Coś mamrotał pod nosem, co dla Zygmunta nie było zrozumiałe.

– Przyznam szczerze, nie chciałem ci ubliżyć, mam już i tak dość wrogów, czy powiedziałem coś obraźliwego? Jeśli tak, przepraszam bardzo. Nie chcę już więcej wrogów. Tych, których mam, wystarczą mi. Teraz nie wiem, czy odpowiesz na moje pytanie, czy w tym, co powiedziałem, było coś prawdziwego. Obrażamy się zawsze o prawdę. Prawda jest zawsze taka bolesna. Próbuję sobie przypomnieć, co powiedziałem, ale w tym, co powiedziałem, nie ma nic obraźliwego. Czyżby chodziło ci o to słowo „bękart”. W tym słowie nie ma nic obraźliwego, taka jest nazwa. O tym nie my decydujemy, o tym czy jesteśmy bękarty, czy nie, decydują nasi rodzice. Ale zapomnij o tym, co innego chcę ci przekazać. Chcę ci dać wskazówkę, co masz zrobić, o ile tylko zechcesz? Usiądź wreszcie!! – zdenerwował się Zygmunt. – Jeżeli czujesz się obrażonym, wyjdziemy później i wyjaśnimy sobie pewne rzeczy, tylko ostrzegam, uważaj, na moich rękach już dość jest krwi. Gotów jestem na wszystko. Teraz, chociaż przez chwilę posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Po co przyślę wam kartę? Nie po to, aby skrzywdzić ciebie, czy twoją matkę, to, co uczynicie mi, mogę powiedzieć śmiało, przebaczam wam dziś, jeszcze wcześniej zanim to zrobicie. Kartę przyślę wam, jako ostrzeżenie. Pamiętaj o tym. W dniu, gdy otrzymacie ode mnie kartę, z twoją matką stanie się coś. Przedtem powiedziałem w złości, że nadszedł jej koniec, ale to faktycznie będzie jej koniec. Jeżeli posłuchasz mnie, możesz jej pomóc. Możesz przedłużyć jej życie. Jak? Jeżeli zrozumiesz, co do ciebie mówię, może to być ile tylko zechcesz. Jak, więc? Niektóre rzeczy nam żyjącym zdają się być głupie i niemądre, ale życiem naszym rządzą inne prawa natury, prawa niebieskie. Gdy uznasz, że matka twoja umiera, przekręć kalendarz na ścianie do „góry nogami”. Co prawda, kalendarz nie ma nóg, to tylko takie powiedzenie. Gdyby matce stało się coś pierwszego grudnia, przekręć kalendarz tak, aby dzień ten wskazywał pierwszego stycznia. Zanim dni dojdą do dołu kalendarza, tam gdzie powinien być trzydziesty pierwszy grudzień, upłynie rok. Nie chcę skrzywdzić twojej matki, daję jej życie, ale nie chciałbym tak cierpieć, jak ona. To, co ofiarujesz jej, to będzie katorga, ale będzie żyć. Dopiero wtedy, ona zrozumie, czym zawiniła. Co wtedy uczyni? Porozmawiaj z nią. Porozmawiaj może wcześniej, zanim to nastąpi. Dlaczego? Odpowiedz sobie sam, wszystko zależy od tego, jak bardzo ją kochasz. Jak ona kocha ciebie? Chcesz się przekonać? Powiedz jej kiedyś, zabij dla mnie. Odpowiesz sobie sam. Zrozumiesz to wszystko, dopiero wtedy, gdy ci jej zabraknie. Ale to będzie też dobra dla ciebie lekcja. Tyle, wystarczy, jeśli chodzi o ciebie i twoją matkę. Za jej życie nie będę miał żadnych dodatkowych punktów. To tylko taki deserek, którego nawet nie muszę jeść. Czasami od deserków dostaje się wzdęć i niestrawności.

Odpoczął chwilę. Rękoma zakrył twarz.

– Teraz czas na główne danie. Zaczynacie się już nudzić, ale wasze lekcje też czasami są nudne. Jednak siedzimy cierpliwie. Najwyższy czas wyjaśnić wam, dlaczego przeznaczone jest mi tak krótkie życie. Abym to wszystko mógł zrealizować, potrzebne jest mi, twoje blondyna przebaczenie. Dlaczego akurat twoje? Na pewno pali cię ciekawość? Ale czy możesz powiedzieć, że przebaczasz mi, zanim cokolwiek powiem? Tak jak ja zrobiłem to z Leszkiem? Spróbuj! Powiedz, cokolwiek powiesz, przebaczam ci! – Zygmunt czekał i uśmiechał się. Ale nie doczekał się. Blondyna nie była aż tak szczodra. Zygmunt już chciał zacząć, gdy powstrzymał go profesor Majewski.

– Zadziwia mnie twoje oratorstwo. Przyznam, że nie spodziewałem się aż takiej wyobraźni u ciebie.

– Czy uważa pan, panie profesorze, że to wszystko, co powiedziałem, to tylko moja wyobraźnia? – Zygmunt nie mógł wyjść ze zdumienia.

Zamiast odpowiedzi profesor tylko kiwnął głową. Zygmunt nie powstrzymał się i gruchnął takim śmiechem, że omal kolumny nie popękały. Gdy zorientował się, przytkał mikrofon i musiał do końca wyśmiać się.

– Profesorze, jaki pan naiwny. Jaki pan małej wiary, ale czego ja wymagam od komunisty? Czy mogę chwilę zastanowić się? Odpowiem panu tak... jest pan komunistą, nie wierzy pan w Boga. Czy pana zdaniem reinkarnacja duszy, to dzieło Boga, czy raczej Bóg nie ma z tym nic wspólnego?

– Nie wiem! – uśmiechnął się Majewski.

– Pan nie wie, czy nie wierzy? Bo to jest pewna różnica! Na przykładzie zdarzenia z pańskiego życia, ja na przykład nie wiem, czy w Katyniu faktycznie Rosjanie mordowali polskich żołnierzy, ale w to wierzę, że tam zostali zamordowani. Jak rozumieć pańskie powiedzenie, ”nie wiem”?

Majewski potrząsnął głową, chrząknął, rzucił ramionami.

– Nie wiem! Nie wiem, to znaczy, nie wiem, a u ciebie, nie wiem, znaczy, co?...

– Zapytam pana inaczej, czy wierzy pan w reinkarnację duszy? Czy wierzy pan, że dusza ludzka może po jednej śmierci odżyć w ciele innego człowieka? Krótko! Tak, czy nie?!

Ale Majewski ociągał się z odpowiedzią.

– Ale proszę szybciej, bo dostanie pan dwójkę z odpowiedzi! Chyba nie chce pan wyjść na tego, najgorszego ucznia? Słuchamy! – Zygmunt cicho uśmiechał się od ucha do ucha.

– Jeśli powiem, nie... – Majewski nie był pewien, co powiedzieć.

– Wtedy zaprzeczy pan ideom swych poglądów, czyli komunizmowi. Chce pan wiedzieć, dlaczego? – Majewski był wyraźnie zadziwiony, więc Zygmunt ciągnął dalej. – Pan, jako profesor od ”Wychowania Obywatelskiego”, aż wstyd zadawać panu to pytanie... zaprzeczy pan ideom komunizmu. Przecież, to komunizm zaprzecza istnieniu Boga, ale nie zaprzecza reinkarnacji, a pan chciałby zaprzeczyć ideom komunizmu. Zaprzecza pan sam sobie. Chociaż komunizm też zaprzeczał sam sobie, więc jednym słowem jest pan prawdziwym komunistą. Dlaczego komunizm zaprzecza sam sobie? Otóż, dlatego, że zaprzecza istnieniu Boga, ale zarazem uznaje reinkarnację duszy. To zgadza się, prawda? Pan chyba o tym nie wiedział, ale darujmy sobie! Zawsze uważałem pana za słabego profesora. Za słabego, w sensie wiedzy. Powiedzmy teraz sobie, czym tak naprawdę jest reinkarnacja duszy? Jak pan myśli? Albo inaczej, dlaczego trwa proces reinkarnacji duszy? Wiemy wszyscy z religii i z innych wiadomości, że światem rządzą siły nadprzyrodzone, nazywane przez większość globu siłami Bożymi, innymi słowy Bogiem. Wiemy wszyscy, że każdy człowiek ma duszę. Nawet komunista. Gdybyśmy chcieli powiedzieć, że owe siły nazywane Bogiem, nie nazywają się tak, jak mówimy, musielibyśmy powiedzieć, że człowiek nie ma duszy, nawet komunista, komunista tym bardziej. Czy pan jest w posiadaniu duszy? Może bardziej gramatycznie, czy pan wierzy, że pan ma duszę?

– Nie! Nie mam duszy, nie wierzę w to! – wyrzucił z siebie nerwowo i chaotycznie Majewski.

– Ech! Wy komuniści! Jesteście takim żałosnym i śmiesznym narodem! – Zygmunt prawie, że uśmiał się z niego, ale w końcu powstrzymał się. – W takim razie z innej beczki! Czy jesteś człowiekiem?

– Tak! Bezwarunkowo tak!

– Czy ja jestem człowiekiem? Czy oni są ludźmi? Jakie jest pana zdanie na ten temat?

– Tak! Oni są ludźmi! No! Ty też! – tu zaśmiał się nieco głupawo, czuł zapewne, że zabrnął za daleko.

– Tu zgodzę się z panem, panie profesorze! Dlaczego zgodzę się? Dlatego, że my... – Zygmunt zatoczył wokół krąg, ale pominął Majewskiego. – Tak! My! My jesteśmy ludźmi. Dlaczego tylko my? Dlatego, że my mamy duszę. Pan, kim pan jest? Pan nie jest człowiekiem, bo sam pan stwierdził ”nie ma duszy”. Pan jest zwierzęciem, bo tylko zwierzęta nie mają duszy.

– Dość tego! – profesor zerwał się z miejsca. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zapultał się.

– Chwila!? Co jest grane? A o co panu chodzi? Czy ja panu ubliżyłem, chyba nie?! Jeśli już co, to pan sam sobie ubliża! Pani dyrektor, panie dyrektorze, czy... – Zygmunt zwrócił się do szefostwa szkoły. – ...czy państwa zdaniem padło jakieś oszczerstwo pod adresem pana profesora Majewskiego? Zgodzę się z każdą opinią państwa! Tak, czy nie?!

Krystyna pokręciła przecząco głową, na znak, że nie.

– Proszę!! Opinia dyrekcji brzmi, że nie ubliżyłem panu.

Zygmunt w pozie na wpół zgiętej w kierunku Majewskiego, czekał odpowiedzi.

– Źle rozumuje pan nasze wypowiedzi. Nasze, to znaczy swoich uczniów.

– Przepraszam, czy mogę dwa słowa?! – próbowała wtrącić się dyrektorka Krysia.

– Proszę bardzo! – Zygmunt przytkał mikrofon, aby lepiej było słychać.

– Czemu ma służyć to wszystko? – była szalenie poważna. – To, co w tej chwili kontynuujesz? Co to takiego jest? Część programu? Jeśli tak, to jakiego?

– Przed głównym daniem, jakie przygotowałem dla państwa, profesor... – Zygmunt wskazał na Majewskiego. – ...zabrał głos, co pan powiedział, że mam fantazję? Chcę dojść do tego wespół z panem profesorem, czy to jest fantazja, czy prawda? Żeby do tego dojść, musimy wytyczyć granice fantazji i prawdy. To, co mówiłem dotychczas, profesor Majewski uznaje za obraźliwe. Jestem wychowany kulturalnie, z resztą wychowywała mnie między innymi i ta szkoła. Umiem się zachować, powiem krótko, zamykamy ten temat i przepraszam. Jednak chciałbym wrócić do pewnej kwestii, czy pan lubi kłamców?

– Nie! Nie lubię! Brzydzę się kłamcami! – wyrzucił z siebie Majewski.

– Brawo!! Mamy ten sam gust! Zapytam więc pana, dlaczego pan jest kłamcą?

– Nie! – zawołał niepocieszony profesor. – Ten dzieciak mnie wykończy!

– Słucham!? Czy nie ma pan ochoty odpowiadać? Jeśli tak, nie musi pan?! Myślałem, że chce pan chwilę porozmawiać. Proszę odpowiedzieć, dlaczego pan jest kłamcą? Co, więcej szczegółów? Dobrze! Przez ile lat uczył nas pan? Chyba przez dwa! Proszę nam powiedzieć, dlaczego przez te dwa lata, nie uczył nas pan, tylko nam pan kłamał? Czy wie pan...

– O czym ty mówisz! To oszczerstwo! – Majewski po prostu zaczął denerwować się.

– Tylko proszę spokojnie, to może panu zaszkodzić! Ostrzegam! Czy chciałby nam pan powiedzieć, że wszystko, co nam pan opowiadał przez te dwa lata, to szczera prawda? – Zygmunt udawał zaskoczonego.

– Ależ oczywiście!! – Majewski aż podniósł się z miejsca, jak gdyby chciał, aby po jego postaci oceniono go. Ale Zygmunt zaczął szyderczo śmiać się.

– Niemożliwe! Więc wszyscy tu są kłamcami, tylko pan nie. Tak?

– Ależ, nigdy w życiu nie skłamałem!!?

– Jakoś ciężko mi panu uwierzyć. Wie pan, gdybym pana nie znał, byłoby mi łatwiej, ale ja znam pana i pańską przeszłość. Dlatego ciężko mi panu uwierzyć i wiem, że jest pan strasznym kłamcą i to starym kłamcą. Ja jestem człowiekiem wielkiej wiary. Wierzę, że ta pani, to Krystyna, że ta pani, to Janina, że ta pani, to blondyna, bo mam oczy i widzę jej kolor włosów. Wierzę, że ten pan jest łysy, że to, to dziewczyna, że to, to chłopak, wierzę w to. Ale ciężko mi uwierzyć, że pan jest prawdomówny, a jeśli pan nie jest prawdomówny, jest pan kłamcą!

– Ależ to bzdura, dzieciaku!! – Majewski aż spienił się.

– Jaki ma pan dowód na to, że mówi pan prawdę? Przepraszam, że mówił... pan prawdę?

Majewski powstał i wskazał na swą towarzyszkę.

– Żona może to poświadczyć! Czego nie jesteś pewien?

– Wszystkiego jestem pewien. To nie ja, to pan ma problemy. Dobrze, zapytam pańską żonę! – Zygmunt zwrócił się do towarzyszki Majewskiego, a profesor aż spokojniej usiadł. – Pani profesorowo?

– Majewska jestem. – przedstawiła się mu. – Nie profesorowa.

– Miło mi, Zygmunt jestem. – Zygmunt grzecznie skłonił się. – Pani Majewska...

– Jeśli już przedstawiamy się z imienia, Maria... – poprawiła się pani Majewska.

– Miło mi. Wierzę, że pani jest Marią, nawet gdyby pani była Zofią. Słucha nas pani cały czas, czy rozumie pani sens rozmowy? Jeśli nie, dam kilka wskazówek. Może zapytam, czy pani jest kobietą?

– Oczywiście! – stanowczo odpowiedziała Maria.

– Wierzę pani! Czy ta pani jest kobietą? Jak pani myśli? Proszę odpowiedzieć krótko, tak czy nie?

– Wszystko wskazuje, że jest kobietą.

– Wierzę pani. Czy pani zdaniem ja jestem mężczyzną? Tak, nie?

– Tak! Wszystko na to wskazuje.

– Wierzę pani. Proszę bardzo, cały czas wierzę pani. Czy pani mąż jest mężczyzną?

– Stuprocentowym!! – zaśmiała się Maria.

– Nie będę sprawdzał, wierzę pani. Wierzę pani na słowo. Czy już chwyciła pani sens moich pytań? Nie ważne dla mnie, czy pani kłamie, czy nie, ja wierzę w to, co pani mówi. To czy pani skłamie, czy nie, to już pani sprawa i pani sumienia. Pani mąż uczył nas... właściwie, to był przy nas przez dwa lata, uczył to zbyt wielkie słowo. Czego nauczył nas przez ten czas? Bo jednak nauczył nas czegoś? Tak, czegoś tam nauczył... swego życiorysu. „Wychowanie Obywatelskie”, to piękny przedmiot, my nauczyliśmy się tylko jego życiorysu, smutne, prawda? Jego, to znaczy profesora życiorysu. Ale dajmy mu spokój! Dlaczego przyczepiłem się jak rzep do dupy z tym kłamcą? Takie samo pytanie zadał mi profesor, może tylko w innej formie, inaczej zbudowane. Dlaczego ty Zygmunt jesteś kłamcą, brzmiało to miej więcej, czemu fantazjujesz? Odpowiem, gdy profesor odpowie na moje pytanie, dlaczego on jest kłamcą? Ciężkie pytanie, prawda? Żeby na nie odpowiedzieć, trzeba mieć dowody swego prawdomówienia. Jak pan z tego wybrnie? Jakie dowody pan ma? Żadne! Czego pan ode mnie wymaga, czego pan ode mnie oczekuje?

Majewski nie mógł nadążyć za jego tokiem myślenia.

– Zosia, czy skłamałem mówiąc, że poprosiłem cię o rękę? O to, abyś została moją żoną?

– Nie! – odpowiedziała dziewczyna.

– Czy skłamałem, mówiąc, że w sumie dałaś mi kosza?

– Nie!

– Chłopaki, czy skłamałem, mówiąc, że nie chciałem wypić z wami?

– Nie! – zawołał któryś z chłopaków.

– Proszę! To są moje dowody profesorze! W czym pan widzi tu fantazję? Czy jestem kłamcą, profesorze? – Zygmunt nachylił się do rozmówcy. – Dla mnie nie ważne jest, profesorze, czy pan kłamie, czy nie? Nauczono mnie wierzyć i ja wierzę. To, czy ktoś mi skłamie czy nie, to już jego sprawa. Chyba, że tak jak pan, zażądam dowodów, wtedy sam muszę udowodnić, że jestem prawdomówny.

– Więc chcesz powiedzieć, że to wszystko, to prawda?

– Ja już powiedziałem. Udowodniłem, że mówię prawdę. O co jeszcze chodzi?

– Chcesz powiedzieć, że umarłeś i... wróciłeś stamtąd?

– Jeśli powiem, czy uwierzysz?

– Próbuj!

– Pytam cię, czy uwierzysz? Zastanów się.

Spojrzał na żonę. Nie umiał podjąć decyzji.

– Zastanawiaj się, to ty chcesz? – podpowiedziała mu żona.

– Opowiedz! Chcę posłuchać!

– Po co ci to? – zdziwił się Zygmunt.

– Chcę wiedzieć, jak tam jest? – Majewski był zdecydowany.

– Ty chcesz wiedzieć? Przewrócę cały twój świat do góry nogami, będę opowiadał ci o Bogu. Przewrócę cały twój świat do góry nogami, będę opowiadał ci o rzeczach, w które nie wierzysz? Czy wiesz, co robisz? – próbował powstrzymać go.

– To tylko opowiadanie.

– Tak myślisz? – Zygmunt wyciągnął przed siebie ręce. Złożył je tuż przy twarzy na wysokości oczu. Z palców zrobił coś w rodzaju dzióbka pingwina. Przeciągnął dzióbkiem tuż przy oczach. Wyprostował dłonie i klasnął nimi przed oczyma. – Co chcesz wiedzieć? O czym mam mówić?

– Jak tam jest?

– Gdzie? – Zygmunt stał w dziwnie nieruchomej postawie.

– Tam, skąd wróciłeś?

– Pytasz mnie, czy waszego ucznia?

Profesor próbował uśmiechnąć się lub nawet roześmiać się.

– Ten, kogo widzisz, wasz uczeń, jeszcze nie był nigdzie. Czy chcesz rozmawiać z nim, czy ze mną?

– A co to za różnica? – zaśmiał się Majewski.

– On jest tylko moim ciałem. Ziemską powłoką. Ja mam wiele wcieleń. Co dalej? Co chcesz wiedzieć?

– Pytałem przecież, odpowiedz! Jeszcze nie odpowiedziałeś mi! – Majewski był dociekliwy.

– Precyzuj pytania, pytaj konkretnie. O czym ci opowiedzieć lub, o kim ci opowiedzieć?

– Nie odpowiedziałeś mi, jak tam jest?!

– Tam, to znaczy, gdzie? Co nazywasz, tam?

– Powiedziałeś, że umarłeś i wróciłeś, więc byłeś tam, czy nie?

Zygmunt próbował się uśmiechnąć, ale śmiech ten był jakiś mumiowaty, poprzez powłokę powagi.

– Tam jest cudownie, bosko, każdy marzy, aby tam pójść, ale nie każdemu jest to dane. Zaczynam rozumieć powoli twój tok rozumowania. Chcesz poznać moje ostatnie ziemskie bytowanie, czy tak?

– Coś w tym rodzaju!? – zgodził się profesor.

– Od którego momentu mam zacząć?

– A od którego chcesz?

– Od żadnego! Tamten okres chcę zapomnieć.

– A dlaczego?

– Miałem dwadzieścia sześć lat, gdy zostałem zabity... zabity i to przez swego najlepszego przyjaciela. Zostawiłem żonę i trójkę dzieci. Kochałem ich bardzo. Tak bardzo chciałem wrócić do nich, chociaż na chwilę, chociaż na moment, dać im jakiś mały znak, nie dane mi to było. Stamtąd nie wraca się, nie wraca się w tej samej postaci.

– Powiedz nam coś o tym? – judził go Majewski.

– Uwierzysz w to, co powiem? Ty? Skoro chcesz?! – Zygmunt spuścił oczy, zamknął je i przed sobą, tuż przed oczami ruszał palcami, jak gdyby szukał czegoś w czymś. – Jest... – otworzył oczy. – Wszystko stało się przez to... że nie posłuchałem ostrzeżenia, nie chciałem przerywać akcji. Wszystko było zaplanowane, dopięte na ostatni guzik. – Zygmunt na chwilę przestał. – Powinienem jednak zacząć inaczej. Zaplanowaliśmy akcję. Dwadzieścia osób opracowywało krok po kroku akcję. Zajęło nam to kilka dni. W grupie znalazł się zdrajca. W ostatnim dniu akcję odwołano, albo chciano odwołać? Nie zgodziliśmy się na to. Człowiek ten zamordował zbyt wiele osób. Przez niego zginął mój ojciec, ojciec mojego przyjaciela... kto wie ilu jeszcze? To my zdecydowaliśmy, on ma zginąć. Zabraniano nam, ale byliśmy uparci. W ostatniej chwili, zdecydowałem, pójdę sam, ale i... nie mogę sobie przypomnieć, jak on miał na imię, Mietek, Tomek, on też chciał, chciał spłacić ojcowski dług. Tak bardzo chciałem wziąć w tej akcji sam udział. Tomek był nazbyt odważny, on był gotów zrobić to na środku miasta. Dałem mu sygnał, że grupa wzywa go i na akcję poszedłem sam. Byłem przeświadczony, że tylko w pojedynkę uda mi się. Dziwnym trafem Tomek spotkał kolegów z grupy dużo wcześniej, zrozumieli, że poszedłem na akcję jako samobójca. Postanowili ubezpieczać mnie. Ostrzeżenie o zdradzie było prawdziwe. Zachowanie Niemca było inne niż zawsze... tego jednego dnia zachował się nieco inaczej.

– Przepraszam, że się wtrącę, ale kto to był? O jakiej akcji mówisz? Znam dobrze historię, znam wszystkie akcje.

– Wątpię, aby o tej akcji mówiła coś historia, historia wasza jest kłamliwa. Tylko głupcy wierzą w nią. Historia wasza przeinacza fakty, z tchórzy porobiła bohaterów, o prawdziwych bohaterach mało wspomina, prawie wcale. Powinieneś wstydzić się, że znasz historię, ty znasz fałsz. Prawdziwa historia tworzyła się tam, na ulicach miast i wsi, na polach i w lasach. Nikt dziś nie mówi o tym, nikt. Tchórze, którzy kryli się pod spódnicą matek, powychodzili po wojnie, fałszowali dane, robili z siebie bohaterów. Nawet nie wiedzieli, gdzie tak naprawdę byli, ci wasi Bohaterzy. Nie mów więc, że znasz historię, znasz kłamliwą historię. Znasz fałsz, obłudę.

– To nasza historia.

– Historia nasza, była inna. – Zygmunta zaczęła denerwować taka sytuacja, ale widać było, że zaczyna panować nad sobą. – Usiądź, nabierz wody w usta i milcz, wyjdzie ci to na zdrowie. Ciągle, gdy mam coś złego do ciebie profesorze, pojawia się u mnie i nie wiem skąd, głupie pytanie, szóstka? Ciągle nie wiem, co ta szóstka oznacza? Gdybyś dał mi coś swego, odgadłbym, ale ty strzeżesz swych tajemnic, jak oka w głowie. – Zygmunt wskazał palcem w jego kierunku. – Szóstka zmienia położenie, czyli, że chodzi o inną formę, szósta, szósty, sześć. Szóstka siada na chłopakach, więc to sześciu. Są to moi koledzy, szóstka jest twoją, więc chodzi tu o twoich kolegów, o sześciu twoich, profesorze kolegów. Co takiego stało się z kolegami? Pani Mario, co takiego stało się z męża kolegami?

– Nie przypominam sobie, abym wiedziała cokolwiek o jego kolegach? Chodziliśmy do innych szkół. Mieliśmy inne towarzystwa. – wyjaśniała pani Maria.

– Zdaje pani sobie sprawę, że przede mną nie można kłamać? Gdy będę chciał wyciągnąć informacje, zahipnotyzuję panią, każę wyjść na środek i pani wszystko powie, co będziemy chcieli? – ostrzegł ją.

– Ja wcale nie chcę nic ukrywać. Nigdy nie mieliśmy wspólnego towarzystwa. – usprawiedliwiła się kobieta.

– Wierzę pani. Nie mam powodów nie wierzyć w to, co pani mówi?! To nie jest sąd nad panią, czy nad pani mężem? Czy nigdy mąż nie wspominał, że w szkole sprzedał swoich kolegów? – zwrócił się do profesora. – Czy nigdy sumienie pana nie dręczyło, że przez pana sześciu kolegów wyleciało ze szkoły?

– Bzdury opowiadasz! – profesor spojrzał w inną stronę.

– Jeden z nich powiesił się po roku czasu, drugi z nich popełnił samobójstwo, po dwóch latach, czy mówić dalej? Czy sumienie pańskie nie odczuwa wzruszenia?

Majewski nie wytrzymał i zerwał się, ale Zygmunt powstrzymał go.

– Profesorze, powiem panu coś, cicho, posłuchaj! Za grzechy swoje popełnione w przyszłości zostałem wysłany do piekła. Spenetrowałem prawie całe piekło, proszę zgadnąć, kogo tam spotkałem? Ha, ha, ha. – Zygmunt nie wytrzymał i parsknął śmiechem. – Tak, profesorze, pana tam spotkałem! Dlaczego? Czy mam panu wyjaśniać? Chyba nie! Ale uwaga, przyniosłem panu coś!! – Zygmunt zrobił szybki zamach. – Łap!!

Po tak wielkim zamachu, cisnął w niego czymś. Majewski zrobił gest, jak gdyby chciał to złapać, ale gdy w ręce jego nic nie wpadło, pogroził mu palcem.

– Czy wiesz, co to? To przebaczenie! Powiedziałeś mi wtedy, że nawet nie próbowałem cię przekonywać, więc przyniosłem ci je. Czy wiesz, dlaczego? Już teraz nie przestaniesz myśleć o tym, a twój komunizm i tak już niedługo szlag trafi. Rozpadnie się, jak rtęć z termometru! Nikt nie pozbiera już go. Pomyśl o tym! Pomyśl!!

Zygmunt, co chwila tryskał dziarskim śmiechem. Pstryknął palcami w kierunku stolika profesorów.

– Przepraszam bardzo, panie profesorze, czy może pan powtórzyć swoje pytanie, nie dosłyszałem go. – eksperymentował Zygmunt.

– Pytam, o jakiej akcji mówisz? Znam dobrze historię i będę wiedział, w jakiej akcji brałeś udział! – wydeklamował, ni z gruszki ni z pietruszki Majewski.

– Do czego to panu potrzebne? Co, pisze pan książkę, tytułu panu brak? On jest już nieboszczykiem, zostawmy go w spokoju. Jemu nie przywrócimy życia, co komu do tego, co to za akcja i kiedy przeprowadzona... było minęło. Nie ważne! – Zygmunt dotknął ręką głowy. – Spokojnie, Zygmunt, bo możemy tylko stracić łącze, a mnie na tym nie zależy. Spokojnie, opanuj się... myśl o łączach... nie przejmuj się. No dobrze... o czym mówiliśmy? Aha! – Zygmunt palcami ręki robił dziwne gesty przed oczami, jak gdyby szukał czegoś, w czymś, co nie istnieje? – Przechodziłem przeciwną stroną ulicy, koło samochodu, którym miał jechać ten oficer. Obejrzałem się kilka razy, ale tak, aby nie wzbudzać podejrzeń. Za kierownicą siedział ktoś, kogo już gdzieś widziałem, ale nie czas było zastanawiać się, gdzie i kto to jest? Przyspieszyłem kroku, aby zdążyć na miejsce. W pewnej chwili zauważyłem jednego z chłopaków, dawał znak. Nie chciałem, aby wiedział, że zauważyłem go. Szedłem szybciej i coraz szybciej, aby zdążyć przed szlaban, jak najbliżej szlabanu. Z tyłu nadjeżdżał samochód. Miałem tylko kilka metrów do klatki budynku. Nie miałem czasu, aby zrobić cośkolwiek innego. Odbezpieczyłem granat i rzuciłem go, za nadjeżdżający samochód, aby oddzielić jadące wozy od siebie. Zanim granat wybuchł, zza płaszcza wyciągnąłem pistolet i na oślep waliłem w pasażerów samochodu. Kierowca opadł na kierownicę, zablokował ją, tak, że samochód mknął wprost przed siebie. Przejechali koło mnie i to był moment, gdzie na chwilę przerwałem serię. Musiałem uskoczyć w bok. Wtedy usłyszałem poprzez huk czyjeś ostrzeżenie, „Niemcy”. Rzuciłem się w pogoń za samochodem i w biegu próbowałem strzelać w kierunku odjeżdżającego samochodu. W pewnej chwili potknąłem się. Zdawało mi się, że upadłem, ale poderwałem się. Byłem taki lekki, co zaskoczyło mnie, z rąk wypadła mi broń. Przed sobą zauważyłem, jak wybucha samochód niemiecki, skręciłem w bok i... co zadziwiło mnie, potrąciłem coś, co powinno się przewrócić lub powinno potrącić mnie, powinienem odbić się, polecieć gdzieś w bok, a tu nic? Obok mnie przebiegł ktoś, później zdałem sobie sprawę, to był mój kolega. Wołałem za nim, ale głos mój był jakiś dziwny? Sam nie słyszałem go, a dobiegał do mnie dopiero po chwili. Byłem przekonany, że to wszystko poprzez stres. Postanowiłem opanować się. Nie miałem broni. Postanowiłem wrócić po nią. Co ze mnie za wojak, bez broni? Tak lekki byłem, że aż chciało mi się wrócić. W pewnej chwili ucieszyłem się, że wróciłem, bo zauważyłem kogoś leżącego. Chciałem mu pomóc, wtedy nie zdawałem jeszcze sobie sprawy, co dzieje się ze mną? Chciałem go objąć, przenieść gdzieś, ale nie mogłem go objąć, nie mogłem go chwycić. Co pomyślałem? Zima, mróz, zgrabiały mi ręce. Nie myślałem chyba nic innego? Położyłem się i wszedłem pod niego, czołgając się przeniosłem go na sobie tam, gdzie uważałem, że będzie bezpieczny? Chyba przez chwilę zastanowiłem się, co dzieje się, bo zauważyłem, że ogarnia mnie ciemność, wkoło zaczęło szarzeć i ściemniać się. Zerknąłem na zegarek, ale wskazywał jakąś dziwną godzinę? Postanowiłem, że czas wrócić do domu, ale nie wiedziałem którędy? Zacząłem zdawać sobie sprawę, co takiego dzieje się ze mną? Wiedziałem, gdzie mieszkam, jak dojść, kto kiedy będzie w domu, nie umiałem ruszyć się z miejsca. Wreszcie przemogłem swe słabości i skierowałem się do domu. Próbowałem ukryć swe pobrudzone ciuchy, ale o dziwo nikogo nawet to nie zainteresowało? Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przed domem następne rozczarowanie, nie mogłem znaleźć kluczy od furtki. Ręka wsadzona w kieszeń wyskakiwała z niej poprzez ciuchy. Przyznam, że wcale mnie to nie bawiło. Nie mogłem stać przed własnym domem tak długo, pomyślałem, że będę wzbudzał podejrzenia, a tego nie chciałem? Pomyślałem, mały huk, wywarzę furtkę i po strachu. Później jakoś poprawi się ją? I następne rozczarowanie, właśnie nadchodziła moja matka, zagadałem do niej, ale głos mój dobiegł do mnie po kilku sekundach, słyszałem go, ale z jakimś opóźnieniem. Chciałem wejść za nią do klatki, ale nie bacząc na mnie zamykała drzwi, wystawiłem rękę, chciałem ją powstrzymać, omal nie przewróciłem się, wpadłem do środka. Nie wiedziałem, co się stało? Gdy się odwróciłem, drzwi były zamknięte jak poprzednio. Pobiegłem szybko do domu, może nawet trochę za szybko, ale nie patrzyłem na to. Chwytałem za klamkę drzwi i nie wiedziałem, co się dzieje? Nie umiałem otworzyć drzwi. W jakiś dziwny sposób znalazłem się w środku. Znów rozczarowanie. Niby, wszyscy czekali na mnie, ale gdy przyszedłem, udawali, że mnie nie ma? Wciąż mówili o mnie jako o nieobecnym. Skoro tak chcieli, trudno? Chciałem się rozebrać z tych brudnych ciuchów, ale ciągle ktoś mi przeszkadzał, denerwowało mnie to, że udawali, że mnie wciąż nie widzą? Chciałem wiedzieć, co takiego im zrobiłem, co mają do mnie? O co im chodzi? Ale nawet mój własny głos denerwował mnie, to, że dobiegał do mnie po kilku sekundach. To było dobre przez kilka chwil, ale nie ciągle. Wciąż myślałem, że ktoś mówi za mnie, że oprócz mnie, rozmawia jeszcze ktoś inny. Chciałem się zdenerwować, ale nie umiałem. Dałem sobie spokój. Nasłuchiwałem, co mają do powiedzenia i oniemiałem, gdy spojrzałem w lustro. Nie było mojego odbicia. Trochę mnie to rozbawiło, ale i trochę zaniepokoiło. Przyszedł mój kolega. W międzyczasie chciałem się rozebrać, nie mogłem, nie mogłem zdjąć ciuchów z siebie. Strzępy rozmowy, jakie słyszałem, wstrząsnęły mną. Tomek opowiadał im, jak chciał pomóc mi, jak wbiegłem mu na linię strzału. Zginąłem od kuli wystrzelonej z Tomka pistoletu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że potknięcie się w czasie akcji, nie było zwykłym potknięciem się, tylko... niestety, zastrzeleniem mnie. Pomyślałem wtedy, dzieci, co teraz z dziećmi, co z żoną, czy naprawdę jestem duchem? Wszystko wskazywało, że niestety tak! Spojrzałem na drzwi do pokoju dziecinnego... zobaczyć je, objąć je, przytulić! Straszliwy wysiłek włożyłem, aby ruszyć nogi z miejsca, aby skierować się ku temu pokojowi. Krok po kroku, zamiast zbliżać mnie do niego raczej oddalał mnie od niego. Wyciągałem ręce, aby sięgnąć go, ale odległość, ogromniała, rosła, oddalałem się.

Zygmunt ucichł na chwilę, przetarł oczy, nie dlatego, że płakał czy miał mokre, nie. Zbierał myśli do dalszej rozmowy, czekał może na ich reakcję.

– Ciągle mówi się... – zaczął dalej swą opowieść. – ...że człowiek, po śmierci, to tylko kupa mięcha, zwłoki, że nic nie czuje, nie rozumie, krótko, bo nie żyje. Jest w tym trochę prawdy, ale jest i wiele kłamstwa. Wróćmy pamięcią do tamtych dni, popatrzmy na to z innej strony, jako widz. Może źle powiedziałem, raczej jako ciało. Strzelam do odjeżdżającego samochodu, nie wiem, że w klatce budynku otwierają się drzwi i w nich staje Tomek, no bo i skąd mam to wiedzieć? Jestem zajęty swoją robotą. Tomek chce pomóc mi, aby akcja udała się? Ze swej pepechy ciągnie serię do samochodu. On widzi, gdzie ja jestem, on widzi mnie, na chwilę ustaje, ale jest już za późno. Kilka kul dosięgło mnie. Skąd Tomek wie, że przerwał ogień za późno? Padam, z rąk wypada mi broń. Wali więc resztę naboi w kierunku samochodu, aż samochód staje w płomieniach. Reszta akcji jest nieważna. Co stało się później z ludźmi z bojówki? Nie ważne! Dla tej chwili, nieważne! Potykam się i przewracam, wtedy tak myślałem. Więc trzeba się poderwać i biec dalej, za chwilę zaroi się tu od Niemców. Chcę powstać, ale nie mogę, nie wiem dlaczego, ale nie mogę? Czuję ból, bo to można czuć. Wiem, dostałem. Myślę, zejść z miejsca, tu mnie znajdą. Muszę się ukryć, ale nie umiem powstać, nie umiem podnieść się, ale schować się muszę, doczołgać gdzieś. Próbuję wstać, nie mogę, mięśni odmawiają posłuszeństwa, ale ja muszę. Sprężam siły, czuję ktoś pomaga mi, nie chcę nawet patrzeć kto, byleby jak najdalej stąd. Czołgam się przy pomocy tego kogoś, może nawet i szliśmy, tego nie jestem pewien? Jak daleko? Nie wiem? Wiem tylko, że tam gdzie się znalazłem chyba będę bezpieczny? Dookoła jest cicho i przytulnie, poczułem się bezpiecznie i to było dla mnie ważne... przeczekać... nasłuchiwałem odgłosy z zewnątrz. Jak długo to trwało, nie wiem? Nie liczyłem czasu, nie chciałem robić szumu, aby spojrzeć na zegarek, wciąż myślałem, że gdzieś w pobliżu, jakiś patrol niemiecki może odnaleźć mnie? Jak wytłumaczyć krew na ubraniu? Cichy szmer usłyszałem po jakimś czasie. Ktoś wyraźnie szedł w moim kierunku. Modliłem się, żeby to byli tylko nasi. Nie mogłem poruszać się, ale chciałem, aby znaleźli mnie, tyle miałem im do powiedzenia. Ktoś przykląkł koło mnie, dotknął mojej szyi, jego ręka była gorąca, jak ogień. Zastanawiałem się przez chwilę, skąd nagle ta zima? Było mi zimno, byłem zmarznięty, z zimna aż nie mogłem mówić. Ktoś przekręcił mnie, to co zauważyłem... wcale nie było biało na świecie? Dlaczego mi tak zimno? Ktoś położył mi rękę na oczach, ciemność ogarnęła mnie. Chciałem coś powiedzieć, chociaż małe słówko, nie umiałem. Pomyślałem sobie, może mam uszkodzoną tchawicę, może krtań, może inny narząd mowy, ale co? Na rozmyślaniach zleciała mi droga do domu. Skąd wiem, że do domu? Usłyszałem głos matki, głos żony, gdzieś z daleka, dzieci. Nie chciałem, aby one oglądały mnie w takim stanie. Modliłem się, żeby teraz nie dochodziły do mnie... byłem pokrwawiony, brudny, nie mogłem się ruszać, lepiej niech poczekają aż wydobrzeję. Byłem przekonany, że ze mną wszystko w porządku, zwłaszcza, gdy zaczęto mnie myć. Wiedziałem, że tylko nie mogę się ruszać, że gdy odpocznę, dam sobie radę i zacznę z nimi rozmawiać. Chciałem pomóc, sam sobie, a to, że kobiety płakały, kobiety zawsze płaczą. Byłem przecież ranny, z tego zdawałem sobie sprawę. Gdy wreszcie dali mi spokój, cieszyłem się. Mogłem odpocząć. To prawda, że czasami nie rozumiałem, dlaczego nic mnie nie boli, nie czuję bólu? Ale wmawiałem sam sobie, że może dali mi coś przeciwbólowego? Zastanawiałem się, a może nie jestem ranny, może dostałem czymś i nie mogę się tylko ruszać? Aż kiedyś doszedł mnie ogromny płacz kobiet, pomyślałem sobie, widocznie ktoś doniósł Niemcom? Gdzie jestem? Teraz nic nie będę mógł zrobić? Zabiorą mnie. Co ze mną zrobią? Zabiorą do więzienia? Przecież i tak jestem nieruchomy! W pewnej chwili usłyszałem stukot młotka. Ktoś wbijał gwóźdź. Pomyślałem, widocznie koledzy zamykają pokój, aby mnie ukryć, może zastawią szafą drzwi, zatkają wejście, będę bezpieczny. Wiedziałem, że na kolegów mogę liczyć. Byliśmy zgraną paczką. Jak muszkieterzy, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Wytężałem swą wyobraźnię, co w każdej chwili mogą robić? Czułem, że wepchnięty jestem w coś ciasnego. Może schowali mnie w szafie? Miałoby to sens! Po jakimś czasie usłyszałem stukanie kopyt konia. Mieszkałem na parterze, widocznie otworzyli okno, dają mi świeże powietrze. Usłyszałem śpiewy kościelne, pomyślałem kobiety dla kamuflażu zrobiły zebranie różańcowe? To wszystko ma sens! Jestem, więc ukryty gdzieś, za czymś, czego nie umiałem sobie wyobrazić? W pewnej chwili zacząłem baczniej nasłuchiwać i nie mogłem pojąć? To co słyszałem, nie mogło to być?... powoli do mojej świadomości zaczęły napływać nieco mądrzejsze informacje. To nie mogło być, ani chowanie mnie w szafie, ani żadne kółko różańcowe, ani nic innego, co przychodziło mi do głowy!? Zacząłem kurczowo próbować się poruszyć, przecież muszę się poruszyć, nie jestem przecież sparaliżowany, ani... i tu przeleciało mi przez myśl, nieżywy... nieżywy, to odpadało! Przecież myślałem i to rozsądnie. Zacząłem wracać pamięcią do przeszłości, co mogło takiego się stać? To, co słyszałem, to na pewno było walenie piasku o deski, ale gdzie i jakie deski? Gdzieś bardzo blisko mnie! O Boże!... przecież ja nie mogę... nie, to nie możliwe... przecież ja żyję. Wyobraźnia moja, zaczęła teraz pracować bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Krzyk! Ale jak!? Wołanie, ale jak!? Jak dać znać tym, tam na górze, że jestem żywy, że to tylko ze strachu przed Niemcami, udawałem, że jestem martwy, aby pomóc rodzinie!? Żona, tyle razy mówiła mi, że mnie kocha, jak mogła nie sprawdzić, czy jestem żywy, czy nie, jak? Jak mogła uczynić to dzieciom? Dlaczego nie sprawdzili? Dlaczego nikt nie powiedział, wstawaj! Ja, Ryszard Marek Nowakowski, jestem pogrzebany w wieku dwudziestu sześciu lat i to pogrzebany żywcem! Już dawno ucichły stukania, już z zewnątrz nie dobiegał mnie żaden odgłos... straciłem ostatnią deskę ratunku. Wciąż wierzyłem, że jestem żywy. Mój mózg żył, bronił się przed zakopaniem beznadziejnie w ziemi. Ale co można było zrobić? Nic! Czekałem, że może ktoś zrozumie, że żyłem i odkopie mnie, ale to tylko marzenia. Zacząłem krzyczeć do Boga, nie mogłem pogodzić się z taką beznadzieją. I usłyszałem czyjś głos... uwierzyłem jednak, że nie jestem sam, że to tylko sen, to że nie mogę się ruszać, to tylko koszmar! Zadał mi jednak silny cios, kazał uwierzyć mi, że ja nie żyję, że każdy z tym godzi się, ja też muszę. Myślałem, że to Bóg, ale wyjaśnił mi, że jest tylko posłańcem Jego. Chciałem, aby w jakiś cudowny sposób przywrócił mnie do życia, jako osoba żyjąca, będąca w bliskości z Bogiem, wierzyłem, że może? Mógłby, ale wtedy pogrążyłby się w nicości do końca swoich dni. Tego nie chciałem. Obiecał mi, że pomoże mi. Następnych jego wizyt oczekiwałem jak zbawienia. I kiedyś przyszedł z radosną nowiną, mogę wyjść, ale muszę iść za nim. Myślałem, że ktoś zrobił sobie ze mnie wielki żart, mogłem podnieść się, już nie czułem tej niemocy, jak dotąd? Świat, który ujrzałem, był obrzydliwy, to już nie było to miasto, w którym żyłem? Brud, smród i ubóstwo, nic więcej. Z obrzydzeniem przeskakiwaliśmy, omijając wielkie bajora... fu! Obrzydliwość! Jakimiś ścieżynkami zaprowadził mnie, zdawało mi się, że do mego domu. Kazał mi czekać. Czekałem, ale czekanie przedłużało się, robiło się coraz ciemniej. Gdy wzywałem kogoś, ktoś przychodził i kazał czekać i znów czekałem. Aż któregoś... dnia, to tak głupio powiedzieć, to nie były dni, aż którejś pory, może tak, powiedziano mi, przyszykuj się. Jest szansa zejścia na ziemię. Byłem taki podniecony, że serce waliło mi, jak młot. Zobaczę rodzinę, żonę, dzieci...  jak wyglądam? Jaki teraz jestem? Czy poznają mnie? Tyle pytań cisnęło mi się do głowy, że aż bałem się. Ciekaw byłem, czy zejdę jako ich sen, czy oni zobaczą ducha, jak to będzie wyglądać? Wyjaśniono mi, że nie, zejdę jako człowiek. Z jedną małą różnicą, w innej postaci. Mam teraz do wyboru, mogę być chłopcem, mogę być dziewczynką? Nie potrafiłem tego zrozumieć, ale szybko wyjaśniono mi, ciała nie mogę sobie wybierać, muszę przyjąć to, co się trafia, płeć mam do wyboru. Pomyślałem sobie, jak stanę przed żoną i dziećmi, i powiem, to ja, wasz tatuś, a twój mąż. Wybrałem postać męską. Zejście moje miało być w dwóch etapach, ot tak, dla bezpieczeństwa. Najpierw wskazał mi lej, którym zjechałem do innego pomieszczenia, kokonu. Powiedział mi, że gdy kokon dojrzeje sam otworzy się i wyskoczę na zewnątrz. Wyjaśniono mi, że owszem odnajdę swoją rodzinę, ale najpierw muszę przejść krainę wielkoludów, krainę olbrzymów. Czeka mnie wiele trudności, ale gdy będę wytrwały, dojdę. Odnajdę ich. Byłem ciekaw, co z tymi wielkoludami, olbrzymami? Jak dam sobie radę z nimi, co mam z nimi robić? Co prawda, brzmiało to jak bajka, ale dla swoich dzieci, dla żony, gotów byłem uwierzyć w bajki, w olbrzymów, w wielkoludów!? Czego człowiek nie zrobi dla bliskich?? Najgorsze w tym wszystkim, miało być to, że miałem być sam. Nikt nie miał mi pomagać. Nie miałem mieć żadnej broni. Nie wyobrażałem sobie walki z wielkoludami bez broni... bez jakiejkolwiek broni... czyżby to miała być kara? Ale chciałem odnaleźć rodzinę i godziłem się na wszystko. Na dokładkę, miałem bronić dobrego imienia Boga, wyjaśniono mi, że gdy usłyszę, jak ktoś mówi źle o Bogu, mam na niego spojrzeć, moja broń miała być w oczach. Wyobraziłem sobie siebie, jako człowieka o ognistym wzroku, ziejącego ogniem. Dobre było i to! Dał mi list, który po zejściu miałem odczytać. Miał to być mój dowód na to, co już przeżyłem, co przeszedłem, ale bałem się, że ten dokument zgubię, zniszczy się, jeśli to jest papier rozmięknie, kazał mi wyryć go sobie na dłoni i strzec przed obcymi. Wyryć, ale jak? Tylko sobie znanymi znakami. Próbowałem ryć, ale szło mi to jakoś niezdarnie. Zajęty swoimi sprawami nie zauważyłem, że z zewnątrz ktoś dawał mi znaki, ciągle ktoś potrącał mnie? Poczułem taką ulgę, wiedziałem, nie będę jednak sam. Ktoś dawał znaki, więc ktoś wie, że nadejdę? Dawałem też znaki, że jestem, że wiem o jego istnieniu. Byłem szczęśliwy. Miałem ograniczony czas na zejście na ziemię, ograniczony tlenem. Gdy zabraknie mi powietrza, nie zdążę. Od sygnału danego mi, mam szukać zejścia i spieszyć się. Zacząłem więc szukać, macałem ściany pomieszczenia, gdzie przebywałem, byłem ciekaw, jak będzie wyglądać, to zejście. Nie umiałem sobie wyobrazić, jak wysoko od ziemi jest to pomieszczenie ze mną. Czy spadając na ziemię czasem nie rozbiję się, czy nie zwichnę nogi, ręki, przecież nikt mi nie pomoże, mam być sam. Znalazłem coś. Zacząłem się przeciskać, było coraz jaśniej i byłem coraz bardziej pewny, że jestem na świecie i mogę zacząć poszukiwania żony i dzieci. Gdy otworzyłem oczy, przeraziłem się. Opowiadanie o wielkoludach i olbrzymach było prawdziwe, to nie była wcale bajka. Znalazłem się w pośród grona olbrzymów, co za rozpacz ogarnęła mnie? Byłem wściekły na wszystko i wszystkich. Nie chciałem znaleźć się w jakiejś głupiej bajce, ale ożyć w świecie realnym. Tam gdzie żyją moje dzieci, moja żona, moja rodzina. Wtedy przypomniałem sobie, że przecież to, nie kto inny, tylko ja, zgodziłem się na to. Gdy chciałem wstawać, okazywało się, że jestem krępowany, gdy chciałem krzyczeć o pomoc, wciskano mi knebel do buzi. Przypomniały mi się znów słowa tego, co rozmawiał ze mną... gdy będziesz ich kochał, zobaczysz, jacy maluczcy staną się? Gdy będziesz ich nienawidził, wciąż będą dla ciebie olbrzymami. Zacząłem kochać ich. Olbrzymka, która opiekowała się mną, była dla mnie nawet doba. Mówiła innym językiem niż ja, musiałem uczyć się jej słów. Ileż wysiłku musiałem włożyć, aby nauczyć się porozumiewać z nimi. Ale to był jedyny sposób, aby przetrwać? Dziś wiem, to jest jedyny sposób, aby żyć, aby istnieć, aby być? Już osiemnasty rok idę poprzez krainę olbrzymów, ale jestem już u celu, już wiem, to tak blisko? Wkrótce i ja stanę się olbrzymem, olbrzymem dla innych szkrabów. Zanim to stanie się, muszę zjeść swój obiad, muszę przełknąć to, czego nawarzyłem sobie przez te lata wędrówki przez krainę wielkoludów. Ciągle ktoś mi przerywa, nie mogę dojść do głównego dania. Proszę, nie przerywajcie mi. Wiem, na pewno nudzę was swoją opowieścią, ale wasze opowieści na pewno nie są wcale lepsze od mojej. Jedno wam tylko powiem, życie jest czymś beznadziejnym? Nie osiągasz tego, co zamierzasz? Nie otrzymujesz tego, czego chcesz? Zawsze robi nas w balona. Ciebie zapytam profesorze Majewski, czy, gdyby teraz stanął przed tobą ktoś i powiedział, byłem Leninem i cierpię za swe dzieło, czy wyrzekłbyś się swego poglądu na świat? Czy zawstydziłbyś się, że jesteś komunistą?

– Po pierwsze, nie jestem komunistą, po drugie, nie popieram poglądów Lenina... – profesor zburzył się.

– Czy w takim razie możesz odpowiedzieć, dlaczego nie wierzysz w Boga? – nalegał Zygmunt. – Czy twoim zdaniem istnieje Bóg, czy to tylko wytwór ludzkiej głupoty, albo dziwnej wyobraźni? Uważaj, co odpowiesz? Na jedno odpowiadając, zaprzeczysz sobie. Na drugie odpowiadając zaprzeczysz tysiącom innych ludzi. Na trzecie odpowiadając, narazisz się mi, a wtedy udowodnię ci, że to twoje idee są głupie? Dlaczego? Gdy coś jest mądre, trwa wiecznie. Coś głupiego, powstaje i przemija. Tak będzie z komunizmem... powstał, ale szybko przeminie. Zniszczą go od środka. Zniszczą go spadkobiercy, a kto jest spadkobiercą tych idei? Lenin chciał stworzyć coś pięknego, drugi raj, chciał dobrze, ale tacy jak ty, jak inni tego samego poglądu wypaczyli idee Lenina, zniszczyli dzieło jego życia. To, co teraz jest, to jest parodia dobrej komedii, ale mogę cię pocieszyć, gdy zniszczony zostanie komunizm, będzie jeszcze gorzej niż w czasie komunizmu. Ale to już inny rozdział historii!

– Komunizm jest za mocny, aby go zniszczyć! – zawołał Majewski.

Zygmunt zaśmiał się.

– Zbyt krótko żyjesz, młody człowieku. Nic jeszcze nie widziałeś w życiu. Widzę, że przy tobie jestem weteranem. – Zygmunt ciągle śmiał się. – Gdy zginąłem jako dziewiętnastoletni chłopak... dla was zginę, dla mnie, zginąłem... w następnym wcieleniu żyłem dwadzieścia pięć lat. Gdy przyszedł czas stanąć przed sądem, skierowano mnie do piekła. Nie dlatego, że aż tak ciężko grzeszyłem, ale dałem słowo za życia, że takiego jednego wyciągnę, chociażby i z piekielnych odmętów. Musiałem dotrzymać słowa. Musiałem tam pójść. O dziwo, spotkałem tam ciebie profesorze, miałeś inne poglądy. Dlaczego? Dlatego, że dowiedziałeś się o czymś? Nie wiem, o czym? Coś z tego, co powiedziałem utkwi ci w pamięci. Gdy kierowano mnie na ziemię musiałem przyrzec, że będę opowiadał o tym wszem i wobec. Zadałem jedno tylko pytanie, czy ktoś uwierzy mi? Jeśli chociaż jedna osoba uwierzy mi, będę miał szansę na następne istnienie. Odpowiadając na tamto pytanie powiem tak, jeżeli teraz i tu znajdę, chociaż jedną, tylko jedną duszyczkę, która uwierzy mi, ocalę życie tych dwóch młodzieńców, tym samym ocalę swoje życie, tym samym przedłużę ich i swoje istnienie. Nic ująć, nic dodać. Jedno jednak stwierdzę, życie to głupia rzecz. Nie czekam odpowiedzi, nie! Chcę przejść do końca swej tyrady. Co to jest tyrada, to długa wypowiedz, elaborat, referat, wybierzcie jakie chcecie znaczenie, każde jest dobre. – przysłonił rękoma twarz. Odsapnął. – Panie, jestem gotów. Czy przełknę, czy zdołam przełknąć tę kluchę? Wiem, że ktoś pomoże mi w tym...– Zygmunt wskazał palcem na Janeczkę. –...tym kimś będziesz ty blondyna, jak wolisz, Janeczka, albo jeszcze lepiej, pani profesor. Do przełknięcia tego, co mam do powiedzenia potrzebne jest mi twoje, dziewczyno przebaczenie. Dlaczego twoje? Bo przebaczenie Jędrzeja już mam, twojego jeszcze nie. – Zygmunt zaczął kiwać głową potakująco.

Janeczka słuchała wpatrzona w ucznia.

– Bawiło mnie to, co dotychczas mówiłeś, nie wtrącałam się, nie miałam powodu, ale teraz to przestaje już być zabawne!

– Nie znasz prawdy! Chcę ją odkryć przed tobą, to ja jestem winien śmierci twojego dziecka, to ja jestem winien śmierci Jędrzeja Wiśniewskiego.

– Dość!! – Janeczka zerwała się z miejsca. – Dość!! Powiedziałam, to przekracza wszelkie granice! To wcale nie jest śmieszne! Ty cholerny szyderco. – Janeczka wyciągnęła szybko chusteczkę.

– To wcale nie miało być śmieszne. – usprawiedliwił się Zygmunt. – Jednak zwyciężyłem... – powiedział sam do siebie. – Nawet nie wiesz kobieto, co uczyniłaś?

Krystyna zaczęła uspakajać Janeczkę, zaczęła ją pocieszać.

– Chyba nie wierzysz w te brednie? To tylko część programu przygotowanego przez klasę. – Krysia położyła się aż na stoliku, aby sięgnąć koleżankę. – Janeczka?! Nie bądź durna! Wierzysz w te brednie?

– To wcale nie jest śmieszne!! – zawołała Janeczka przez łzy w kierunku Zygmunta.

– To wcale nie miało być śmieszne. – odpowiedział jej.

– Ty cholerny szyderco! Bodajś skisł!!

– Nie chcę twojego przekleństwa, ale przebaczenia! Jędrzej przebaczył mi. Podejdę do ciebie i położysz mi rękę na głowie. Czekam tego.

Zygmunt skierował się ku stolikowi profesorów, podszedł do Janeczki i ukląkł przed nią.

– Połóż mi rękę na głowie. – spojrzał jej w oczy. Ale Janeczka zadała mu z całych sił policzek. Zygmunt fiknął w tył. Podniósł się i ponowił próbę. Ale czekało go to samo. Tym razem nie upadł, zachwiał się tylko. – Mimo wszystko czekam na przebaczenie, połóż rękę na mojej głowie.

– Tylko w ten sposób mogę położyć. – Janeczka jeszcze raz uderzyła go, ale już po razie pochwycił jej rękę. Ucałował ją. Wyszarpnęła dłoń z uścisku.

– Błogosławiona dłoń, która mnie biła, ale i ja mam coś dla ciebie. – wstał i podszedł do mikrofonu. Spojrzał w dół, spojrzał przed siebie. – Błogosławiona niech będzie dłoń, która zadała mi ciosy, ale poskromiłaś mnie przed wszystkimi, przed kolegami i koleżankami, przed profesorami, dlatego teraz ja poskromię ciebie... to prawda, pomogłem przejść Jędrzejowi na tamtą stronę, ale zasłużył sobie na to. Dlaczego? Ubliżył memu Bogu, ubliżył temu, kogo kocham ponad wszystko. On jest moim Panem, Matką i Ojcem, On jest dla mnie Wszystkim. Poniósł zasłużoną karę. Wiedział o tym i przebaczył mi. Dla ciebie mam coś gorszego. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego nigdy nie mogłem znaleźć świadectwa ukończenia szkoły? Teraz już rozumiem, ja jej nigdy nie ukończę? Czy wiesz, dlaczego? Od teraz zacznę myśleć, w jaki sposób cię uwieść. To ja zostanę twoim mężem. Nie będzie żadnej rywalizacji z duszą Jędrzeja, oddam mu ciało mego synka bez walki. Walkowerem! Zamieszka w nim, jako nasz syn. Piękne, prawda? Kochałaś Jędrzeja, a ja jestem jego dłużnikiem. Miałaś być mi matką, lepiej brzmi, moja żono! – Zygmunt przymierzał się do swego szyderczego śmiechu.

– Nigdy!! Przenigdy! – nastroszyła się jak indor.

– Wolne żarty moja droga! Wybierz sobie! Znam twoją przyszłość. – Zygmunt uniósł swą dłoń ku górze. – Matki moich dzieci, jedna z nich Zosia, druga to Maryla, poznam ją wkrótce, trzeciej, imię jest zatarte, może to być każda, nawet blondyna! Czyż to nie piękne? Czyż to nie piękne znać przyszłość i manipulować ludźmi? Piękne! Bardzo piękne! Ale masz jeszcze inne wyjście... moja zemsta jest ogromna, nie znam litości. Przeczytam ci kilka zdań, z twego o pani życia. Będziesz kochać się ze... czytam dokładnie, ”Zwierzem”, można zmienić na zwierzęciem. Chyba jednak wybierzesz człowieka!?

– Dość tego!! Jakim prawem znęcasz się nad nią?! – zawołała dyrektorka szkoły.

– Kochana pani dyrektor, widzę, że chce mnie pani powstrzymać? To piękne z pani strony! – Zygmunt cedził słowa powoli. – Bardzo się cieszę z tego. Zadam pani, jedno jedyne pytanie. Czy uważa pani, że byłbym dla pani profesor Janeczki Świrskiej złym mężem? Przyznaję, to ciężkie pytanie i ciężko na nie odpowiedzieć. Proszę wybrać odpowiedz z innego zestawu. Wolałaby pani, aby Janeczka miała męża, czy raczej, aby kochała się ze ”Zwierzem”. Znam jej przyszłość i nie chcę dla niej źle. Nie chcę, aby jej potomstwo było jak w starych mitach centaury, pół ludzie a pół zwierzęta. Czy to jest objaw mojej wrogości, chyba nie!? Chcę wyrwać ją ze szpon ”Zwierza”. Dlaczego? Bo czuję się winnym! Ale pewna satysfakcja musi pozostać dla mnie. Dlaczego? Pamiętam, kiedyś milicjant, poprosił mnie o pomoc w tej sprawie. Powiedziałem, chyba miej więcej tak, nie ma pan w tym pokoju, ani jednej uczciwej osoby, nawet pan. Wtedy, uderzyła mnie w twarz. Czy nie za dużo tych policzków? Chcę, aby kochała mnie, tego, któremu zadawała tyle razów, policzków. Będzie całować je, raz z jednej, raz z drugiej strony. Nie ma innego wyboru. Co ja jej za to dam? Będę roztaczał horyzonty, zrobię z niej diwę polskiej piosenki, będzie tam, gdzie tylko jej zapragną. Zawsze będzie przed innymi, bo będę wiedział, jak to zrobić? Całą wiedzę przyszłości utopię w jej karierze. Czy wystarczy? Albo ja, albo ”Zwierz”. Od teraz, żaden mężczyzna, nie ujrzy w tobie nic innego, jak moją panią. I będziesz nią, czy tego chcesz, czy nie?

– Ty, cholerny szyderco!! Zboczony wyśmiewco! – Janeczka nie wiedziała już, co powiedzieć? Nie miała słów, aby ubliżyć uczniowi.

Zygmunt patrzył przez chwilę na Janeczkę.

– Rozumiem twój gniew, aniołeczku! Jestem waszym uczniem, głupio powiedzieć swojemu uczniowi, kocham cię, ale czasem trzeba odejść od reguł? Trzeba spojrzeć na to innymi oczami, przejrzeć trochę na oczy, zobaczyć w kimś innym, tego kogoś, na kogo się czeka? Co byście powiedziały, piękne panie, gdybym nie był waszym uczniem? O! Jaki fajny chłopak! Jak zobaczycie, że jeszcze na dodatek dobrze gra, tak jak inne dziewczyny będziecie szczały po nogach. Taka jest kolej rzeczy, chłopaków ciągnie do dziewcząt, dziewczęta ciągnie do chłopców. Chyba, że wolałybyście, aby mnie ciągnęło do chłopaków, ale to tylko wasze życzenie, prawda jest inna. Powiedziałem ci prawdę, czekałem innej reakcji. Myślałem, że wstaniesz, weźmiesz nóż i przebijesz mnie. Odsłoniłbym nawet pierś. Darowałabyś mi wtedy zbawienie. Myślałem, że wstaniesz, podejdziesz do telefonu, wezwiesz milicję, tylu świadków wystarczy, aby zamknąć mnie. Ofiarowałabyś mi wtedy dłuższe życie. W więzieniu nie dosięgnie mnie to, co ma mnie spotkać. Ty ofiarowujesz mi swą nienawiść? Czy wiesz, czym jest nienawiść? Nienawiść jest rodzajem przebaczenia, z jedną małą różnicą, zło nie gromadzi się nad moją głową, ale nad twoją. Nie powinienem ci tego mówić, ale jak widzisz, mówię. Dlaczego? Do piętnastego roku życia, wierzyłem, że będę księdzem. I byłoby tak, ale ojciec chciał mieć wnuki. Mój olbrzym powiedział, rób i robię, czyń i czynię. Twoje złorzeczenie jest dla mnie zbawienne. Możesz zrobić poprawkę, jeśli tylko chcesz, masz czas, zanim zakochasz się we mnie. – zwrócił się do reszty. – Odważyłem się powiedzieć wam o tym, bo każdy, komu mówiłem o tym ginął. Milicjant, któremu powiedziałem to, popełnił samobójstwo, następny, któremu opowiedziałem to, oszalał. Bałem się mówić komukolwiek, dla ich bezpieczeństwa. Wierzę, że wy nie popełnicie zbiorowego samobójstwa, dlatego opowiedziałem to. Miało to być moją tajemnicą, ale źle żyło mi się z tym.

Z miejsca podniósł się Tomek Wiśniewski.

– Czy mogę cię o coś zapytać?

– Bardzo proszę!

– Czujesz się winnym, śmierci profesora, śmierci Jędrzeja?

– Tak!

– Czy znasz prawdę o tym?

– Tak!

– To, co mówisz nie jest prawdą! A jak zginął Jędrzej? Jak go zabiłeś?

– Zadałem mu cios, był śmiertelny.

– Nie wiem, co stało się, zanim zabrało go pogotowie, ale Jędrzej zginął w szpitalu, raczej umarł w szpitalu. – Tomek mówił tak przekonująco, że Zygmunt na chwilę zaniemówił. Położył rękę na piersi.

– Więc, to dlatego tak szybko przebaczył mi. Nawet o nic nie pytał, tylko objął mnie i przytulił. – Zygmunt zakrył twarz. Po chwili podniósł oczy na wychowawcę. – Pan, panie profesorze, wie więcej na ten temat... – Tomek kiwnął głową w górę i w dół. Zygmunt wyprostował swe dłonie przy skroniach i czubkami palców skierował je w kierunku profesora. – Chcę poznać wszystko, co można, na ten temat. – zagiął końce palców do środka i ciągnął je ku sobie. – Nie wiedziałem o wszystkim... dużo nie wiedziałem. Byłem tak zajęty sobą, że nie słuchałem, co mówiono o tym. Teraz wiem o wiele więcej. Teraz znam prawdę. Więc Jędrzeja zabili lekarze, gdyby nie otwierali mu klatki piersiowej, nie umarłby. Po co chcieli zaglądać do środka, w jakim celu? Ja złamałem mu tylko żebro, oni tym żebrem przebili mu serce. Dlaczego więc obwiniałem siebie, dlaczego nie prześwietlili go? Co na to lekarze? Czy czują się winni? Widzisz blondyna, to nie ja zabiłem go? Lekarze powinni prześwietlić mu klatkę i dopiero operować! Czy w takim razie, on nie mówił nic? Nie prosił, aby zostawiono go w spokoju? Chyba mówił, że nie chce operacji, musiał to powiedzieć?! – Zygmunt nie mógł oderwać oczu od Janeczki. – Dlatego, ukarany zostanę ja! Zostanie wyrwane to z mojej pamięci, abym nie mógł przeciwstawić się losowi, bo to nie ja będę walczył o swoje życie, ale wy, ja będę walczył o ich życie. Jest tylko kilka dni w życiu człowieka, gdzie ma kontakt z... ze sobą. Ja nazywam to transmisją. Dzisiaj mogę wszystko. Dzisiaj mogę nawet przekonać się, czy Bóg będzie karał mnie za to? Tak blondyna! Zrobię to w formie piosenki. Przekonajmy się! Zaśpiewam wam piosenkę, którą dedykuję właśnie Jemu, swemu Panu, swemu Bogu! Przerobiłem nieco słowa, tak aby mogły być skierowane tylko do Niego, tylko do mego Boga! – poprawił mikrofon i zaczął śpiewać. – Dzisiaj znów, Twój list... – tu uniósł lewą dłoń i palcem prawej dłoni wskazywał linie papilarne. – ...przypomniał naszą miłość. Ja i Ty, poza nami, nic i nikt! Jedna noc, pół dnia, całą wieczność niechaj trwa. Miłość to jest wielki skarb, skarb prawdziwy, życia skarb. Boże mój! Daj mi znak, mały znak, że kochasz mnie, że tęsknisz tak, jak ja? Boże mój! Daj mi znak, jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak! Boże mój! Daj mi znak! Mały znak, że kochasz mnie i tęsknisz tak, jak ja. Boże mój! Daj mi znak! Jakiś znak, tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak! Kiedyś gdzieś, kto wie, spotkamy się być może? Ty i ja, w szczęściu zbudzisz serca dwa. Jedna noc, pół dnia, całą wieczność niechaj trwa. Miłość to jest wielki skarb, skarb prawdziwy, życia skarb. Boże mój! Daj mi znak! Mały znak, że kochasz mnie, że tęsknisz tak, jak ja. Boże mój! Daj mi znak! Jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie! Daj mi znak! Dzisiaj znów, Twój list, przypomniał naszą miłość. Ja i Ty, poza nami nic i nikt. Jedną noc, pół dnia, szczęście zwykle tyle trwa. Ledwie poznasz jego smak, a już odfruwa gdzieś jak ptak? Boże mój! Daj mi znak! Mały znak, że kochasz mnie, że tęsknisz tak, jak ja. Boże mój! Daj mi znak! Jakiś znak! Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak!! – skończył i chciał się skłonić, ale doszedł do wniosku, że to oni powinni uznać, czy wart jest oklasków, czy nie, bo kłaniając się zmusi ich do braw. Ktoś próbował zaklaskać, ale Zygmunt przerwał mu. – Jeśli nie podoba się to wam, nie zmuszajcie się do klaskania, nie zmuszajcie się do braw. Ciekawi jesteście, czy mam przebaczone? Nie wiem? Ale chyba tak! Dlaczego? Otwiera się przede mną śpiewnik, widzę teksty piosenek, czyli, że mam śpiewać! Co to znaczy? Chyba nadeszło to przebaczenie! Ale mam pytanie, czy podoba się wam mój głos? – ktoś tak klasnął. – O! Dziękuję serdecznie! Teraz dopiero poznacie, co potrafię!? Co prawda, niektóre piosenki lepiej brzmią z podkładem muzycznym, ale niektóre lepiej a kapela? To, co wam zaśpiewam, nie myślcie, że to o moim życiu, nie? Chociaż, tak bardzo pasuje do mojego życia. Jeśli ktoś umie, może tańczyć. To takie piękne. Jednak lepiej brzmi z muzyką. – i zaczął im śpiewać. – Czas, płynie czas. Po cichutku kradnie nasze dni. Czas, zmienia w nas. Słabnie zły wzrok i uśmiech zły. Czas, uparł się, z każdym dniem uczucie gasi w nas. Czas zabrał cię, zostawił w pamięci tylko chwile złe. Czas uparł się, z każdym dniem uczucie gasi w nas. Czas zabrał cię, zostawił w pamięci tylko chwile złe. – zakołysał się, na znak innej zwrotki. – Czas, płynie czas. Zmienia sens najbardziej trudnych dni. On puści nas, niech dziś żar wymaże ślad złych krwi. Czas powie ci, że nie było tylko złości w nas. Czas oda mi i ciebie, i nasze najpiękniejsze dni. I ciebie i nasze najpiękniejsze dni. I ciebie i nasze najpiękniejsze sny. – gdy skończył na sali powstało zamieszanie. Z wrażenia nie mógł dojść do siebie, ale gdy zrozumiał stan rzeczy, pojął, że ten szum to zamieszanie, to brawa dla niego. Uniósł ręce ku górze. – O key! O key! Cieszy mnie, że podobało się wam, ale w nagrodę otrzymacie coś lepszego. Zaznaczam, że z akompaniamentem instrumentu klawiszowego brzmiałoby to o wiele piękniej. Owszem, zaśpiewam, ale nie wam. Zaśpiewam swej jednej, jedynej, na razie, jedynej. Tej, która mnie odrzuciła, może opamięta się i zrozumie, co to miłość? – odchrząknął w bok i zaczął śpiewać. – Wiatr wieje z północy, w piekielnej swej mocy, rozbija grzywy fal o molo, gdy wtem czarnowłosą dziewczynę jak posąg ujrzałem w letniej sukni przy mnie. Widziałem płakała i z zimna aż drżała, wzruszyła mnie swą smutną dolą, więc rzekłem jej skromnie, gdy chcesz to chodź do mnie, bo po co masz tu stać na zimnie. Kto wie miła ma, co jutro nam da, Słodka Madonna? Każdy ma prawo żyć, trochę szczęścia zaznać, co tu kryć? Tak mało dziś mam, lecz wszystko ci dam, Słodka Madonna. Odtąd szczęścia tę nić, będziemy mogli razem wić. – refren powtórzył jeszcze raz i znów śpiewał dalej. – Oddała mi usta i nagle wiatr ustał, a niebo rojem gwiazd zalśniło. Objąłem jej ciało, by więcej nie drżało i czułem, że jej dobrze ze mną. Zacząłem więc wierzyć, że da nam się przeżyć tę noc, o której się nie śniło, więc znów powtórzyłem, co raz już mówiłem, wiedziałem, że nie nadaremno. Kto wie miła ma, co jutro nam da, Słodka Madonna? Każdy ma prawo żyć, trochę szczęścia zaznać, co tu kryć? Tak mało dziś mam, lecz wszystko ci dam, Słodka Madonna. Odtąd szczęścia tę nić, będziemy mogli razem wić. – powtarzając refren podniósł głos w tonacji wyżej, gdy skończył posypały się brawa. – Nie chciałbym wam zajmować zbyt wiele czasu, bo faktycznie czas na tańce i dobrą muzykę, ale jak każdy dobry artysta, tak i ja zaśpiewam wam na bis piękną, może raczej, piękne słowa piosenki. Wierzę, że znacie ją i dlatego proponuję śpiewać razem. Ci, co nie znają, kołyszą się w rytm melodii. Każdą piosenkę lubię dedykować komuś i tą piosenkę dedykuję swej matce. Tej, która mnie karmiła, oczy mlekiem zalewała. Oto ona. – podniósł ręce i zaczął śpiewać. – Matko moja ja wiem, ile nocy nie spałaś? Dziś opuszczam nasz dom, aby pójść w obcy świat. I na drogę daleką skromny dar, biały ręcznik mi dałaś. Haftowany przez ciebie, wzorzysty i barwny jak kwiat. I na drogę daleką, skromny dar, biały ręcznik mi dałaś. Haftowany przez ciebie, wzorzysty i barwny jak kwiat. Na min kwitną do dziś, tulipany i wiśnie. Miła wciąż zieleń łąk, śpiew słowików wśród traw i jedyny na świecie, drogi mi, trochę smutny twój uśmiech, nade wszystko kochane matczyne twe oczy są tu. I jedyny na świecie, drogi mi, trochę smutny twój uśmiech, nade wszystko kochane matczyne, twe oczy są tu. Gdy mi smutno i źle, idę w leśną gęstwinę. W szumie dębu i traw wspomnę znów tamte dni. Na spalonym przez burzę, starym pniu biały ręcznik rozwinę, wtedy wraca twa miłość matczyna i szczęście i łzy. Na spalonym przez burzę, starym pniu, biały ręcznik rozwinę, wtedy wraca twa miłość matczyna i szczęście i łzy.

Ci, co znali słowa piosenki śpiewali razem ze wszystkimi. Zrobiło się miło i przytulnie.

– Chciałbym się na krótki czas pożegnać z wami, wierzę, że jeszcze zaśpiewam wam trochę, ale to później. Teraz muszę pójść podładować trochę akumulatory. Przekaz satelitarny jest zbyt słaby. Ale obiecuję, jak tylko zechcecie, chętnie wam coś zaśpiewam. Proszę zorganizować jakieś instrumenty. Na razie pa! Inne klasy mają na pewno też coś do powiedzenia. Aha! Żebym nie zapomniał, jeżeli powiedziałem coś brzydkiego, lub nie przyjemnego proszę mi wybaczyć.

– O! Przepraszam! – głos podniosła profesor Ania. – Tego wszystkiego nie można zbyć tak sobie, jednym „przepraszam”! Zbyt wiele złego powiedziałeś, aby wystarczyło jedno „przepraszam”!

– Więc niech będzie dwa! Wystarczą dwa? – Zygmunt nie zajarzył, o co idzie profesorce.

– To jeszcze bardziej niegrzeczne! – Ania podniosła palec i zaczęła machać nim.

– Przytoczę pewien fragment, bardzo znany, „och Filipie, och Filipie, trzeba znać się na dowcipie”. – Zygmunt zaczął się śmiać, ale robił to tak, że wprawił kilka osób w histeryczny śmiech. – I to miały być wrażenia nie do zapomnienia. Nie czuję, jak rymuję.

Na chwilę zatrzymał wzrok na zdenerwowanej nieco profesorce.

– Ja naprawdę panią przepraszam. – powiedział z ogromnie pokorną miną. – Uczyła mnie pani, aby zawsze być sobą...

Ale Janeczka nie chciała nawet patrzeć w jego stronę.

– Od dawna przygotowywałem was do tego dnia. – ale i na te słowa nie zareagowała. – Czy pamiętacie? – skierował się do chłopaków. – To też był styczeń. Rozmawialiśmy o pogrzebie Leszka Szota. Pokłóciłem się tego dnia z Leszkiem. Powiedziałem wtedy na lekcji, że kiedyś rozmawiałem z pewnym Leszkiem, że zaprosiłem go na naszą imprezę i że on obiecał... mało tego, on przysięgał, że przyjdzie na nią. Ale on wykręcił nam numer i odszedł na tamten świat. Dzisiaj na pewno byłby ozdobą naszej imprezy, bo był bardzo przystojnym chłopakiem. Mówię to, nie dlatego, że go nie ma wśród nas, ale dlatego, że był moim kumplem. Powiedziałem wtedy, że poruszę niebo i ziemię, ale on będzie na imprezie. Nie muszę poruszać, ani nieba, ani ziemi... – uśmiechnął się w kierunku schodów i zaczął bić brawo. – Proszę państwa... oto i nasi goście!

Kilka twarzy spojrzało w tym kierunku, ale z dołu nikt nie nachodził.

Tylko Zygmunt trzymał wzrok wciąż na wejściu.

Zatrzymali się na ostatnim stopniu. Leszek na prawej ręce miał przewieszoną jej białą suknię. Justynka stała po jego lewej stronie i delikatnie trzymała go pod rękę. 

– Przyznam... aż mnie zatkało. – uśmiechał się. – Wyglądacie prześlicznie... Proszę. Wejdźcie dalej. Tu jest dużo miejsca. Gdzie chcielibyście usiąść? – wskazał na stronę dziewcząt. – Po tej stronie? A może wśród chłopaków? – wskazał na prawo. – Chłopaki zróbcie im miejsce! W końcu są naszymi gośćmi!

Teraz dopiero spostrzegł ich miny. Chłopaki patrzyli się na niego... mieli dziwne miny.

– Co jest?? Nie rozumiem? Aha? Wy się nie znacie? To jest Leszek, o którym wam tyle mówiłem. – wskazał ręką wejście. – Panią profesor, to chyba znasz?? – wskazał na Janeczkę. – To pan dyrektor, pani dyrektorka, nasi profesorowie, nasz wychowawca... ale zaraz?? Mówiłeś kiedyś, że chodziłeś do tej szkoły?? To powinieneś znać profesorów?

Leszek tylko uśmiechnął się. Kiwnął głową.

– To są chłopaki z naszej klasy... – Zygmunt wskazał stronę chłopaków. – A to dziewczęta... niby też z naszej klasy. – uśmiechnął się. – Czy teraz usiądziecie?

Ale Justynka pokręciła głową, coś powiedziała?

– Mikrofon zagłusza wasze słowa. – zasłonił go. – Jeszcze raz. – poprosił.

– Dziękujemy, ale nie możemy przekraczać kręgu. – powiedziała nieco smutniej Justynka.

– Kręgu?? Jakiego kręgu? – zdziwił się Zygmunt.

– Nie jesteśmy tacy, jak wy. – wyjaśnił Leszek.

– Nie rozumiem... bredzisz coś facet? Skoro już przyszliście?... – nalegał Zygmunt.

– Nam nie wolno. – upierał się Leszek.

– Ale my dziękujemy. – dodała jego partnerka.

– Dlaczego wam nie wolno? Kto wam zabronił? – nie rozumiał Zygmunt.

– Nie możemy. – stwierdził Leszek.

– Nie możecie, czy nie chcecie? – nalegał Zygmunt. – Może nie chcecie pobawić się z nami??

Leszek uśmiechnął się. Objął swą partnerkę ramieniem.

– Chcielibyśmy. – spojrzał na Justynkę. – Ale jeszcze nie możemy.

– Jeszcze nie możecie, czy w ogóle nie możecie? – zaciekawiło Zygmunta. – Z resztą... nie ważne. Czy wy tam... wzięliście ślub? Czy tam, można brać ślub?

Kochankowie spojrzeli na siebie.

– Ja rozumiem, co stało się z wami? Chociaż... wyglądacie prawie, jak żywi?

Dziwnie spojrzeli na niego.

– Przepraszam cię Leszku, że wymusiłem na tobie tą przysięgę, że pojawisz się na naszej imprezie... w pewnym sensie wiedziałem... ale myślałem, że w ten sposób powstrzymam cię. Dziękuję, że dotrzymałeś przyrzeczenia.

– Czy możemy już odejść? – dziwnie zapytał.

Zygmunt zasmucił się.

– Naprawdę nie chcecie zostać na naszej imprezie? Macie przecież także innych znajomych... przyjaciela Lecha? – wskazał na salę. – Lechu, dlaczego nie przywitasz się z nimi? Kiedyś zapewniałeś nas, że tak strasznie kochasz ich?

Lechu poderwał się.

– Zabraniam ci szkalować jego... ich dobre imię! – po prostu wściekł się. Spoglądał na kolegę, jak gdyby chciał go spalić wzrokiem?

– O?! – zdziwił się Zygmunt. Chwilę przyglądał się grubemu. – Dlaczego on nie chce patrzeć na ciebie Leszku? – zapytał gościa. – Czy stało się coś?

– Nie szydź sobie z umarłych. – ostrzegła go Janeczka. – To bardzo niegrzeczne.

Zygmunt przenosił wzrok z biesiadujących na gości. W pewnej chwili, na mały moment, zniknęli mu z pola widzenia.

– Zaczekajcie! – wyciągnął ku nim dłoń i przez chwilę zastanawiał się, czy oni istnieją, czy nie? – Czy ja wam ubliżam?

Leszek pokręcił głową.

– Czy ja nabijam się z was? Może szydzę?? – ale Leszek z Justyną zaprzeczali. – Ciebie widziałem tylko raz, ale Leszek jest moim kumplem, a ja ze swoich kumpli nie kpię sobie. – i spojrzał na profesorkę, co teraz powie?

Ale spostrzegł, że wszyscy zachowują się dziwnie. Są zajęci tylko swoimi sprawami. Popatrzył na chłopaków, na dziewczyny, na profesorów.

– Zaraz!? Czy oni was widzą? – zapytał Leszka, ale ten nie był w stanie mu odpowiedzieć. – Czy wy ich widzicie??! – najpierw zapytał siedzących przy stole przed nim, potem dziewcząt, potem chłopaków.

Janeczka spojrzała na niego i kpiąco uśmiechnęła się.

– Kiedyś myślałem, że ja jestem taki jak wszyscy?? Albo inaczej powiem... kiedyś myślałem, że wszyscy są tacy, jak ja? Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, że jesteście niewidzialni?? – i jak na komendę przytaknęli. – Rozumiecie to, że jesteście duchami??

– Tak. – oświadczyła Justyna. – Inaczej by nas tu nie było?

Zygmunt spoglądał po sali.

– Skoro oni udają, że was nie widzą?... zróbmy im kawał? – Zygmunt już cieszył się.

Ale Justyna zaczęła protestować.

– Nie możemy. To był jedyny warunek.

– Co żeście tacy sztywniacy?! – Zygmunt popatrzył na nich. – Nie chodzi o to, żeby im głowy urywać, albo inne głupie rzeczy, ale na przykład... żeby którejś dziewczynie poderwać sukienkę...

Nie zdążył jeszcze skończyć, a jedna z nich wrzasnęła. Podskoczyła.

– Co?? – zdziwił się. – To nie jest ich robota? Oni są cały czas tu! – wskazał miejsce na schodach. Posłał im uśmieszek. – To dziwne? Może lepiej, żeby pozamieniać talerze??

Znów nie zdążył skończyć, a już następna dziewczyna wrzasnęła.

– Co tym razem?? – zapytał Zygmunt.

Dziewczyna oddalała się od miejsca.

– Łyżeczka poruszyła się! – dziewczyna była wystraszona.

– Dziewczęta, przestańcie, to nie jest wcale śmieszne. – sytuację próbowała opanować Janeczka.

– Pani profesor, ja boję się! – dziewczyna już chciała rozpłakać się. – Ja nie chcę tam siedzieć!

– Przestań, to jest strasznie głupie! – upomniała ją.

Spojrzała na Zygmunta. Ale ten od razu usprawiedliwił sytuację.

– Nie wiem, o co chodzi?? Oni wciąż stoją tu! – wskazał na stojących.

Ale nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Janka podskoczyła.

– A! – odwróciła się do koleżanki. – Czy to ty mnie uszczypałaś??

Ania dziwnie spojrzała na nią.

– Żartujesz sobie??

Zygmunt patrzył się na dwoje gości i zaczął uśmiechać się.

– Wiecie, że to zaczyna mi się podobać? Ktoś daje nauczkę niedowiarkom? Jeszcze ktoś powinien dać prztyczka w nos Lechowi.

I też... zanim skończył Lechu drgnął... chwycił się za nos. A że był miękki w nosie, od razu przechylił głowę do tyłu.

Waldek wstał z miejsca.

– Nie wiem, co tu się dzieje? Ale proszę cię, Zygmunt przestań. Słyszysz?? Przestań. – chciał podejść do niego, ale zaraz zawrócił.

– Waldek? Oni cały czas stoją w jednym miejscu. – wskazał ich miejsce przy schodach.

Waldek spojrzał tam i zaraz usiadł.

– Całe życie bałem się duchów. – powiedział niewiadomo dlaczego? – Ja wierzę w duchy, ale boje się ich. – stwierdził.

– Ich nie ma się co bać? – uspakajał go Zygmunt. – Oni nie są straszni? Są prawie, jak żywi?? – jeszcze raz spojrzał na nich. – Czy za to będziecie ukarani??

Justyna smutnie spojrzała w podłogę.

– Tego nie wiemy? – odpowiedział Leszek. – Musimy już iść. – dodał na zakończenie.

– Zaczekacie jeszcze chwilę. – powstrzymał ich Zygmunt. – Czy ty Lechu, wierzysz w to, że oni tu są?

Ale Lechu zwilżonymi chusteczkami ocierał nosa.

– Ty byłeś na ich pogrzebie i chyba tylko ty wiesz, jak byli ubrani? Opiszę ci ich, a wtedy powiesz reszcie, czy mówię prawdę? Czy nie macie nic przeciwko temu?? – uśmiechnął się do Justynki. – Dziewczyna piękna, jak marzenie?? Ma długie, ciemne włosy. Jest w dziwnej sukience... ni to błękit, ni to beż? Piękne kwiaty, jakieś... dziwne, na błękitnym tle?? Dekolt... czy nieco nie zaśmiały?? Z resztą! Jesteś młodziutka. Pięknie ci tak. Leszek? – przeniósł wzrok na jej partnera. – Co można powiedzieć o tobie? Dziewczynie można walić komplementy, ale tobie?? Zawsze byłeś przystojny... ale przyznam, dzisiaj zaskoczyłeś mnie? Takiego nie widziałem cię jeszcze? Zaraz! Mam cię opisywać dla nich. Kto nie widział nigdy Leszka... jest czarnym, przystojnym facetem. Mógłbyś się na taką imprezę ogolić? Leszek ma ogromny zarost. Co prawda, do twarzy ci, gdy jesteś nieogolony... widać chociaż, że jesteś mężczyzną? Na dzisiejszą imprezkę, wystroił się w czarny garnitur, białą koszulę... no mogłeś założyć krawat... czarna krawat bardzo pasowałby do tego wszystkiego? Ale Leszek założył sobie muchę. Jesteś bardzo elegancki. Za życia, gdy był w pobliżu, nie umiałem oderwać od niego oczu. Zawsze czułem się oczarowany nim... teraz też czuję to samo. – uśmiechnął się. – Nie bój się! Nie zabiorę ci go. Tak go ściskasz. Czy teraz jesteście szczęśliwi?

– Tak. – uśmiechnęła się Justyna.

– Dlaczego mówisz za niego?? – skarcił ją.

– Tak. – odezwał się Leszek. – Teraz jesteśmy szczęśliwi.

– Ale czegoś jednak brakuje? Czy zgadłem? Teraz chcielibyście być tu, na ziemi?

– Czy chcielibyśmy?? – Leszek spojrzał na kochankę. – Tam nam dobrze. Już nam dobrze.

– Po co nosisz tą suknię?

– Dali mi.

– Dla ciebie?

I Leszek sięgnął po nią i zaczął ubierać ją na kochankę.

Zygmunt aż zatkał sobie usta.

– Leszek zakłada tę suknię na dziewczynę. – powiedział Zygmunt. – Nie wierzę własnym oczom?? Dziewczyno, jaka z ciebie jest piękna panna młoda?? – zaczął bić brawo. – Pocałuj teraz pannę młodą.

I Leszek ucałował pannę młodą.

– Czy już teraz możemy iść? – zapytała po raz kolejny.

– Zaczekaj. Czy pamiętasz tamtą piosenkę, co śpiewałaś ją przy naszym pierwszym spotkaniu?

Ale jej nie było to po myśli. Błagalnie spojrzała na Leszka.

– Nie masz ochoty?? – zapytał ją Zygmunt.

– My nie mamy już czasu. – stwierdził Leszek.

– Tak bardzo spieszy się wam, tam do góry?? – Zygmunt chciał uśmiechnąć się.

– My naprawdę nie mamy już czasu. – ponaglił Leszek.

– Mam pewien układ z Panem Bogiem. Kiedyś powiedział mi, że kocha mnie. Że bardzo kocha mnie. Zwalcie wszystko na mnie. Tylko tę jedną piosenkę. Proszę. Przecież dzisiaj pożegnamy się na bardzo długi czas.

– Oni nas nie widzą. – powiedziała Justyna. – Oni nas nie słyszą.

– To nic. Ja będę śpiewał razem z tobą. Mogę podać ci mikrofon... nie wiem, czy to coś da, ale może? – i zaintonował. – Tak trudno nam. Tak ciężko być nam bez siebie. Ze sobą też nam źle, ze sobą bardzo źle...

Nie wyglądało to wcale na śpiewy pogrzebowe, ani na śpiewy z poza grobowe. Zygmunt prawie tańczył... jeśli te wygibasy można było nazwać tańcem.

Wreszcie skierował się do wyjścia.

– To było piękne. – powiedział przechodząc obok nich. – Jeżeli kierunek waszej drogi w tę samą stronę, proszę, podprowadzę was? Jeśli nie?... pa, do następnego razu!

Zszedł po schodach i skierował się ku toaletom.

Za Zygmuntem jak cienie, po kolei, powoli skierowali się chłopcy. Z dala od osobnika obserwowali swój obiekt. Ku ich zdziwieniu nie czynił żadnych dziwnych rzeczy. Zachowywał się tak samo, jak zawsze, nie czynił żadnych podejrzanych gestów. Podeszli do niego.

– Teraz powiedz nam wszystko, ale to zupełnie wszystko! – zagadał go Rysiek...

– Co masz nam jeszcze do powiedzenia? – przerwał Ryśkowi Waldek.

Zygmunt patrzył na nich zdziwiony.

– O co wam chodzi? Na pruliście się, jak wy wyglądacie? – zdziwił się Zygmunt. – Popatrzcie tylko na siebie? Co się z was porobiło?

Zygmunt podszedł do umywalki, umył ręce. Mokrą ręką przeciągnął twarz.

– Nie udawaj, że musisz się umyć? Porozmawiaj z nami! – ponaglił go Waldek. – Po co to wszystko robisz?

– Największy brud tkwi w człowieku, a nie na zewnątrz. Czy nie zmyłem zapachu? – Zygmunt podsunął Waldkowi swą twarz do powąchania. Ale Waldek cofnął się lekko.

– A ja myślałem... – Zygmunt wyciągnął z kieszeni marynarki flakonik z „Wodą kwiatową”. –...że wy, jesteście dla mnie koledzy? Nawet powąchać nie chcesz. Bez łaski! – Zygmunt skropił twarz „Wodą Kwiatową”. Też powinniście skropić się trochę, śmierdzicie alkoholem, tak jeden, jak i drugi.

– Nie zagaduj nas! – Waldek był zdenerwowany.

– Jak bawicie się? – Zygmunt odwrócił się do chłopaków. – Dlaczego nie tańczycie? Trzeba powiedzieć grajkom, żeby lepiej grali! To ma być wieczór niezapomniany! Na razie jest smutny!

– Przecież to twoja zasługa! – odezwał się Wojtek.

Zygmunt chciał już wyjść, gdy na schodach pojawił się Lechu.

– Gdy uznasz, że obraziłem cię, jestem do dyspozycji.

– Ile w tym prawdy? – krótko zapytał Leszek. – Przyznaj, że wymyśliłeś to wszystko!

– Co ty możesz wiedzieć o tym? – Zygmunt chciał skierować się ku niemu.

Powoli, ze schodów schodziła Ania, siostra cioteczna Leszka, zarazem jego dzisiejsza partnerka.

– Leszku! Zostaw go! – powiedziała cicho, a zarazem dość dobitnie.

– Masz rację! Nie jest wart... – Leszek odszedł z powrotem na górę.

Zygmunt zawrócił też do chłopaków. Stanął przed lustrem.

– Waldek, czy możecie zostawić mnie samego? – stał wpatrzony w lustro.

– Zaraz wyjdą, nie gorączkuj się! Nie chcesz z nami rozmawiać? Dlaczego taki ważny jesteś? Nie jesteśmy dla ciebie koledzy? – Waldek mimo wszystko gorączkował się.

Powoli chłopaki opuszczali pomieszczenie toalet.

– Chodź z nami, jako nasz kolega. – dorzucił Waldek.

– Muszę chwilę zostać.

– Poczekam na ciebie. – Waldek nie ustępował.

– Jak sobie życzysz... – Zygmunt nie dorywał wzroku od lustra. – ...ale stań, poza polem rażenia. – ręką popchnął go dalej. – Nie może ci się nic stać. Jeszcze nie teraz.

– O czym mówisz? Więc to wszystko prawda?

– O nic nie pytaj. Nie powinienem ci pozwolić nawet patrzeć. Wiem, że ty możesz. – oczy utkwił w lustrze. Dłonie wyprostował tuż przy skroniach i palce skierował w kierunku swego odbicia w lustrze. Oczyma wirował dookoła, aż na wierzch wyszły same białka. – Chcę, abyś dał im mnóstwo rozrywki, aby ten dzień był dla nich niezapomnianym, muszą się bawić i być szczęśliwi. Zrobisz to! Otrzymasz wszystko, czego zapragniesz. Ja! Rozkazuję ci! Od tego zależeć będzie twoje życie. Idź! I czyń!

Waldek z ogromnym zdziwieniem, albo i przerażeniem patrzył na to, co robił Zygmunt, ale i z wielkim zaciekawieniem słuchał tego, co ten mówił.

– Uczynię tak, Panie Mój. Uczynię tak, jak zechcesz, Boże mój. Wszystko jest Twoje, ja też. Każesz mi śpiewać, będę śpiewał, każesz mi gać, będę grał, każesz mi mówić, będę mówił. Jestem Twój. Jestem tylko twoim narzędziem.

Waldek gotów był już uciec z przerażenia, ale Zygmunt złożył ręce na piersi, opuścił głowę, potrząsnął nią kilkakrotnie. Ręce oparł na muszlę umywalki. Patrzył zawzięcie w dół. Powoli poruszył jedną ręką, później drugą...

– Zygmunt? – wyszeptał cicho Waldek.

– Tak! Słucham?

– Czy wiesz, co robisz?

– Tak, wiem. Odzyskuję władzę w ciele. W ten sposób ładuję swoją energię. W ten sposób zdobywam to, czego pragnę, w ten sposób mój Pan, mój Bóg daje mi to, czego chcę, daje mi to, co muszę przekazać dalej.

– I ty tego chcesz?

– A mam inne wyjście?

– Dlaczego nie patrzysz na mnie? Wstydzisz się?

– Nie! Boję się!

– Czego??

– Że cię porażę wzrokiem. To musi chwilę potrwać.

– Wierzysz w takie bajki?

– Nie. – Zygmunt zaczął się uśmiechać. Poruszał palcami rąk, zbliżał je do siebie i oddalał. – Ja nie wierzę w żadne bajeczki. Przed chwilą byłem tam, gdzie nie może być człowiek.

– Pieprzysz! – przerwał mu Waldek. – Nigdzie nie byłeś, byłeś tu.

– Tak! Moje oczy były tam. Muszę teraz przyzwyczaić wzrok do teraźniejszości. Muszą osadzić się dobrze w miejscu. Chyba nie wierzyłeś, że mam w oczach ogień, jak smok wawelski. – Zygmunt spojrzał na Waldka, ale mimo wszystko, nie patrzył mu nadal prosto w oczy.

– W takim razie, co to było? – Waldek był nadal nieco zadziwiony, albo lekko przestraszony.

– Nie wiesz? Nie widziałeś nigdy czegoś takiego?

– Nie!

– To hipnoza! Wchodzę w stan hibernacji i musi trochę potrwać, zanim z niego wrócę do rzeczywistości. Dlaczego ja to wszystko mówię ci? Kim ty jesteś?

– Czy żałujesz teraz, że zobaczyłem to?

– Ja mam żałować? – zdziwił się Zygmunt. – To ty będziesz tego żałował, a nie ja. Dla mnie to normalność, a dla ciebie?

– Nie wiem! Widziałem to po raz pierwszy.

Zygmunt skierował się ku wyjściu.

– Nie bój się. – Zygmuntowi dziwnie zmienił się głos, jak gdyby psuła mu się taśma magnetofonowa. – Jestem twoim życiem. – zadźwięczał dalej.

– Co takiego!? Powtórz to. – Waldek oniemiał na dźwięk jego głosu.

– Co takiego?

– Powtórz ten dźwięk!

– Ale jesteś dziecinny! – Zygmunt już nie czekał na niego. – Chodź na górę, jeszcze pomyślą sobie coś o nas?

Chłopaki wyglądali faktycznie, czy wejdą tamci na górę, czy nie? Gdy Waldek wszedł za Zygmuntem na górę i pobladły usiał, zapytali go...

– Co się stało? – Mirek pochylił się ku Waldkowi.

– Nie wiem! – Waldek pokręcił głową. – Nie potrafię tego zrozumieć. Nie chcę nic mówić. – skierował wzrok w kierunku przeciwnych stołów, gdzie siedziała grupa dziewcząt, a wśród nich przypadło siedzieć Zygmuntowi.

 

 
 

 

 

 

 

Zygmunt już chciał usiąść na pierwszych krzesełkach, gdy spostrzegł, że po przeciwnej stronie siedzi Zosia.

 

 

– O! Nawet nie zauważyłem kiedy weszłaś. – posłał jej przepiękny uśmiech. Podszedł do niej.

– Ja nigdzie nie wychodziłam. Nie miałeś co zauważać. – była jakaś dziwna.

Zygmunt przysunął sobie krzesło z jej prawej strony.

– Zosia! Dojrzałem już do prawdziwie męskiej decyzji... – przyklęknął przed nią.

– Powiedziałam ci, muszę się nad tym zastanowić! Tego nie można załatwić jednym gestem.

– Jeszcze nie wiesz, o co cię chcę zapytać?! – Zygmunt był wyraźnie zdziwiony.

– Wiem! Wstań, to nie ma sensu!

– Chciałem cię poprosić, abyś została moją żoną!?

– Wiem! Przecież mówię ci, „powiedziałam, że muszę się nad tym zastanowić”! Co się z tobą dzieje?

– To ja chciałbym wiedzieć, co się z tobą dzieje? Skąd wiedziałaś, że ci się oświadczę, że poproszę cię o rękę? – Zygmunt przykucnął na krześle.

Zosia spojrzała na niego i roześmiała się.

– Czy jesteś pijany, czy nie wyspany?

– Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że nic nie piłem. – ujął to tak bardzo poważnie, aż tak poważnie, że położył rękę na piersi.

– Po drugie, tyle dowiedziałam się nowych rzeczy, że chyba nie będę potrafiła podjąć odpowiedniej decyzji. – skwasiła nieco minę.

– Skąd mogłaś wiedzieć, o co poproszę cię? Odpowiedz mi! – nalegał.

– Nie bądź dzieckiem. Przecież prosiłeś mnie.

– Zanim cokolwiek powiedziałem, przerwałaś mi. Skąd wiedziałaś, o co będę pytał?

– Domyśliłam się.

– Odpowiedz, czy chciałabyś być moją żoną, ale zanim podadzą bigos, później będzie za późno.

Zosia opuściła wzrok na stół, po chwili popatrzyła na niego.

– Zanim podadzą bigos? – powtórzyła, jak gdyby nie umiała nic więcej wymyślić.

– Tak! Wszystko zależy od tego. Odpowiedz, zanim podadzą bigos, później będzie już za późno. – wbił w nią swe wielkie gały. Ale zaraz je spuścił, aby nie zrobić jej krzywdy.

– Nie podadzą bigosu, już nie podadzą bigosu.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbyś przewidywała przyszłość?

– Tak! A co myślisz, że tylko ty to umiesz? Ja też potrafię? – roześmiała się.

– Zanim podadzą bigos, możesz sobie żartować, ale czas ucieka.

Zosia spojrzała na swoją dłoń.

– Wypisane tu jest, że dzisiaj już nie podadzą bigosu, czy wiesz ile mam czasu? Mogę przestać myśleć, mam czas do wieczora, albo i jeszcze dłużej. Mój czas jest nieograniczony.

– Nie mówmy o tym.

Zygmunt dojrzał na sali kelnereczkę.

– Czy można na chwilę?! – a gdy podeszła, poprosił. – Czy mogłaby pani podać nam... – wskazał siebie i Zosię. –...porcję bigosu?

– Ale już był podawany, czyżby tak smakował? Cieszy nas! – uśmiechnęła się kelnerka.

– Już podawany? – zerknął na Zosię. – To dlatego! Czy mogę poprosić, chociaż ociupinkę, jedną łyżkę, niewiele... troszeczkę?

– Jeśli jeszcze będzie?! – pomyślała kelnereczka.

– Nie! – zajęczała Zosia. – My nie chcemy, on żartował!

– To nie był żart! Gdyby nie było już bigosu, proszę wyłowić ze zlewek, przecedzić i podać, tu chodzi o zakład. – pośpiesznie ponaglał Zygmunt.

– O nic nie zakładałam się. To twój wymysł.

– Jednak podadzą bigos. Ja nigdy się nie mylę. Zawsze wiem, co mówię. – był taki dumny ze swej decyzji. Czuł wielką satysfakcję.

– Będziesz to jadł? – zdziwiła się Zosia.

– Tu nie chodzi o jedzenie, o fakt. Odpowiesz zanim podadzą bigos? A może chcesz zrąbać naszą przyszłość?

– Naszą przyszłość?? – powtórzyła jak papuga, ale zadziwiona. – Uważasz, że może być, jakaś, nasza przyszłość?

– Zawsze jest jakaś nasza przyszłość. Przyszłości nikt nam nie poda, my musimy ją sobie sami stworzyć. Jak ją zbudujemy, tak będziemy żyć?

– A jaka jest moja przyszłość? – Zosia wyciągnęła do Zygmunta swoją dłoń. – Tam też coś jest, co?

– Nie chciej, abym zajrzał w nią! Broń się od tego, to twoja prywatność. Nie pozwalaj nikomu w nią zaglądać. – Zygmunt złożył jej dłoń. – To prawie jak cnota!

– Ale ja chcę! – Zosia rozłożyła dłoń. – Chcę wiedzieć, co czeka mnie w przyszłości!

– Pamiętaj, sama chciałaś! Czy zdążysz odpowiedzieć, zanim przyniesie nam bigos?

– Zdążę.

Zygmunt przykrył swoją dłonią jej dłoń. Oczy swe utkwił w jej dłoni. Uczynił kilka ruchów okrężnych swoją dłonią ponad jej dłonią.

– Chcesz, aby mówił, co widzę, czy wolisz, abym mówił, co czujesz?

Zosia przez krótką chwilę chciała się roześmiać, ale jednak spoważniała.

– A czy to jakaś różnica?

– Gdy będę mówił, co widzę, będzie to pewnego rodzaju kłamstwem, bo opisywał ci będę językiem wyobraźni. Gdy będę ci mówił, co czujesz, będzie to język ludzki, ale jak dziwny. Nie, to nie będzie nic innego, tylko mówione innymi językami. Gdy dwóch malarzy maluje, obrazy zawsze są inne. Niby ta sam rzecz, ale inny punkt widzenia. Punkt widzenia, zależy od miejsca siedzenia.

– Nie wiem, co powiedzieć? Miałeś mówić, jaka będzie moja przyszłość?

– Powiem ci obie wersje. Wybierzesz tą, którą będziesz chciała. Powiem, o tym, co widzę. – wpatrywał się w dal obok jej głowy, gdzieś ponad jej twarzą. – Już... to chyba twój dom, nie znam twego domu, nie znam twojego ogródka. To chyba twój ogródek, bo czyj by inny? Ogrodzenie... nie ważne... ktoś posadził coś. Powinnaś wiedzieć, co i kto, to twój ogródek. Czy czekamy, aż coś z tego wyrośnie? Czy chcesz wiedzieć? Przyspieszmy czas. Jest coś! Rośnie! E! Myślałem, że posadzisz kwiaty! To chyba winogron... winorośl... jak to się powinno mówić?

– I tak dobrze i tak dobrze! – wyszeptała Zosia.

– Cicho! Nie rozpraszaj mnie! Czy to są owocowe?... o tak! Co za piękny okaz, jaki dorodny!? Zawsze chciałem posadzić coś takiego! Zaraz! Czy to nie jest szczepionka z mojej winorośli...? Dałbym nie wiem co, że takie krzewy znam? Jakże soczyste owoce, jakże dorodne, w sam raz jak z mojej winnicy?

– Ty masz winnice? – zdziwiła się.

– Podejrzewam, że... to moje szczepionki. Szukałem ich! Ktoś postarał, się abym nie znalazł ich, ktoś postarał się, abym zapomniał o nich. Komuś bardzo zależało, abym nigdy nie dowiedział się o ich istnieniu. Jakże wdzięczny ci jestem, że dałaś zajrzeć do swego ogrodu. Ty też jesteś winna, ukryłaś winorośl za domem, schowałaś ją. Wszem i wobec opowiadałaś, że jest to inna sadzonka. Dlaczego? Przecież każdy potrafi odróżnić dobre drzewo od złego drzewa, sadzonki też są różne, jedne mają owoce duże, inne owoce małe, inne są ciemne, jeszcze inne mają winogron biały. Każdy szczep ma swe cechy charakterystyczne. Poznaję swoje sadzonki. Co za piękna winorośl! Jestem ci wdzięczny, że wyhodowałaś ją. Trzeba przyznać, żyzny grunt. „I wyszedł siewca i posiał nasienie. Jedno z nich padło na ziemię piaszczystą i uschło, inne z nich padło pomiędzy kamienie i rozdeptali je, ale jedno z nich padło na ziemię żyzną. I wyrosło z niego piękne... i dało owoc stokrotny.” Czy wiesz, co to?

– Tak! Fragment „Ewangelii”. – Zosia pochyliła się nad nim.

– To twoje przeznaczenie. Teraz powiem ci, co będziesz czuć. Do czego cię można porównać, do sroczki. Sroka jest złodziejką.

– Właśnie! – roześmiała się. – Sroki to złodziejki.

– Ty też nią będziesz. Ukradniesz mi syna. Ukradniesz mi winorośl, posadzisz ją tam, gdzie moje oczy nie zobaczą go. Wszystkim powiesz, że to nie moja szczepionka. Ale zawsze będziesz wiedziała, że kłamiesz. Po śmierci jest taki dzień, kiedy matki przyprowadzają do swych mężów... do ojców, swe dzieci. Przyprowadziłaś go, pokazałaś mi go, wiedziałem o jego istnieniu i tego ci nigdy nie wybaczę. Ukradniesz mi winorośl, ale nie wiesz, że z nią ukradniesz sobie łzy i rozpacz. Powiedziano mi, że jesteś silną kobietą, a ty wylewasz łzy... będziesz wylewać dużo łez. Chciałaś! Ten, z którym żyć będziesz, nie posadzi szczepu winnego. Z jego ogrodu nie pożywisz się, taki twój wybór. Sama wybrałaś... nikt nie zmuszał cię... sama wybierzesz... nikt nie będzie cię zmuszał. To będzie tylko twój wybór. Dlatego chciałem uszczęśliwić cię, dlatego stało się to, co się stało. Mogłem być z tobą, wtedy żyłbym, nie chciałaś, pójdę pod topór. Nie chciałaś, abym był twoim Zbyszkiem. Czy zrozumiałaś wszystko, co ci powiedziałem?

– Aż nadto! – była zasmucona.

– Cieszy mnie! – podniósł się. – Jest wiele dziewcząt na świecie, mnie ofiarowane są te, których nikt nie użyźni. To moje zadanie, dlaczego? Tak chciał Pan. Jestem posłuszny jego woli.

– Gdzie chcesz iść? – chwyciła go za rękę.

– Tam, gdzie czekają mnie!

– Zaczekaj! Posiedź ze mną! Proszę cię. Nie chcę być sama.

– Spójrz! Na stole jest bigos. Twój czas minął.

– To nie ważne! Czy to ma jakieś znaczenie?

– Przegrałaś swoje życie. Jesteś zakłamana, powiedziałaś, że już nie podadzą bigosu, a jednak podali.

– Chłop swoje, a pop swoje! Usiądź, przecież cię nie ugryzę. – wyszeptała.

Nie miał ochoty usiąść, ale pociągnęła go za rękę. Usiadł.

– I co teraz? – zapytał ją ze smutną miną. – Będziemy tak patrzyć się w siebie?

– A nie chcesz? Jeśli nie chcesz, to powiedz coś ciekawego. Znasz tyle ciekawych rzeczy, może coś zainteresuje mnie. – wdzięczyła się ku niemu.

– Czy coś z mego życia jeszcze może zainteresować cię? – powiedział jak gdyby sam do siebie.

– Próbuj! – Zosia zaczęła klaskać „artystom” wykonującym program.

Rozłożył przed sobą lewą dłoń. Prawą uczynił kilka gestów, albo raczej kręgów nad swoją dłonią.

– Może to cię zainteresuje. Znalazłem się w dziurze czasu, będę przeżywał tą samą sytuację po kilka razy, ale wyrwę się z niej. Tylko skąd będę wiedział, że to właśnie to? Przed chwilą, co byłem na zewnątrz, ładowałem swą świadomość. Nie wszedłem w ten czas, co powinienem, to moja wina. Myślałem, że dając ci drugą szansę, pomogę ci, a tylko zaszkodziłem.

Rozległy się gromkie brawa. Grupka artystów kłaniała się po skończonym występie.

– Przepraszam, Zosia, pójdę naprawić to, co już zepsułem.

– Zostań! Nigdzie nie chodź! – złapała go za rękę. – Siadaj!

– Kochanie, tu chodzi o naszą przyszłość! Naszą, nie czyjąś, ale naszą! – wyrwał swą rękę z jej objęć. – Wszystko naprawię! Wiem jak!

Znów jak pierwszym razem zaczął zmierzać ku miejscu, gdzie stał mikrofon. Odwrócił głowę, aby uspokoić Zochnę, ale ta siedziała?... z głową opartą na stoliku, jak poprzednim razem.

– Tym razem... – zawołał do profesorskiego stolika. – ...już nie będę pytał, czy mogę? Wierzę, że mikrofonu jeszcze nie wyłączono. Panie i panowie... – stuknął w mikrofon, ten zaszumiał, zatrzeszczał, dał znać o swym podłączeniu. – ...powinienem inaczej zacząć swoje przemówienie, bynajmniej takie są założenia scenariusza, ale tym razem postanowiłem zrobić to odwrotnie. Na pewno każdy z was oglądał film ”Dzień Szakala”! Dlaczego o to pytam? Może tak dla tych, co nie oglądali go, króciutko powiem, facet dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się w dziurze czasu. Co to znaczy? Kilkanaście razy przeżywał ten sam dzień i te same sytuacje, aż zrozumiał, że musi naprawiać zło powstające tego dnia. W chwili, gdy udało mu się naprawić wszystko, od rana do wieczora, ocknął się w następnym dniu. Co to ma do rzeczy? Czy wierzycie w dziury czasu? Na pewno nie? No, bo i jaki cel mielibyście, wierząc w coś takiego? W takiej dziurze czasu znalazłem się ja. Dlaczego? Wszedłem na górę, aby uporządkować swoje życie. – rozejrzał się po kolegach. – Ty, Wojtek! Tobie najmniej powinno zależeć na tym wszystkim! Gdy powiem coś, a to miało twoim zdaniem już dzisiaj miejsce kiwnij głową, że „tak”, ale jeżeli coś nie miało miejsca jeszcze dzisiaj, kiwnij głową, że „nie”. Będę mówił i patrzył na ciebie. O key?

Wojtek kiwnął głową, „tak”.

– Gdy skończyliśmy rozmowę na dole, wszedłem na górę i ku memu zdziwieniu, zobaczyłem, że Zosia, która powinna jeszcze być na dole, siedziała za stołem. Ale to jest pryszcz. – Zygmunt machnął ręką. – Chciałem powiedzieć jej coś, ale przerwała mi, mówiąc krótko, „nie”. Możliwe, Zosia, że brzmiało to inaczej, użyłaś innych słów, ale efekt był ten sam. Powiem wam, co chciałem jej powiedzieć, chciałem poprosić ją, aby została moją żoną. Powiedziała mi, że już raz ją prosiłem, ale to nieprawda. Wyprzedziła moje myślenie. Odgadła moje myśli. Próbowała wmówić mi, że to ona ma rację. Dlatego ty Wojtek będziesz naszym sędzią. Według tego, co wiem, powinienem później podejść i poprosić o to, co czynię teraz. Ale teraz zacząłem od innych słów. Powinienem zacząć, „ Patrzę tak po twarzach waszych... aha! Słychać! To dobrze! Witam was tu zebranych, naszą kochaną radę pedagogiczną, koleżanki i kolegów...”, koniec cytatu i tak dalej. Ale ja zacząłem inaczej, nie tak jak powinienem. Po prostu zmieniam przyszłość, naszą przyszłość. Moją i Zosi. Z czego się śmiejecie? Wojtek?

Ale Wojtek rozłożył ręce.

– Jesteś tu jako sędzia pokoju! Czyżbyś nie nadawał się na to stanowisko?

Wojtek znów rozłożył ręce.

– Masz rozmawiać ze mną kciukiem! Tu nie słychać, co mówi ktoś z tamtej strony. Wojtek nie nadaje się na to stanowisko, sędzią pokoju zostanie... Waldek! Czy zgadzasz się?

Waldek kiwnął głową.

– Słyszałeś wszystko!

Waldek podniósł kciuk, ale skierował się ku niemu.

– Jeden, co zrozumiał, o co chodzi?! Po co tu idziesz? Nie podchodź... dotknij go... nie podchodź... – Zygmunt zaczął czuć się dziwnie. – ...nie podchodź... dotknij go, to brakujące ogniwo, dotknij go... nie podchodź... – ale Waldek był już blisko.

Zygmunt wyciągnął mimo woli rękę ku niemu. Zrobiło mu się mdło.

– Przecież prosiłem, nie stawaj w polu rażenia.

Zygmunt pobladł.

– Łapcie go! – zawołała Janeczka.

– Przecież prosiłem, Waldek nie stawaj w polu rażenia.

– Co ci jest? – Janeczka spryskiwała mu twarz wodą. – Posadźcie go! Chcesz usiąść?

– Nie. Dziękuję. To brakujące ogniwo. Stanął w polu rażenia i przeszkadzał mi.

– W czym?! W czym ci przeszkadzał?! – Janeczka była nieco wystraszona. – Usiądź, chociaż na chwilę.

– On wie, w czym. Chcę, żebyś milczał. – dotknął delikatnie Janeczki. – Nie, dziękuję, nie chcę siadać. To tylko chwilowa niedyspozycja. Już wszystko w porządku. Już czuję się dobrze. – uśmiechnął się od ucha do ucha.

Powstało malutkie zamieszanie. Nikt nie potrafił zrozumieć, co właściwie stało się Zygmuntowi.

– Już wszystko w porządku! – Zygmunt stanął przy mikrofonie. – Możemy kontynuować. Waldek, czy chciałeś coś powiedzieć? Wiem, co chcesz powiedzieć, ale to już teraz bez znaczenia, już znalazłem brakujące ogniwo. Innymi słowy, już rozumiem sam to wszystko. Potrzeba mi było wstrząsu. – Zygmunt patrzył na kolegę. – Chyba, że uważasz za słuszne powiedzieć coś? Skoro już jesteś?

Zygmunt cofnął się troszeczkę. Waldek chciał coś powiedzieć i nie wiedział, co ma mówić?

– Powiedz coś, czy dobrze się bawisz? Albo odpowiedz na pytanie, z którym szedłeś tu. Chociaż nie będzie miało to żadnego znaczenia. – podszeptywał mu Zygmunt.

– Nie, nic nie powiem! Nie wiem, co powiedzieć, a to, z czym szedłem, powiedziałeś sam, już jest nieważne. Przepraszam! – powiedział do mikrofonu i pomachał im ręką.

– Dziękuję ci! Oto kolega godzien zaufania. Dopowiem wam aneks do mojego pierwszego wystąpienia. Zanim wszedłem tu, na górę, wybrałem... pewien człowiek powiedziałby tak; wszystko wskazywało na to, większość głosowała „za”. Zygmunt odda życie za kolegów. Za którego? Pokaże życie. Więc żyjcie. On wybrał zanim cokolwiek powiedział. Taki już on jest. Koniec cytatu. I wracamy do drugiego wystąpienia. Wchodząc na górę chciałem dać Zosi drugą szansę, wierzyłem, że z niej skorzysta. Jednej rzeczy nie przewidziałem, że w pierwszym wystąpieniu, aż tak bardzo rozgadam się. Masz rację Zosiu, żadna z dziewcząt, nie chciałaby brać za męża, powiem wulgarnie mordercę. Jednak wprowadzę tu aneks, ja tylko pobiłem się z profesorem, to że skutek stał się taki, jaki się stał, czy to może być moja wina? Bić się z każdym mam prawo. Walka jest domeną samców. Wy samice, też się bijecie i to gorzej niż my samce. Walka o przetrwanie, była, jest i będzie. Lepiej w tej walce być wygranym, niżeli przegranym. Do wygranych, świat należy. Dałem ci drugą szansę, nie skorzystałaś z niej. Mało tego, dałaś mi wejrzeć do swego ogródka. To był twój błąd. Powiedziałem ci prawdę o ogródku. Powiedziałem ci prawdę o swej miłości, dorosłem do tego. Jest jeszcze jedna prawda. W moim życiu wszystko dzieje się na trzy. Najpierw, dzieje się coś jako zapowiedz tego, co będzie, później jest ostrzeżenie i po trzecie dzieje się to. Dwa razy oświadczyłem ci się, trzeci raz tego nie uczynię, trzeci raz pozostawię dla ciebie. Będziesz gonić za mną ulicami Ursusa, aby powiedzieć mi to, co będziesz miała do powiedzenia, ale gdy mnie znajdziesz, będzie za późno. I to też jest prawdą. Gdy zrobi się ciepło poznam dziewczynę, która zastąpi cię, zajmie twoje miejsce. Bez wahania stanie się matką moich dzieci. Mówiłem ci prawdę, odpowiedz zanim podadzą bigos, teraz my nawarzyliśmy sobie bigosu. Jesteśmy młodzi, wszystko przed nami. Tak bardzo chciałem, aby dziewczyny zazdrościły ci dzisiejszego dnia. Nie wiem, dlaczego, ale chciałem, aby on był dla ciebie, najpiękniejszym wspomnieniem. Zniweczyłaś go. Dla mnie, nie. Zepsułaś go dla siebie. Dziura czasu, o której mówię, sprawi, że gdy ocknę się, nie będę pamiętał tego, wy jednak będziecie pamiętać to. Wy tak, ja nie. Dlaczego tak jest? Nie wiem! Zawsze tak jest. Ale dajmy już temu spokój. W kolejności, jak powiedziałem na samym początku, teraz powinna nastąpić część wesoła. I niech się tak stanie. Każdy artysta, nawet ten najgorszy jest zapowiadany przez jakiegoś konferansjera, ja niestety muszę zapowiedzieć się sam. Powiem tak! Każdy swój występ, albo prawie każdy swój występ zaczynam świetną piosenką pewnego artysty i aktora, a brzmi ona tak! – próbował śmiać się, ale gdy reszta nie uśmiechała się, jemu też dziwnie wychodził ten śmiech. – Jest ona świetna na dobry początek. Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Lubię piosenki i różne inne dźwięki. Szczególnie jak mnie coś wzruszy, rzuca mnie się na uszy. Teraz będę już szczery wybrałem drogę kariery, kariery na estradzie, na pewno sobie poradzę. Stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni! Wasze głupie porady dziś nie dadzą mi rady, bo ja się wcale nie chwalę, ja po prostu niestety mam talent. Gdy człowiek wierzy w siebie, to cała reszta to betka! Nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać. Wejść na estradę i zostać... cała reszta to rzecz prosta. A ja wiem, co jest grane, dlatego tutaj zostanę, będę śpiewał piosenki, będę klaskać panienki, będą dawać mi kwiaty, będę wtedy bogaty. Bo ja się wcale nie chwalę, ja niestety, niestety mam talent. Ja głos wydaję z siebie, wszyscy są w siódmym niebie. Stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni. Wasze głupie porady już nie dadzą mi rady. Nikt mnie tutaj nie kiwnie, bo odczuje to dziwnie. Ja nikogo nie straszę, ja talentem niestety go gaszę. Bardzo lubię piosenki i różne inne dźwięki, szczególnie jak mnie coś wzruszy, rzuca mnie się na uszy. Ja znam ładne szlagiery pójdę drogą kariery, kariery na estradzie, wierzę, że sobie poradzę. Hu! – wydał z siebie dziwny okrzyk.

Nie było braw, nie czekali na takie coś, ani na nic lepszego, byli na nim zawiedzeni.

– Przeglądam w myślach swój repertuar i tak myślę, co zaśpiewać wam, abyście nieco rozweselili się? Jesteście smutasy, ale to chyba was powinno rozbawić, tylko jedna prośba, nie pomyślcie, że śpiewam o swym życiu. – roześmiał się. Przyłożył rękę do piersi. – Serce moje płacze i na ziemi jest mi źle, bo dziewczyna, którą kocham opuściła nagle mnie. Zostawiła me uczucia i zostałem całkiem sam, a ja o niej ciągle myślę i jej obraz w sercu mam. O! Miła moja! Czy zdradziłem kiedyś cię? Czy zrobiłem ci coś złego, by ci było ze mną źle? O! Miła moja! Czy mój płacz nie wzrusza cię? Czy twe serce jest tak twarde, że opuszczasz teraz mnie? W sercu został smutek i wspomnienie tamtych dni, gdy cieszyłem się tak bardzo ze spędzonych razem chwil. Ust twych ukochanych nie zobaczę nigdy już, nie przytulę znów do serca najpiękniejszej z wszystkich róż. O! Miła moja! Czy zdradziłem kiedyś cię? Czy zrobiłem ci coś złego, by ci ze mną było źle? O! Miła moja! Czy mój płacz nie wzrusza cię? Czy twe serce jest za twarde, że opuszczasz teraz mnie? Potem tu wróciła, aby oddać serce swe, pokochałem ją tak bardzo i oddałem serce jej. Człowiek się raduje i na świecie dobrze mi, bo dziewczyna, którą kocham swoje serce dała mi! O! Miła mija! Czy zdradziłem kiedyś cię? Czy zrobiłem ci coś złego, by ci ze mną było źle? O! Miła moja! Czy mój płacz nie wzrusza cię? Czy twe serce jest tak twarde, że opuszczasz teraz mnie?

Tym razem już posypały się brawa, ale nie wiedział, czy dlatego, że piosenka o miłości, czy dlatego, że śpiewana o Zosi.

– Żebyście nie pomyśleli, że śpiewam tylko dla Zosi i tylko o swym życiu, zaśpiewam wam coś życiowego i też o miłości. Jest to piosenka z pewnego filmu, tytuł jest do odgadnięcia. Podpowiem tylko, bohater tańczy z miotłą...– ręce położył na piersi. Głowę przechylił do tyłu. – Juken dens, ewry dens juwekaj. Ugyzju yjaj momy czaj. Juken smal, ewysmal lymem łewi ewju hew i ysymulaj. Bezdon fou getusty hulju hou. Elynus hodju gonefi. O! sou darlin sewronles dens fomi. Ołen nou, ołen nou! lesfon miuzik fajlaj foten łaj, dołen hewiu fan. Lewen sen, lewen sen! Hałen wyran har giwiu harfiu rande fon. Esdonfo getius tej kijljuło elynus hodju gonefi. O! sou darlin, sewron les, dens fomi. Bejbi donju nou, aj lowiu sou, czindzi bije lewi tecz awiut newe hawe lewit glou, alawiu o sou macz... Juken dens, dołen hełry on dołen lades ho. Endys taj tiugo dibi jas. Gibi olanlo ema tidzi ho, jumas tenih nou. Ken denston fou getysden ki miu hom, e  nijus  houmiu gonewi. O! sou darlin sej zole dens foumi... Ken denston fou getysden i  miuhou e nijus houmiu gonewi. O! sou darlin sej zole dens foumi, hany, hany. Oo! Sejzole dens foumi, bejbe, bejbe. Oo! Sejzole dens foumi. – próbował jeszcze parafrazować i zakończył.

Tym razem posypały się brawa. I był zadowolony.

Ktoś blisko schodów dawał znaki, nieco uciszyło się i wreszcie można było usłyszeć wołającego.

– Przepraszam bardzo, ale z tej strony mikrofonu nie słychać nic tamtej strony! Takie są prawa naszej techniki, że zagłusza jeden drugiego. – Zygmunt próbował porozumieć się z mówiącym.

 Ten pan podszedł bliżej. Pokazał, aby przytkać mikrofon, co chłopak niezwłocznie uczynił.

– Skoro lubisz śpiewać, bardzo prosimy na dół, tam jest kapela... prosimy na dół. – pan uczynił gest zapraszający.

– Panie i panowie, wyrzucają nas stąd! Musimy opuścić to miejsce, przykro nam! – odpowiedział za wszystkich.

– My nie wyrzucamy was! My tylko zapraszamy was na dół do tańca, a ciebie kolego, na dół do śpiewania. – poprawił go pan.

– Dziękuję bardzo panu za zaproszenie! Jeśli chodzi o mnie, jest to nie możliwe. – posmutniał nieco. – Od razu wyjaśnię, dlaczego? Ten ktoś, lub to coś, co pilnuje przekazu informacji dla mnie, ustawiony jest na to miejsce. Z tego miejsca mogę odbierać jego sygnały, z innych nie. Dla innych miejsc są inne wiadomości. Chcę śpiewać im, chcę, jeśli byłoby to możliwe zagrać im, ale tylko z tego miejsca. Chyba rozumie pan to? Muszę posłuchać, co ma do powiedzenia góra. – podniósł głowę do góry i przechylił ją do tyłu i zamknął oczy. – Nie widzę nikogo, ale wszystko jest już naszykowane do grania i słuchania. – gestem ręki pokazał pięterka, szufladki. – Gdybym teraz, z tym wszystkim chciał przejść, chociaż kawałeczek, to wszystko runie. Czy wyobraża pan sobie ten huk? – uśmiechnął się. – Nie może góra do Mahometa, musi Mahomet do góry.

– Rozumiem! Jeśli to, co mówisz jest prawdą, nawet wierzę ci. – chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu.

– Twoja wiara jest wielka. Twoja wiara przeniesie instrumenty na górę. Uczyń to! – Zygmunt wyraźnie żartował sobie z niego, albo zafascynowała go jego wiara.

– To nie będzie wiara, ale moi chłopcy.

– Czy jest możliwe, przenieść instrumenty na górę?

– Oczywiście, że tak! To najprostsza rzecz w tym przypadku.

Po schodach już wchodzili panowie niosąc pokaźny instrument.

– Twoja wiara jest wielka, przyniosła mi instrument. A słowo ciałem się stało... – zadeklamował Zygmunt.

– To nie wiara, ale chęć zabawy. – uśmiechnął się pan.

– Przepraszam bardzo, ale kim pan jest?

– Kierownikiem klubu, albo jak wolisz, kierownikiem „Domu Kultury”. – wciąż uśmiechał się.

– Rozumiem! Pan każe, sługa musi! – też uśmiechnął się do kierownika.

– Chciałeś, masz! Ale czy na pewno umiesz grać?

– Z tym, mogą być pewne problemy. Ogólnie rzecz biorąc, nie potrafię grać, ale oni...– Zygmunt wskazał palcem w górę. –...zawsze pomagają mi. Myślę, że i tym razem nie zawiodą mnie. – przechylił głowę do góry i wydeklamował. – W tobie’m panie nadzieję położył, niech nie będę zawstydzony na wieki. Ja będę przeplatał palcami, a wy młodziankowie grajcie za mnie. Niech wygląda to, jak gdybym to ja grał. – wyciągnął ręce ponad instrumentem. Pomachał palcami. Uśmiechnął się.

– Chcesz powiedzieć, że rozmawiasz z kimś? – zdziwił się kierownik.

– Ja nie chcę, ja mówię. Jestem w kręgu, który mnie chroni. – zatoczył ręką koło. – Chce pan zajrzeć do środka? Bardzo proszę! – wziął go za rękę i podciągnął ku sobie. – Proszę, tam na półeczkach są poukładane kasety z piosenkami.

– Ja nic nie widzę! Sufit jak rok temu, albo i więcej. Tu nie ma żadnych kasetonów.

– Nie widzi pan? A to pech! W takim razie będzie musiał pan słuchać. Mam do wyboru całą gamę przebojów, starszych, nowszych. To wszystko chcę dzisiaj grać. W prawdzie nie jestem utalentowany, ale w przyszłości będę grał. Czy wie pan, jak ludzie będą się uczyć w przyszłości grać? Wynajdą, oczywiście ktoś zdolny, płytę, na której będzie nagrane jak grać? Podłączać się będzie do takiego instrumentu. Pod klawiszami zapalać się będą światełka. Chcąc nauczyć się, trzeba będzie tylko naciskać w odpowiednim czasie klawisz, żeby zgasić klawisz. Ot! Cała filozofia. Ci, co zapamiętają, nauczą się grać, inni, będą grać ot tak, dla zabawy. Zagram panu później coś w ten sposób. Ten, kto uczy się grać musi ustawić instrument w takiej samej pozycji jak... co ten tu. Zagram panu, ale to później.

Pobrzdąkał coś na klawiszach.

– Wychowany byłem w domu w ten sposób, że pierwszy raz, pierwszą rzecz ofiarowywało się Bogu. Dajmy na to... kupiona koszula, pierwszy raz szło się w niej do kościoła. Później można było w niej chodzić choćby i na co dzień. Buty, pierwszy raz szło się w nich do kościoła, garnitur... i tak dalej. Dlaczego? Nie wiem, tak mnie uczono i tak chciałbym i dziś. Pierwszą... pierwsze, co zagram, chciałbym ofiarować swemu Panu, memu Bogu. Czy Bóg lubi słuchać muzyki? Myślę, że tak. Mało tego! Czy wiecie, że u żydów Panu tańczyli tylko mężczyźni? Ale dość tego, Zygmunt bierz się za granie!

Położył ręce na klawiaturze. Cicho wydał kilka dźwięków. Coś śpiewał, ale było to tak ciche, że aż brzydkie, coś ciągnął, naraz przestał i uderzał w klawisze mocniej i już głośno i wesoło zaczął śpiewać.

– Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze, grajmy Panu na harfie rzeczy tak fantastyczne. Grajmy Panu na cytrze, grajmy Panu na lirze, grajmy Panu śpiewajmy niech usłyszy to w górze. – powtarzał to po kilka kroć. Za każdym razem głośniej i weselej, aż stała się piękną i głośną melodią.

Na chwilę tylko ucichł i znów zabrzdąkał kilka taktów i znów zaczął śpiewać.

– Gdybym był bogaczem...– poleciało w głośniki. Nikt nie musiał zgadywać, co dalej, wszyscy znali arię z tego spektaklu.

Razem z nim popłynął po sali śpiew chłopaków. W momencie pomiędzy zwrotkami zawołał do chłopaków.

– Teraz chłopaki wyskakują na środek i tak jak potrafią, tak tańczą taniec z tego spektaklu. Prosimy!

Chłopcy wyszli, co prawda, nie aż tak chętnie jakby tego sobie ktoś życzył, ale wyszli.

– Żeby wam to dobrze wychodziło, jeden z was musi dyrygować krokami! – zdążył zawołać i śpiewał dalej.

Im dłużej tańczyli, tym lepiej im to wychodziło, dlatego jeszcze raz im zaczął śpiewać od początku nie przerywając melodii. Nawet nie zaskoczyli, że piosenka powtórzyła się. Gdy skończyła się melodia i ich taniec, otrzymali bardzo duże brawa, zasłużone brawa.

– Zagram wam teraz, gdy już można grać, to, co śpiewałem wam na początku. Z podkładem muzycznym, będzie to, o wiele lepsze. Dobrze by było, mieć przy sobie sekcję rytmiczną, ale skoro nie ma, musimy obyć się i bez tego.– zagrał kilka akordów, gdy na schodach pojawił się kierownik, a za nim, jak wielbłąd, człapał ze swym garbem perkusista. – Brawo! – zawołał Zygmunt. – Teraz to będzie muzyka. Tych, co lubią tanga przytulanga, proszę do tańca. – zagrał kilka akordów i zaczął śpiewać. – Dzisiaj znów, ten list, przypomniał naszą miłość...

Rysiek chyba z grzeczności, podszedł do Zosi i poprosił ją do tanga. Nie opierała się, nie było powodu. Bardzo lubiła tańczyć. Poszła za głosem.

– Kiedy już jesteśmy przy tangach, posłuchajcie i zatańczcie to! Czas, płynie czas. Po cichutku kradnie nasze dni... – teraz z muzyką konfrontował swój śpiew i nastrajał głos do melodii, jego siłę, barwę.

Nagrodą dla niego były brawa, które otrzymywał. Uśmiechał się i nie czekając, aż ktoś o coś poprosi go, grał dalej.

– Teraz coś dla tych, którzy lubią tańczyć okręcane. My w szkole nazywaliśmy to, dżajfem. Powiedzmy krótko, okręcany. – dał akordy ostrej muzyki i zaczął. – Gdzieś daleko stąd, złoty zamek złoty tron! Wstążek dziki szum, niewidzialnych gości tłum. Koronkowy bal już nas woła, świateł tysiąc, tysiąc par. Co tam smoki? Co tam kryształowe łzy? Damy sobie radę ja i ty! Pamiętaj! Gdy mi rękę dasz, popłyniemy razem tam, gdzie oczy gwiazd. Przez bajkowe niebo, przez bajkowy las, gdy mi tylko rękę dasz. Gdzieś daleko stąd, złoty zamek złoty tron! Zapukamy tam, do zamkowych wielkich bram. Jak tęczowe ćmy, zatańczymy póki szklana góra lśni. Co tam smoki? Co tam kryształowe łzy? Damy sobie radę, ja i ty! Pamiętaj! Gdy mi rękę dasz, popłyniemy razem, tam gdzie oczy gwiazd. Przez bajkowe niebo, przez bajkowy las, gdy mi tylko rękę dasz. Pamiętaj!...

Rysiek okazał się najlepszym z dotychczasowych tancerzy. Pięknie tańczył okręcanego. Zosia miała tyle wdzięku w tańcu, że czasami aż strach było oderwać oczy od nich. Ale i inne pary były świetne. Adaś Kręcisz tańczył właśnie ze Zduńską, z profesorką od fizyki. Mała wzrostem. Jakże pasowali w tańcu do siebie. Jego ciotka była sekretarką w szkole, znał dobrze wszystkich profesorów, całą radę pedagogiczną, przesiadywał u nich po lekcjach godzinami.

Znów przeleciał palcami po klawiszach.

– Przepraszam bardzo, ale w tej chwili akurat same walce i tanga przychodzą mi do głowy. Dla młodzieży, to raczej nie w smak, prawda? Ale jeszcze jedną piękną melodię chciałbym zagrać... dla kogo? No jak myślicie? Tak wyobrażałem to sobie. Słuchajcie i tańczcie. – próbował na początek dać kilka taktów marsza Mendelsona, ale jednak doszedł do przekonania, że nie wychodzi mu i dał spokój. – I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci... – i zaczął śpiewać. – Byłaś sama wśród ludzi, tak jak ja byłem sam. Uciekałem w marzenia i szukałem cię tam. Serce moje zadrżało, kiedy ujrzałem cię i wiedziałem, że teraz szczęście nie minie mnie. Będę wierny ci, będę kochał cię, tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, aż do końca dni i rozdzieli na s jedynie śmierć.... Nasze dłonie związane. Złoto na palcach lśni. Oczy twe zakochane wróżą szczęśliwe sny. Pięknie stół zastawiony i kapela już gra, biały welon rzucony, goście tańczą a ja... Będę wierny ci. Będę kochał cię. Tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, aż do końca dni i rozdzieli nas jedynie śmierć.

Po piosence starał się grać refren lub jedną zwrotkę melodii, chociaż jeszcze raz, aby przedłużać taniec.

– A teraz, drodzy państwo, chciałbym poprosić tu do mnie, naszą prawdziwą artystkę... – zaczął bić brawo. Uśmiechał się do Janeczki. – Ze źródeł dobrze mi wiadomych, wiem, że wśród nas mamy nie byle artystkę, ale naszą Janeczkę, o przepraszam, panią profesor. Bardzo panią proszę do mnie, czyli do mikrofonu. Chcielibyśmy posłuchać śpiewu większej klasy.

Janeczka się wzbraniała, ale bijąc brawa zmusili ją. Co też chętnie uczyniła.

– Ja nie jestem żadna artystka. – uprzedziła.

– Może źle powiedziałem, powinienem powiedzieć piosenkarka, ale chciałem dodać animuszu mówiąc artystka. Uważam, że artystka, to więcej niż piosenkarka. – tłumaczył Zygmunt.

– Nie brnij w ślepy zaułek. Ja nie jestem ani artystka, ani piosenkarka.

– Czuję, że za chwilę oberwie mi się.

– Przydałoby ci się.

– Ale na co dzień pani śpiewa, czy tylko od wielkiego dzwonu? Ogólnie rzecz biorąc, piosenka dla pani nie ma tajemnic, nie jest to dla pani nic nowego?

– Dlaczego pytasz?

– Właśnie! Dlaczego pytam? Chciałbym, aby pani, jako nasz gość, zaśpiewała nam. Nie powiem, że godzinę czy dwie, ale kilka swych dobrych piosenek.

– Nie mam dobrych piosenek.

– Nie umiem namawiać kobiety, mam na myśli śpiewanie piosenek. Prawdziwa diwa piosenki, zawsze chce zaśpiewać coś dobrego i coś wielkiego. Czy zechciałaby pani, zaśpiewać nam szlagier dawnej Warszawy, „Stachu”. To jest wybitnie damska piosenka.

– Wrabiasz mnie w... nie powiem w co! – ciszej już dodała. – Nie znam tego dobrze. Coś innego!

– Trzeba improwizować. Dla przykładu. Czy możemy zaśpiewać, na przykład... – zabrzdąkał na klawiszach. – To można śpiewać w duecie. Be same, be same muczio…

Poddała się melodii i poszło w eter.

– Powiedz mi, co znaczy kochać? Co znaczą dla ciebie, króciutkie te słowa dwa? Powiedz mi, co znaczy kochać? Tak mało wiem jeszcze, czym dla mnie dziś miłość jest? Przytul mnie i pocałuj, weź mnie w swe ramiona. Powiedz mi, czym miłość jest? Naucz mnie, naucz mnie kochać. Co znaczą dla ciebie króciutkie te słowa dwa? Naucz mnie, naucz mnie kochać. Powiedz mi proszę cię, czym miłość dla ciebie jest. – szybko usunął się od mikrofonu. – Teraz kwestia damska. – jeszcze zabrzdąkał po klawiszach.

Janeczka śpiewała znaną jej wersję piosenki.

Gdy skończyli tę piosenkę, otrzymali ogromne brawa. Wtedy Zygmunt zaproponował, jako bis, piosenkę w wykonaniu Janeczki, „Stachu”. Już teraz nie wzbraniała się. Zdecydowanie stanęła na wysokości zadania. Uzgodnili tylko jeszcze, jak ją grać i poszło w eter.

Janeczka była naprawdę świetną śpiewaczką, świetną wykonawczynią tej piosenki. Zygmunt nie pozwolił, aby brawom był koniec, gdy brawa milkły, wznawiał je, co wprowadziło w zakłopotanie dziewczynę.

Zrozumiała, że tak wielkie brawa są zapłatą za jej krótki występ i podziękowała, ale Zygmunt zatrzymał ją.

– Przyznacie chyba sami, że tak świetny głos powinien być nagrodzony. Przyznam i to szczerze, że jako nasz gość, mogłaby pani jeszcze coś nam zaśpiewać, ale to już zostawiamy pani decyzji. Pokazała nam pani swe możliwości i za to dziękujemy. W nagrodę i to już nie będzie tylko ode mnie, chociaż ja chcę to zaśpiewać, ale od mich wszystkich, proszę przyjąć tę oto piosenkę.

W głośnikach rozległa się ostra muzyka, ostre rytmy popłynęły w eter.

– Zostań ze mną, zostań tu. Kochaj do utraty tchu. Pragnę słyszeć, pragnę czuć twoje serce. Gdy cię nie ma sił mi brak. Życie traci czar i smak, i dlatego, chcę dziś czuć twoje serce. Czule mnie obejmij i pieść. Mocno mnie pocałuj. Czule mnie obejmij i pieść. Ust mi dziś nie żałuj. Pieść mnie, pieść, całuj mnie calutką. Pieść mnie, pieść, to i tak za krótko. – oczywiście powtarzał refren. – Ciągle czekam całe dnie i co noc o tobie śnię, ach, dlaczego karzesz mi tak się męczyć. Zdobądź się na męski gest, wreszcie powiedz; jak to jest? Czy ty jeszcze kochasz mnie? Czy już inną? Czule mnie obejmij i pieść. Mocno mnie pocałuj. Czule mnie obejmij i pieść. Ust mi dziś nie żałuj. Pieść mnie, pieść, całuj mnie calutką. Pieść mnie pieść, to i tak za krótko. Czule mnie obejmij i pieść. Mocno mnie pocałuj. Czule mnie obejmij i pieść. Ust mi dziś nie żałuj. Pieść mnie, pieść. Całuj mnie calutką. Pieść mnie, pieść, to i tak za krótko.

Na koniec dał znów kilka pięknych, ostrych, mocnych akordów i jak każdą piosenkę, zakończył przeciągnięciem palców po klawiaturze.

– Jako nagroda od nas, czy to wystarczy? – z uśmiechem zapytał ją.

– Jako nagroda śpiewana, myślę, że tak! Ale tyle było tam życzeń, że... czy mam któreś z nich spełnić? – zdziwiona uśmiechnęła się też.

– A miałaby pani ochotę? – zalotnie zapytał. – Nie mam nic przeciwko. To jak?

Posypały się brawa. Zygmunt sięgnął do kieszeni, po chusteczkę.

– Panna młoda zakrywa się welonem przy pocałunku. No... – zerknął na chusteczkę. –...może nie jest najpierwszej młodość, ta moja chusteczka, ale gdyby miała służyć jako parawan, niechby tak...

– A ja myślałam, że jesteś jednak odważnym facetem? – zawstydziła go Janeczka.

– A niech tam! Może pani mnie pocałować w policzek. – nadstawił się.

– Damy nie całują. Damy są całowane.

– A niech tam. Niech stracę. Ale pod jednym warunkiem, pocałunek ten będzie znaczył przyjaźń. – ostrzegł ją.

– Każdy pocałunek oznacza przyjaźń. Taka jest jego wymowa. – Janeczka była nieugięta, chciała poskromić ucznia.

Zygmunt podniósł do ust dłoń Janeczki. Ucałował z gracją.

– Tylko?! Jestem zawiedziona! – była nie usatysfakcjonowana.

– Kobiety, to są jednak piranie. – przybliżył się i ucałował ją w policzek.

– A ja myślałam, że to już mężczyźni! – Janeczka już chciała odejść, gdy powstrzymał ją.

– Pani profesor, czy mogę dodać aneks, do tego wszystkiego, co w kierunku pani zostało dzisiaj powiedziane?

– Aneks?? – ogromnie zdziwiła się. – Czy erratę?

Na chwilę znieruchomiał.

– Aneks! Dobrze mówię. Aneks, to poprawka, dopowiedzenie; errata, to lista błędów.

– Słucham, ale pamiętaj, przed chwilą złożyłeś pocałunek przyjaźni.

– Właśnie dlatego! – ujął jej rękę w swe dłonie. – Powiedziałem...że będzie się pani kochać ze zwierzem. To była prawda, tylko, że ten zwierz będzie miał imię. Na przykład, Adam Zwierz... Andrzej Zwierz... Tomasz Zwierz... wyjdzie pani za mąż, za kogoś, kto ma po imieniu, Zwierz. Pozna go pani jeszcze tego lata. Ale proszę, gdy poprosi panią o rękę, proszę nie odmawiać.

– A to już moja decyzja. To już będzie moja decyzja, tu nikt inny nie może rządzić. Zwierz, mówisz? Stąd małe zwierzaczki.

– W słowie mówionym nie odróżnia człowiek dużej litery od małej. Mówiąc zwierz i Zwierz, nikt nie wie, o kim mowa. Mówiąc źle z uśmiechem, inni odbierają to inaczej, niż mówiąc źle ze złością. To samo tyczy się i dobrych wieści. To nasza mina stwarza, jak inni odbierają to, co chcemy przekazać. Wiem, że będzie pani go kochać i to bardzo. Wszystko, co powiedziałem jest prawdą. Ale ocena jej należy do pani. Nawet, gdyby pani wszystkich Zwierzów zabiła, tego jednego, zostawisz dla siebie. Przyjdzie, gdy zalejesz się łzami, bo nie znajdziesz go, powie ci, to ja. Byłem obok ciebie, ale nie widziałaś mnie. – na samą myśl o tej chwili, Zygmunt uśmiechnął się.

Na twarzy Janeczki mimo woli zawitał uśmiech.

– Sama pani widzi, że przy takiej chwili, wystarczy tylko maleńki uśmieszek i inaczej odbiera się to. Bądźcie szczęśliwi. Tego wam życzę. – Zygmunt ucałował jej rękę.

– Jeśli prawdą jest, co mówisz, dziękuję ci. – Janeczka ucałowała go i objęła.

Odchodziła, gdy dopowiedział jej...

– W swym życiu, wyrządziłem wielu kobietom, wiele zła i tobie jeszcze będę próbował też wyrządzić niejedno zło, ale po chwili będę żałował i będę starał się je naprawić. Zło, które będę starał się ci wyrządzić... – chwilę zastanawiał się. –...będzie obracane w dobro. Mimo wszystko, bądźcie szczęśliwi! Będę starał się, nie czynić zła.

– Więc nie czyń zła! – skwitowała krótko i odeszła.

– Niech się stanie. – Zygmunt za jej plecami uczynił znak, jak gdyby chciał rzucić w nią kulą i czekał aż doleci. Wyglądało to, jak dyrygent podnoszący pałeczkę przed orkiestrą i dający im znak, zaczynamy!

Krystyna pochyliła się ku nadchodzącej. Janeczka zdziwiła się.

– O co chodzi? Co on powiedział?

– Niech się stanie, czy coś w tym rodzaju. I zrobił jakiś znak.

– Jaki?

– Jakiś taki, sama nie wiem jaki? Jak mało znamy swych uczni?

Janeczka nic nie odpowiedziała.

– Co myślisz o tym? – Krystyna nie wytrzymała.

– Sama nie wiem, co o tym myśleć!? To chyba nie jest, nic z programu studniówki?

– A jeśli? – Krystyna udała zdziwioną.

– To przeszli samych siebie! To byłoby naprawdę coś nowego!

Musiały przyciszyć się, bo Zygmunt dalej prowadził swój program.

– Spójrzcie tylko, co robią kobiety z mężczyznami? Mało tego, to tak trwa od wieków. Dla kobiet zabijamy się, dla kobiet rodzimy się, dla kobiet prowadzimy wojny, wszystko dla kobiet. Pokolenie jedno za drugim, a my wciąż tacy sami głupcy, jak zawsze. Jak przed wiekami! Dla jednej, najpiękniejszej z cór tej ziemi oszalałem. Byłem jej przeznaczony. Dla niej zawojowałem pół Europy. Dla niej jak dureń śpiewałem, dla niej... gdy myślałem, że zginęła, przebiłem się mieczem. Była moim życiem. Zanim ją poznałem, dla mnie istniała tylko wojna i nic więcej. Z żelazem w trzewiach poznałem sens życia, ale to już historia. Cieszy mnie tylko, że umierałem patrząc na nią. Wy możecie grać i śpiewać swym damom, kiedyś nie znał nikt czegoś takiego, a jakże kochaliśmy się? – położył ręce na klawiaturze. Zabrzdąkał coś. – To była pieśń od niego dla niej. Dopisywał co jakiś czas nowe strofy... to jego pieśń. – Zygmunt zaczął śpiewać. – Inną idziesz drogą poprzez ten dziki świat. Innym bogom służysz, nie tym co ja. Zawsze chciałaś brać od życia, co ktoś ci dał. Brałaś to co los ci dał. Za wszystkie noce daj mi tylko jeden dzień. Niech cały świat o tym wie, że jawą stał się mój sen. Za wszystkie noce daj mi tylko jeden dzień. Niech cały świat o tym wie, niech o tym wie.

Zygmunt grał wciąż i grał, ale po kilku minutach ucichł.

– A historia w zakłamaniu swym nie przekazuje innym całej prawdy. Historię tworzą ci, co ją piszą. W zależności od tego, kim jest historyk, po czyjej stoi stronie. Taka jest potem historia. Wy też tworzycie jakąś historię. W zależności od tego, jak was kiedyś ktoś opisze, tacy będziecie dla potomnych. Czy kogoś będzie obchodziło, że jeden czy drugi był lepszym czy gorszym człowiekiem? Nie! Ważne będzie dla czytających historię, jak ją opisał ktoś. Dzisiejszy dzień zapamiętacie i każdy z was zapamięta go inaczej. Dlaczego? Każdy z was przeżyje go inaczej. Dla każdego z was jest to inne przeżycie, inne odczucie. Co dziś dla was jest bajką, tym samym będzie dla mnie jutro. Zbyt dużo mówię prawda? To moja pokuta. Zbyt wiele w życiu nagrzeszyłem, dlatego tak dużo muszę mówić. Wspomniałem o jutrzejszym dniu. Dla mnie jutro, opowieści wasze będą brzmieć jak bajka. Dlaczego? Tylko wam dane będzie pamiętać przeżycia dnia dzisiejszego. Cieszcie się. Dlaczego nie ja? Jestem zbyt wielkim grzesznikiem, abym mógł żyć z tak wielkim zasobem wiadomości. Może gdybym miał inny charakter? Może? To co przeżywam z wami, zostanie mi wyrwane z pamięci, zamazane. Nie spamiętam nic. Czy to źle, czy dobrze? Cieszę się tylko, że Zosia nie zgodziła się na moją propozycję. Dlaczego? Dlatego, że jutro udawałbym idiotę. A tak między nami zostanie jak dawniej. Koleżeństwo. Czy to znaczy, że już nigdy nie będę wiedział, co działo się dniu dzisiejszym? Nie. Gdy przyjdzie dzień, o którym wspominałem wam już, a nie mam zamiaru powtarzać, czas odda mi całą pamięć. Mój Boże, ale to będzie już za późno. To musztarda po obiedzie. Ale odda! Jak w tej piosence, czas odda mi i ciebie i nasze najpiękniejsze dni. Zagrajmy coś.

Zabrzdąkał znów na klawiaturze.

– Mają, mają w życiu ludzie... – zaśpiewał do mikrofonu. –...wszystko to co chcą. Mają samochody. Troszeczkę urody, mają to ludzie, a nie ja. Dlaczego nie ja? Dlaczego nie? Przecież ja od życia tak niewiele chcę! Dlaczego nie ja? Dlaczego nie? Czemu ten okropny świat, przechodzi obok mnie, kto wie? Kto wie? Dlaczego nie ja? Dlaczego nie? Przecież ja niewiele tak od życia chcę!

Gdy skończył spojrzał w kierunku stolików Waldka i Ryśka.

– Waldek i Rysiek, chodźcie do mnie!

Rysiek aż całym ciałem zrobił gest.

– Po co?

– Chodźcie, chodźcie. – wyszedł do nich na spotkanie. – Teraz pomyślcie sobie, jak dobrze chcielibyście się bawić. Jakie tańce, muzyka, jak wesoło... czy już.

– Już! – odpowiedział Waldek.

– No już. – odpowiedział mu Rysiek.

– Wezmę was za ręce. Będę też to samo wiedział, co i wy. – chwycił ich za dłonie. Spojrzał na jednego, spojrzał na drugiego. – Tak będziecie się bawić przy mojej muzyce, jak tego będziecie chcieli. Dobrze, wybraliście. Na trzy cztery, krzyczymy, do bólu. Trzy cztery... – Zygmunt rzucił ich rękoma w górę i w dół. – Do bólu!

– Do bólu! – zawołali razem.

Podszedł do swego stanowiska i pochylił się nad mikrofonem.

– Panie i panowie, od tego momentu minimum słów maksimum muzyki. Do bólu! Na początek jednak chciałbym wam zagrać coś. Co? Pamiętam jak kiedyś Waldek wrócił z urlopu, wpada do hotelu i krzyczy, „Zygmunt! Twoja piosenka”. Zdziwiony patrzę na niego. Poleciał do radiowęzła i po chwili słyszę w głośnikach, co? A właśnie to! Dzisiaj zagram ją dla was.

Dał kilka mocnych akordów i zaczął śpiewać.

– Mijają dni, miesiące, mija rok. Prawdziwe życie mija nas o krok. I z tym nam dobrze jest i nie jest i niby nic nie dzieje się. Świat nam nie wadzi, lecz przez cały, coś się gromadzi coś dojrzewa w nas. Co było ledwie nutką rzewną, zmienia się w pewność tego, że! Do zakochania jeden krok! Jeden jedyny krok, nic więcej. Do zakochania jeden krok. Trzeba go zrobić jak najprędzej. Dopóki się zapala zmrok, dopóki się splatają ręce. Dopóki kusi nocy mrok do zakochania jeden krok. Do zakochania jeden krok. A, a, a... A potem znowu codzienności kurz. I zakochanie też za tobą już. I znów to jedno masz ze świata, niezmienną pewność tego, że. Do zakochania jeden krok... A potem braku zdarzeń znów masz dość i znów się zamiast marzeń zjawia ktoś. Ma imię, adres, kolor włosów, i już nie sposób oprzeć się. Do zakochania jeden krok...

Tańczące pary stanęły na środku i odpłaciły się oklaskami za piękny taniec.

– Chciałbym was zapytać o taką sprawę. Czy chcielibyście muzykę z kaset magnetofonowych, radia czy długogrających płyt? One w przyszłości będą nazywać się nieco inaczej, ale to nie ważne! Jeśli zdecydujecie się na piosenki radiowe, wyznaczcie jakąś godzinę i będę grał wszystkie piosenki, które codziennie o tej godzinie będą grane w radio. Gdybyście chcieli magnetofon, proszę podać jakąś cyfrę lub numerek, wszystkie ponumerowane są według cyferek i literek. Ale jeśli zechcecie z moich krążków długogrających, zagram wam kilka piosenek, po jednej z każdego krążka i wybierzecie, co wam grać, słucham! – powstało zamieszanie. – Cicho! Zadecyduję za was ja! Zagram wam najpierw kilka piosenek z krążków długogrających. Z nich wybierzecie. Macie do dyspozycji, „Boney M.”, albo Krawczyk, albo „Słynne walce i tanga”, wystarczy; to i tak cztery godziny zabawy. Cztery? To mało powiedziane! U! Kochani to za duże zamieszanie powstaje! Decyzja należeć musi do mnie! Musicie w tym przypadku tańczyć to, co wam zagram. Oto próbki.

Dał kilka rytmicznych akordów i w eter poszło...

– Kto ciebie przysłał dziewczyno? I kto rozbudził nocy tej mrok, mój sen...

Poszli w taniec z niezupełną chęcią. Ale już po pierwszej strofce tańczyli w pięknym rytmie, kręcąc pięknie bioderkami.

– Nie przyjmuję żadnych reklamacji! Powiem tylko jedno, proszę sobie wyobrazić, że śpiewał to właśnie Krawczyk i nic więcej. Zróbmy teraz próbkę „Boney M.”.

W eter poszła muzyka i dziwny akcent angielskiego Zygmunta.

– Przepraszam was, ale nie będziemy dalej robić żadnych próbek. Dlaczego? Będę wam grał po prostu, maksimum muzyki. To znaczy ciurkiem „Boney M.”, na okrasę dodam wam jeszcze piosenki wspaniałego zespołu, który wkrótce ogarnie was wielkim szałem, jaki to zespół? Cierpliwości.

W eter szły piosenki, piękne melodie, nieznane nikomu słowa. Towarzystwo bawiło się znakomicie. Po jakimś czasie przerwał na chwilę granie.

– Kochani, a teraz zagram wam piosenkę, którą chciałbym, abyście zatańczyli wszyscy. Dlaczego? Jak mało podejmowany jest to temat w piosenkach? To tylko temat Chrystusa i Betlejem. Oni pozwolili sobie na zaśpiewanie tego.

Dał kilka akordów i zaczął śpiewać...

– Mery spoj czas Dzizus Krajs is bojn, a Kris maj step. E memły liw fo Ewa mo bi kos o Kris maj step.

W eter płynęły piękne akordy muzyczki, gdy zawołał do tańczących...

– Wszyscy ręce w górę i... – nie wszyscy rozumieli słowa śpiewane przez grajka, ale muzyka była prześliczna, więc tańczono.

Ręce uniesione do góry świadczyły o poddaniu się woli grajka. Robili to, co im dyktował. To, z kolei podobało się grającemu.

– A teraz powtarzamy wszyscy refren, jest bardzo prosty! O maj lord!...

Wszyscy powtarzali, o maj lord, a Zygmunt śpiewał całość. Gdy już miał umilknąć, szepnął do mikrofonu.

– W naszym języku brzmiałoby to tak. – zaczął grać od nowa nie przerywając rytmu piosenki. Zaczął śpiew od wersji oryginalnej i dodawał swoje tłumaczenie tekstu. Śpiewał o swoim odczuciu, o swym rozumieniu tekstu.

Dalej już posypały się piosenki niczym nie przerywane. Aż w którymś momencie powiedział do nich.

– A teraz kochani, bardzo proszę o zajęcie swoich miejsc przy stole.

Przez chwilę powstał harmider, ale gdy się nieco uciszyło, zaczął się śmiać. Nie wiedzieli, o co chodzi?

– Czekam aż wszyscy usiądą wygodnie! – powiedział do mikrofonu. Popatrzył po siedzących. Byli zdziwieni, nie mogli zrozumieć sensu. – Czy jest wam wygodnie?

– Tak! – zawołali prawie jednocześnie i prawie wszyscy.

– Cieszy mnie! Oprzyjcie się wygodnie o krzesła, plecami o oparcie, jak paniska! Poczujcie wygodę siedzeń. Odpoczęliście?!

Po sali przeleciał cichy uśmieszek.

– Dziękuję bardzo! A teraz proszę powstać! I idziemy do tańca. Oto obiecana dla was nagroda, zespół, który niebawem wejdzie na rynek muzyczny i długo, długo nie zejdzie z list przebojów, długo nie straci popularności. Tu sprawdzi się powiedzenie im coś starsze tym lepsze. Gdy ktoś rozpozna zespół niech głośno krzyczy jego nazwę!

Zaczął grać ostrą muzykę, młodzież bawiła się prześlicznie. Ale i tym razem po kilkudziesięciu długich minutach przestał na chwilę grać i znów poprosił, aby usiedli.

– Wygodnie wam?! Nie chciałbym, abyście powiedzieli później, że zmuszano was do tańca, że was nogi bolą, bo to czy tamto?! Wygodnie prawda, ale już proszę powstać i do tańca! Bądźmy dla siebie mili i uprzejmi. Z wielką przyjemnością gram dla was, z taką samą przyjemnością tańczcie. Kiedyś, będziecie dumni, że bawiliście się przy takiej muzyce.

Nie bacząc czy są zadowoleni, czy nie, grał dalej. Znów minęło kilkanaście pięknych minut.

– Drodzy państwo! Nadszedł czas na piosenki dwujęzyczne. – zaczął Zygmunt, aby dać im chwilę na odpoczynek. – Od momentu, gdy Maryla Rodowicz ukradła Laskowskiemu „Kolorowe jarmarki”, zaczęła się era naśladownictwa. Czy to było coś dobrego dla piosenek? Może tak, może nie? To jest tylko moje prywatne zdanie, bo z drugiej strony rzecz biorąc, popularyzowało to wielkie przeboje wśród narodu. Łatwiej śpiewać piosenkę po polsku niż w języku oryginalnym. Dzisiaj spróbuję wykonywać i jedną i drugą wersję. Jeden z kolegów prosił mnie abym zagrał mu coś Eltona Johna. odpowiedz moja jest, czy może być „Sacrifice”, co czyta się sakurifas? Polskojęzyczna wersja, to „Poświęcenia”. Myślę, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Miłej zabawy. – zakończył.

Popłynęła piękna muzyczka. Młodzież zaczęła się parzyć i przytulać do siebie.

– A tak brzmi nasza wersja tej piosenki. – dorzucił Zygmunt nie przerywając muzyki.

Dotrwali do końca piosenki, nawet próbowali podśpiewywać refren. Gdy skończyła się muzyka Zygmunt znów wtrącił kilka słów.

– Grzechem byłoby nie zagrać, tej oto pięknej piosenki. Też jest dwujęzyczna.

Popłynęła muzyka, a Zygmunt próbował ze swego głosu uczynić coś wspaniałego. I tak samo, jak poprzednio w pewnej chwili krótko wspomniał...

– A tak brzmi polska wersja. Każdego dnia, kiedy słońca brak, próbujesz sam, spróbuj i smutku smak. Deszczowy czas, zgłębia nocy mrok, przeczuwam swój nieostrożny krok. Kalifornio ma, tyś jest marzeń cel. Chciałbym ujrzeć twych krajobrazów biel. Co dzień modlę się, by móc stanąć znów, wśród tych pól i łąk z kolorowych snów. W pogodny dzień, gdy z powrotem tam przybędę znów, kiedy nie wiem sam. Kalifornio ma, ta tęsknota trwa. W pamięci mam całe życie swe. Twój obraz, gdy pożegnałem cię, myśląc wciąż, że nie zobaczę już, tych pięknych rzek, falujących zbóż. Kalifornio ma, tyś jest marzeń cel. Chciałbym ujrzeć twych krajobrazów biel. Co dzień modlę się, by móc stanąć znów, wśród tych pól i łąk z kolorowych snów. W pogodny dzień, gdy z powrotem tam przybędę znów, kiedy nie wiem sam. Kalifornio ma, ta tęsknota trwa. Tęsknota trwa, Kalifornio ma. Tęsknota trwa, Kalifornio ma. Tęsknota trwa, Kalifornio ma.

Dał kilka akordów, aby perkusista zorientował się w rytmie i w eter popłynęła muzyka i zaczął śpiewać w obcym języku.

– A to jest nasza wersja. Leżysz na plaży w San Pedro, wśród palm i morskich fal kot ci liże dłoń. Patrzę z zazdrością na ekran... chcę nagle zmienić się, sam nie wiem w co? Chcę być krabem u twych stóp, wiatrem, co przynosi chłód... świetnie znam twych zaklęć treść, Laisla Bonita. Chcę śpiewać samby twe, sam być sterem, żaglem, dnem i z tobą być tak blisko, jak ten facet ze sto dwa. Leżysz na plaży w San Pedro... to wstyd, lecz ja leżę też, wśród przedmiotów trzech. Dziewczyny aż bledną, kiedy w słońcu lśni twój Wind Surfing. Chcę być krabem u twych stóp, wiatrem, co przynosi chłód. Świetnie znam twych zaklęć treść, Laisla Bonita. Chcę śpiewać samby twe, sam być sterem, żaglem, dnem i z tobą być tak blisko, jak ten facet ze sto dwa. Śmiać mi się chce, bo napisał ktoś, że gdy nie umiesz zaśpiewać, to wszystko jest snem. Inny dziennikarz aż wyśmiał twój styl. Gdy nie umiesz zaśpiewać, to śpisz. Ło o, o, o. Chcę być krabem u twych stóp. Wiatrem, co przynosi chłód. Świetnie znam twych zaklęć treść, Laisla Bonita. Chcę śpiewać samby twe, sam być sterem, żaglem, dnem i z tobą być tak blisko, jak ten facet ze sto dwa. Chcę być krabem...

Gdy ucichła muzyka, Zygmunt popatrzył po sali.

– Widzę już, że niektóre osoby są już znudzone muzyką...

Teraz dopiero powstał szum, młodzież protestowała, ale uciszył ich.

– Dajcie mi dojść do słowa. Na chwilę usiądźcie. – powoli szli do swoich stolików. – Każda studniówka ma swoje prawa i przywileje. Każdy bal ma swoje tańce i konkursy. Kiedyś usłyszałem, że na studniówkach robi się profesorom psikusy. Wyzwiska, przezwiska... ja, przygotowałem im coś innego. Będzie to striptiz.

Na sali zawrzało. Uczniowie omal nie pospadali z krzeseł. Profesorowie postawili sprzeciw. W pewnej chwili dyrektorka powstała, chcąc coś powiedzieć, ale Zygmunt powstrzymał ją.

– Pani dyrektor! Ja jeszcze nie powiedziałem dokładnie, o co chodzi? A pani już? Jeszcze nie wie pani, co robić? – uspokoił ją.

Falą śmiechu nagrodzono jej odwagę. Ona sama rozpromieniona uśmiała się do syta i usiadła.

– Czy to nie jest lekka przesada? – zawołała, ale głos jej nie doleciał wszędzie.

Pochyliła się do Janeczki i coś powiedziała. Zygmunt nie przerywał ich dyskusji. Janeczka podeszła do mikrofonu.

– Czy to nie jest, aby lekka przesada? – powiedziała do mikrofonu, a jednocześnie do Zygmunta.

– Bardzo proszę panią na swoje miejsce. Już wyjaśniam.

Zygmunt wziął mikrofon w rękę.

– A ja myślałem, że pani była tak odważna. – powiedział do dyrektorki. – Dlatego panią powstrzymałem. Ale może i lepiej, że powstrzymałem. Jeszcze nie znacie zasad tej zabawy.

– Bawcie się. – powiedziała już do mikrofonu Krysia. – Ale bez przesady.

– Ta zabawa ma cel pojednania. Tu nie chodzi o wyśmiewanie się z was. Ma nastąpić pojednanie. Zobaczycie, jak ciężko przyznać się do swych błędów. W zamian doznacie naszej łaski przebaczania. Przebaczania lub nie, bo i tak może być?

– Brzmi to obiecująco. – zakończyła Krysia.

– Oto zasady tej zabawy. Każdy z profesorów, wezwany po nazwisku powstanie, a uczniowie zawołają, tak lub nie. Jeżeli zawołają, nie, profesor ten siada na swoim miejscu. Jeżeli zawołają, tak, profesor ten staje na środku i spowiada się ze swych grzeszków. Każdy grzeszek, jeden ciuszek. Jedna część ubrania. Spowiada się dotąd, aż uczniowie powiedzą, dość. Kto może powiedzieć, dość? Każdy! Każdy, kto uzna, że nie ma potrzeby spowiadania tego profesora. Czy zasady zabawy są jasne?

Chórem odpowiedzieli tak, tylko profesorowie protestowali.

– Damy jeszcze poprawkę do zabawy. Każdy z profesorów, który wstanie i powie, byłem wstrętnym i złym dla uczniów, będzie mógł spokojnie usiąść. Czy uczniowie wyrażają zgodę? – zapytał Zygmunt.

– Jak to uczniowie? To chyba my, mamy wyrazić zgodę lub nie? – oburzyła się wyraźnie profesorka Ania.

– Co uczniowie mają do naszego rozbierania? – Janeczka parsknęła śmiechem.

– To, drogie panie, że to uczniowie mają zadecydować, czyje ciała chcą oglądać, a czyje nie? – uświadomił je Zygmunt. – Jedna ważna uwaga, ta osoba, która zawoła, nie lub dość, czyli krótko mówiąc, przerwie jego występ, musi wstać i powiedzieć, dlaczego to uczyniła. Pamiętajcie o jednym, dajcie profesorom szansę, przyznać się do tego, że są źli.

Towarzycho usiadło wygodnie i czekali na wielką porcję rozrywki.

– Od której strony zaczynamy? Strona lewa, czy prawa stolika?

Po sali rozległ się huk, lewa.

– Od którego brzegu zaczynamy? Od tamtego, czy tu, ode mnie? Może zacznijmy ode mnie, to znaczy, od brzegu bliżej mnie. Od samej dyrekcji. Od samego pana dyrektora. Prosimy pana na środek.

Dyrektor naczelny posłusznie wstał, podszedł na środek i rozbawiony, z uśmiechem na twarzy zapytał.

– Bardzo proszę mnie poinstruować, co mam robić? Oczywiście dla zabawy.

– Najpierw, to zapytamy ich. Tak, czy nie?

Ale zdania uczniów były podzielone. Jedni chcieli spowiedzi, inni nie.

– Jak pan słyszy, nie ma jedności. Musi pan spowiadać się.

– Stawiasz mnie w głupiej sytuacji. Widzisz... – dyrektor rozpiął marynarkę. –...nawet nie mam nic pod nią i pod koszulą, nawet nie mam podkoszulki. Mało fantów będzie ze mnie, a grzeszków, to ja mam, ho, ho.

– Może pan...

– A właśnie! Co mam powiedzieć, gdybym chciał skorzystać, z prawa łaski?

– Byłem wstrętnym i złym, dla uczniów...

– To lepsze. – przyznał dyrektor. – Przyznaję, byłem wstrętny i zły dla uczniów. – wydeklamował do mikrofonu z wielką satysfakcją.

– Brawo! Jest pan wolny!

Posypały się wielkie brawa. Dyrektor usiadł.

– Prosimy do spowiedzi panią dyrektor.

Krysia wstała, położyła ręce na biodrach i zatrzęsła nimi. Chociaż tak naprawdę, to może poprawiała sobie spódnicę. Podeszła do mikrofonu i wyprostowana jak szpila, zapytała krótko.

– To co? Chcecie oglądać moje ciało? – nie była wcale, ale to wcale skrępowana.

Podniósł się pisk.

– Ja mam tylko jedno pytanie do was, chyba chcecie ukończyć szkołę?

Podniósł się inny krzyk.

– Zadam jeszcze raz pytanie, czy chcecie spowiedzi pani dyrektor?

Po jękach, jakie dobiegały go, doszedł do wniosku, że nie.

– Pani dyrektor, odpowiedz ich brzmi, nie.

– A tak chciałam rozebrać się, chociaż z kilku rzeczy. – żartowała Krysia.

– Ja tylko nie rozumiem, czy nie, znaczy nie chcą ukończyć szkoły, czy nie, znaczy nie chcą oglądać pani nagiej.

Uczniowie buchnęli śmiechem.

– Dziękujemy serdecznie pani dyrektor. I poprosimy następnego profesora. O i teraz... – do mikrofonu już zbliżał się instruktor od warsztatów. –...moi drodzy nareszcie popatrzymy sobie.

Machał ręką na znak, że nie. Podszedł do mikrofonu i z mety oświadczył.

– Powiem krótko, byłem wstrętny i zły dla uczniów. Dziękuję. – nie czekając, aż ktoś coś powie, skierował się ku swemu siedzeniu.

– Ale tchórz?! – zawołał Zygmunt.

Na odpowiedz posypały się gwizdy, piski dziewcząt. Ale nagrodzono go brawami.

– Ale pan rozczarował dziewczęta. – tego Zygmunt się nie spodziewał. – Nawet im pan nie dał szansy. Prosimy następnego pana. Może będzie prawdziwym mężczyzną?

Ale następny pan z pary Flip i Flap, nawet nie raczył podejść do mikrofonu, tylko z miejsca zawołał.

– Byłem dla uczniów wstrętny i zły!

Krzyki i gwizdy, jakie podniosły się po tej wypowiedzi, zagłuszały nawet mikrofon. Gdy nieco ucichło Zygmunt musiał powiedzieć, co czuł.

– To już nie mężczyzna. Nawet bał się podejść do mikrofonu, a z tego, co słychać, jest pan lubiany. Oni by pana wybawili. Tchórz, prawda? – skierował do uczniów.

Ktoś jeszcze gwizdnął.

– Na środek prosimy następnego pana profesora. Pan Majewski.

Na sali zapadła głęboka cisza. Nawet Zygmunt nie chciał nic mówić, aby nie zagłuszać jej.

– Czy pan słyszy tą ciszę? – zdziwił się Zygmunt.

Ale pan Majewski już nie chciał, aby go wygwizdano i posłusznie podszedł na środek. Chciał wziąć od Zygmunta mikrofon, ale ten mu nie pozwolił, tylko podsunął go bliżej profesora.

– Tak. Słyszałem tą ciszę, ale nie czuję się winnym, względem uczniów. – kołysał się na swym cielsku wdzięcznie i w lewo i w prawo.

Na salę gruchnął grom.

– Pozwoli pan, że zapytam ich, czy chcecie profesora na spowiedzi, czy nie?

Dopowiedz była krótka i jednomyślna. Tak!

– Powtórzę jeszcze raz to, co już powiedziałem, nie czuję się winnym, względem uczniów.

Znów posypały się gwizdy i krzyki.

– Czy jest pan pewien swoich słów? – zapytał go Zygmunt.

– Tak, wiem co mówię. Ich opinia mnie nie interesuje.

– W tym wszystkim najgorsze jest to, że ich opinia jest najważniejsza.

Majewski zaśmiał się.

– Uczeń nie może oceniać profesora. – próbował się tłumaczyć.

– Panie profesorze? – Zygmunt roześmiał się. – Widzę, że pan nie był jeszcze nigdy na studniówce? Otóż, na studniówkach, uczniowie mogą nawet zlinczować swoich nauczycieli, to jest bardzo, ale to bardzo stary zwyczaj. Nie ma od tego odwrotu. Co prawda, później, do końca roku szkolnego, profesor może odegrać się. Ale to inna historia. Dzisiaj, jest dla was, profesorów sądny dzień. Oni, my, sądzimy was. Najgorsze jest w tym to, że jest to sąd ostateczny. Od niego nie ma odwołania. – gestem ręki, powstrzymał chcącego coś powiedzieć profesora. – Wracamy do początku rozmowy. Ogół, dawniej powiedziano by, gmin, życzy sobie pańskiej spowiedzi. Prosimy! – nadstawił profesorowi mikrofon.

– Powtórzę to raz jeszcze, nie czuję się winnym względem uczni. – stał na swoim Majewski.

– W związku z tym, że prowadzę tą zabawę, muszę być osobą postronną. W związku z tym, z kolei, że uczniowie chcieli pańskiej spowiedzi, zapytam ich...czy jest ktoś na sali, kto czuje się skrzywdzonym przez mojego rozmówcę?

– Tak! – odezwał się ktoś z męskiej strony.

– Słyszał pan? Jest z czego spowiadać się. – zwrócił się do kolegów. – Kto czuje się...

– Zygmunt Zdanowski! – zawołał ktoś inny.

– To fakt! Jestem z tej klasy i już pamiętam i wiem, że faktycznie, ma pan powód do spowiedzi.

– Nie mam ochoty. – profesor zakołysał się flirciarsko.

– Zaczyna to być niesmaczne. Zdaje pan sobie z tego sprawę, że ja nie mam nic do pana, ani pan nic do mnie?

– Zgadza się! Nie mamy nic do siebie. Między nami jest, można nazwać to, przyjaźń.

– Panie profesorze, w związku z tym, że to ja wymyśliłem tą zabawę, w związku z tym, że to ja chciałem, aby moi koledzy i moje koleżanki bawiły się wspaniale, powiem panu coś takiego. Oni będą bawić się jeszcze lepiej, niż o tym pomyślałem. Czy wie pan, dlaczego?

– Dlaczego?

– Pan, rozbierze się tu im, jeśli będzie trzeba, to i do naga. To tylko zależy od pana.

– Niedoczekanie wasze. – zaśmiał się profesor.

– Zrobi pan to dobrowolnie, pod kontrolą, lub pod przymusem, bez kontroli.

– Myślałem, że jesteś mądrym chłopakiem, ale przeceniłem cię... – profesor rzucił mu spojrzenie i już chciał odejść.

– Proszę zaczekać! Trafiła kosa na kamień, ale ja jestem tym kamieniem. Profesorze... – Zygmunt podniósł rękę przed oczy profesora. –...gdy pstryknę tymi palcami, jeden raz, zastanowi się pan i zacznie się spowiadać. Gdy pstryknę drugi raz, już nie będzie miał pan odwrotu, już zacznie się pan rozbierać, ale gdy pstryknę trzeci raz, oni nie zostawią na panu nawet majtek. Jeśli będą chcieli, będzie pan walił konia. – Zygmunt był wzburzony.

– Jesteś śmieszny. – profesor nawet się nie przestraszył.

– Profesorze!! – zawołał Zygmunt, a gdy profesor wystraszony spojrzał zdziwiony na ucznia, Zygmunt pstryknął palcami na wysokości jego oczu.

– Myślisz, że przestraszę się twojego pstrykania? – profesor był nieugięty.

– Ja nie chcę, żeby pan się przestraszył, ja chcę, żeby pan się przekonał. – i Zygmunt pstryknął po raz drugi.

– No dobrze... – Majewski zawrócił. –...co mam robić? – stanął przy nim.

– Coś podobnego? – żona profesora nie mogła nadziwić się. Przytkała usta ręką i niesamowicie śmiała się.

– Będzie pan odpowiadał na pytania, co złego uczynił pan swoim uczniom i za każdy grzeszek, ściąga pan, jedną część garderoby. – uświadomił go Zygmunt.

Profesor spojrzał po sobie.

– Za mało mam tego na sobie. – zdziwił się.

– Trzeba było tyle nie grzeszyć! – roześmiał się Zygmunt. – Czy jest pan gotów?

– Tak! Bardzo proszę! – Majewski stał potulnie, czekał jak kat na ofiarę.

– Słuchamy, co chciałby nam pan powiedzieć? Jakież to grzeszki ciążą na pańskim sumieniu?

– Może lepiej będzie, gdy będziesz zadawał mi pytania?

– Ja nie znam pańskich grzeszków, nie wiem, o co pytać?

– Ciężko mi od czegoś zacząć?

– Proszę zacząć pod tego, czy jest pan dobrym profesorem? Czego pan nas nauczył?

– Dość, dość! – zajęczał.

– Co takiego? Coś bolesne?

– Powiedziałem, mam za mało na sobie garderoby. Musiałbym rozebrać się, ubrać i tak kilka razy. – miał dziwną twarz.

– To faktycznie nazbierało się! Musi pan od czegoś zacząć. Czy macie...– Zygmunt zwrócił się do reszty. –...jakieś pytania, na które chcielibyście uzyskać odpowiedz?

– Dlaczego nienawidził uczniów? – zawołał czyjś głos.

Zygmunt zerknął w kierunku kolegów, posłał im uśmiech.

– Dobrze, profesorze, będę zadawał panu pytania. Jak pan myśli, czy gdyby ktoś z nas, chciał zdawać maturę z „Wychowania Obywatelskiego”, zdałby?

– Myślę, że tak, bo jesteście zdolni, ale musiałby długo, długo uczyć się.

– Długo, to znaczy ile?

– Jeszcze kilka lat.

– Mam rozumieć, że pan nie nauczył nas dostatecznie dobrze?

Profesor spuścił głowę.

– Czy w ogóle nauczył nas pan czegoś?

– Tak, nauczyłem was swego życiorysu. Chciałem, abyście pamiętali mnie. Tak bardzo kocham swój kraj, miejsce, gdzie się urodziłem...

– Czy myślał pan o nas? O tych, których uczy?

– Wy przychodzicie, odchodzicie. Kto przejmuje się wami, kto?

– Uznałbym, to za grzeszek, a pan?

– Co mam oddać? – odpowiedz profesora była krótka.

– Pięknie wygląda pan w tej marynarce, bo i tak zdawało się panu, że jest pan wspaniałym profesorem. I jedno i drugie, to pańska powierzchowność, oddaje pan marynarkę. Pozwoli pan, że pomogę, wszak, to ja pana obnażyłem.

Zdjętą marynarkę położył na stoliku przed dyrektorem.

– Spróbujmy uzyskać odpowiedz na drugie pytanie. Tak patrzę na pańską piękną koszulę. Od razu przypomina mi się powiedzenie, najmilsza ciału koszula. Czy wie pan, co jest najmilsze uczniowi?

– Ocena!

– Nie proszę pana, nie ocena, ale wiedza. Same piątki, mają tylko głąby i kujony. Głąby, za jaja i masło, kujony, bo są nimi. Najmilsza uczniowi jest wiedza. Bez niej ciężko żyć. Przepraszam, że wtrącę się tu, ale chciałem powiedzieć jedną prawdę. W szkole podstawowej miałem dwóch matematyków, jeden, to mężczyzna, Roman Wiącek. On, na ferie, potrafił nam zadać dziewięćdziesiąt zadań. Z tego trzydzieści trzeba było zrobić, aby otrzymać trójkę. Każda dziesiątka, to jeden stopień wyżej. Siedemdziesiąt zadań piątka i czwórka, sto zadań, trzy piątki. Czy wie pan, że dzisiaj, ja dziękuję mu za to, chociaż, gdy byłem w szkole różnie było, ale nie narzekałem na niego. W ósmej klasie, matematykę wzięła moja ciotka, młoda dupa, fajna cizia. Na lekcji graliśmy nawet adapterem. Gdy przyszedł czas egzaminów, załamaliśmy się. Ale przecież, ona była taka fajna, kochana, a on, dusił nas, gnębił. Ale to nie prawda, on dał nam to, co każe mi powiedzieć, że będę go kochał i szanował do końca swego życia. On dał mi wiedzę. Dał i piękną koszulę, o stokroć piękniejszą niż pańska. Zostańmy w naszej szkole. Muszę tu złożyć hołd, jednej z pań, jakże podobnej do Romana Wiącka. Też nas dusiła z matematyki, ale byłem przyzwyczajony do tego. Wierzę, że nigdy nie będę miał problemów z tym przedmiotem. Hołd swój składam pani profesor Krystynie Poczykowskiej. – Zygmunt skłonił się z ręką na piersi.

Ktoś zawołał, „brawo” i posypały się oklaski.

– Oklaski, rozumiem są dla pani profesor. – uniósł ręce, aby uciszyć ich. – Czy teraz pani rozumie, dlaczego nie chciano pani do spowiedzi? To nasze podziękowanie. – gdyby nie uszy, Zygmunta uśmiech byłby naokoło głowy. Żeby nie wyglądało zbyt głupio, zwrócił się do Majewskiego. – Panie profesorze, czy dał pan swoim uczniom, tą koszulę, zwaną wiedzą?

Majewski już rozpinał guziki.

– Krawat proszę sobie zostawić. Za mały fant, dla tak wielkiej sprawy.

Gdy już położył i koszulę na stole, powiedział do zebranych.

– Jest pan typowym przykładem, anty profesora. Proszę pokazać wszystkim, to sadlisko, to są pieniądze, które bierze pan niesłusznie od edukacji. Gdyby pan ciężko na nie zapracował, nie byłoby tego. To niesprawiedliwość wychodzi panu bokami. Brzydota pańskiego charakteru, jest odbiciem pańskiego ciała.

Nagle Zygmunt złapał się za ucho. „Aa”- zawołał. Odwrócił się. Pochylił się na bok, jak gdyby, z kim najwyraźniej rozmawiał.

Zabrał ze stołu fanty.

– Moi drodzy, otrzymałem pouczenie od góry. Zabawa jest prowadzona nie tak jak trzeba. Oddaję panu fanty, ale tylko na chwilę. – i wręczył je profesorowi. – Pan ma nam dać fanty, ale nie pod wpływem mojej sugestii. To pan ma powiedzieć nam swój grzeszek i pan daje nam fanty, nie mogę być pana rozbierającym.

Profesor ze zdziwieniem przyjął fanty.

– Mam zadać panu jedno pytanie i zadaję je...co złego uczynił pan swoim uczniom?

Majewski zwiesił nieco głową, być może, że myślał?

– Tu na sali padło „Zygmunt Zdanowski”, czy to coś złego?

– Tak. – Majewski kiwnął głową.

– Boże, jak z tego człowieka, ciężko cośkolwiek wyciągnąć? Ja znam ten problem, ale jeżeli mnie pan zmusi, to choćbym miał dostać jeszcze raz prztyczkiem w ucho, albo i klapsa w dupę, zmuszę pana. Czy chce pan, abym pstryknął palcami po raz trzeci?

– Nie. Nie chcę tego.

– Proszę przestać. – odezwała się pani Maria. – Czy nie widzisz kolego, że on nie jest sobą.

– Dlaczego miałby nie być sobą? – odpowiedział niewieście i zapytał profesora. – Czy jest pan sobą?

– Tak, jestem. – odpowiedz była krótka.

– Czemu pani tak sądziła?

– Czy to, co robiłeś...nie wiem, czy mogę cię o to pytać? Ale jeżeli pozwolisz? Czy to, co robiłeś, to pstrykanie palcami? Czy to, nie było wprowadzane w stan hipnozy? – bardzo delikatnie zapytała Maria.

– Tak! To było dokładnie to. – odparł jej.

– Więc, on nie jest teraz sobą, on nie wie, co robi, co mówi? – stwierdziła.

– Czy pani jest lekarzem? – zdziwił się.

– Tak i znam się na stanach psychicznych pacjentów? On teraz zrobi dla pana, co tylko pan zechce. Ale nie w świadomości, tylko w nieświadomości. – pani Maria była osobą wolniutką, spokojnie mówiącą, opanowaną.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest pan w stanie hipnozy? – zapytał profesora.

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę i wiem po tym. – potwierdził profesor.

– Czy to, co pan mówi, wychodzi od pana, czy jest pan do czegoś zmuszany?

– Wszystko co mówię... myślę nad tym.

– Robi pan to, jednym słowem, w całej świadomości?

– Zupełnie. – profesor coraz bardziej krążył wzrokiem ponad głową Zygmunta.

– Dlaczego patrzy pan ponad moją głową? – Zygmunt aż sam spojrzał w tym kierunku. – Co tam jest takiego?

– Jedyne miejsce, gdzie mogę patrzeć. – Majewski był bliski płaczu.

– Proszę patrzeć na mnie.

– Ty jesteś potworem. – profesor skrzywił się.

– Co takiego?

– Potwór. – profesor spojrzał na niego.

– Czy coś, w rodzaju diabła? Jest pan wystraszony, ale i ja też. Opowiada pan takie brednie, że mnie ciarki przechodzą. Czy mam głowę byka, rogi, ogon, a zamiast rąk węże?! – Zygmunta zaczęło to podniecać.

– Jesteś potworem! – profesor był coraz bardziej wystraszony. Był w coraz większym transie. – W ręce, masz niby miecz, a język...on chce rozdzielić mnie z żoną.

– Zdradziłeś mnie! – Zygmunt wyciągnął ku niemu swą prawicę i rozczapierzył paluchy. – Dlatego przemieniam się w białego kruka! Usiądę ci na głowie i będę się karmił twoim mózgiem! Kruk jest głodny!! – krzyczał już.

Majewski klapnął na kolana.

Dyrektor zerwał się z krzesła.

– Młody człowieku! – ale aby nic mu się nie stało, wolał być ostrożny. – Przepraszam nie wiem jak masz na imię, czy nazwisko, nie znam cię aż tak? Ale mam... – mówił szybko, jak gdyby gdzieś się spieszył. –...pewne obawy, że trochę zagalopowałeś się. Nie znam twoich praktyk, ale to, nie prowadzi do niczego dobrego? Proszę skończyć te praktyki i przywrócić panu profesorowi dawny wygląd.

– Nie rozumiem? – zdziwił się Zygmunt. – Chcecie się w końcu dobrze bawić, czy nie?

– Jako dyrektor tej szkoły, rozkazuję ci, skończ to!

– Nie! Proszę tylko nie to! – zawoła Majewski. Złożył błagalnie ręce przed dyrektorem.

– Jak to? – zdziwił się dyrektor.

– Proszę przestać! Koniec tego! – Zygmunt krzyknął na profesora. – Proszę powiedzieć zdanie, które pozwoli panu usiąść. Byłem wstrętny i zły dla uczniów.

– Nie, posłuchajcie, proszę. Od dziesiątek lat, stał przede mną słoik z miodem, ale co sięgnąć chciałem, on znikał. Ten chłopak, przybliżył mi go, on mi go otworzył. Pozwólcie spróbować mi miodu, proszę?

Spojrzeli po sobie, ani dyrektor, ani Zygmunt nie rozumieli tego.

– Pozwólcie... – Maria zabrała głos. –...wyjaśnię wam, chociaż nie wiem, czy to ma sens? On w dzieciństwie, był ministrantem. Ksiądz trzymał w zakrystii wielki słój z miodem, dla nich. Jedli z niego, ile chcieli. Nie wiem, czy ma to jakiś sens?

– Już rozumiem! – Zygmunt spojrzał dziwnie na profesora. – To dlatego zawołałem „zdradziłeś mnie”. Bóg każe ci wrócić. On powiedział ci, wracaj. Ubrałeś się w szaty komunisty, ale tak naprawdę, w głębi dusz, pragniesz Boga. Powiedz teraz, jaką twarz miał potwór? Jaką!? – wrzasnął na niego.

– Normalną, taką jak i teraz. Tu nie o wygląd chodzi, ale o jego siłę. – bełkotał profesor.

– Dobrze, koszmar skończy się, prosimy o formułkę amnestyjną. Otrzymasz amnestię.

– Nie zamykaj słoika przede mną. Proszę. – zaskomlał.

Zygmunt przez chwilę kalkulował.

– Chcesz znów być ministrantem? – uśmiechnął się do profesora.

Majewski pokiwał głową.

– Aha! Miodziku się chce? Misio jeden. Nie będę ci tego zabierał. Na początku programu powiedziałem, że nie mam nic do ciebie i ty także nie. Zaczęliśmy w przyjaźni i tak też skończymy. Mam rozumieć, że nie chce pan powiedzieć formułki i skorzystać z prawa łaski?

Majewski pokręcił przecząco głową.

– No cóż? Wracamy do początku naszej zabawy. Słuchamy pana.

Profesor schował głowę w garderobie.

– No cóż? Widzę, że muszę jednak zadawać pytania? Padło tu na sali, coś takiego, jak „Zygmunt Zdanowski”, co pan na to?

Ale profesor tylko zajęczał z twarzą schowaną w marynarkę.

– Co pan do niego czuje? Przyjaźń, czy nienawiść?

– Nienawiść! – profesor podniósł twarz.

– Dlaczego? Przecież to pański uczeń? – Zygmunt był zadziwiony.

– W sercu będę zawsze Rosjaninem, a wy, polskie świnie. Oto, dlaczego.

– Zamknij się!! – Maria zerwała się z miejsca. – Ja też jestem Polką!! Twoje dzieci, to też Polacy!

– Ciebie też nienawidzę, a moje dzieci, to Rosjanie. Jeżeli poczują się Polakami, to też je znienawidzę. Wszystko, co polskie, to nienawidzę.

– Wolnego, profesorze? – przerwał mu. – Tu jest twój pracodawca.

– Pieprzę go, mało pieprzę, ja go pierdolę. Wszystko, co polskie to pierdolę.

– A Wolno? Przecież Wilno było polskie. Pańskim zdaniem, to miała być Polska.

– Jakie Wilno? – roześmiała się Maria. – On i Wilno! Ha, ha, ha! On urodził się w Czeliabińsku! Wilno?!

– Dość tego! Nas nie interesują wasze rodzinne spory. Pytanie, które powtarzam już dziesiątki razy, dotyczy pana i uczniów. Nienawiść jest pańskie drugie ubranie, oddaje pan marynarkę.

I oddał. Już Zygmunt chciał położyć ją tam, gdzie już raz leżała, ale zrezygnował.

– Proszę teraz spojrzeć na siebie, kim jest pan bez nienawiści? Skulonym biednym człowieczkiem. Jest to prawda, w każdym calu. Biednym, bo już nie masz, tych swoich kilku groszy. Nie otrzymasz portfela z powrotem. Nawet nie wiesz, kim jesteś, bo nie masz dowodu swego. Powiedziałem ci, że dopadnie cię biały kruk. Biały kruk, wydziobuje ci teraz mózg, a z nim twoją nienawiść do ludzi. Czy żałujesz za grzech?

Ale profesor stał z głową opuszczoną.

– Zygmunt! – zawołał do Zdanowskiego. – Czy darujesz mu winę?

– Ma się rozebrać do naga. – usłyszał.

– To lekka przesada. To jest tylko zabawa. – do pań skierował rękę z marynarką. – Niech któraś z pań odnajdzie jego dowód i to szybko, zanim straci pamięć.

– Do czego mu? – Maria szybko znalazła dowód.

– Może stracić tożsamość. – podał mu do ręki dowód. – Proszę przejrzeć dokument. Czy to pański?

Profesor przerzucił kilka stron.

– Tak, mój.

– Zbyt dużo czasu pan nam zajmuje. Jaki jest pana zawód?

– Nauczyciel, profesor.

– Gdzie pan uczy?

– W szkole w Ursusie.

– Jakim jest pan profesorem. Chodzi o cechy. Dobry czy zły?

– Zły.

– W jakim sensie?

– Źle uczę młodzież.

– Jak odpowie pan na pytanie, co złego uczynił pan swoim uczniom? Kilka przykładów.

– Źle uczyłem młodzież.

– Znaczy nic nie nauczył ich pan? Uważam, że zasłużył pan, na odebranie sobie następnej części garderoby. Odbieram panu koszulę. – i Majewski oddał i to bez szemrania. – Zadaję panu nadal, to samo pytanie, co złego jeszcze uczynił pan swoim uczniom?

– Czy przegrałem już rodzinę? – zapytał zdziwiony.

– Nie, jeszcze nie. Teraz żona będzie kochać pana bardziej niż przedtem. – i zwrócił się do żony. – Czy kiedykolwiek, rozmawialiście w domu, o pracy męża, o szkole?

– Tak, ale zawsze mówił, że jest taki kochany, że lubią go wszyscy, nigdy o żadnych problemach. – Maria była bliska płaczu.

– Czy nie wspominał, że w szkole ma zatargi, że coś dzieje się złego?

– Nigdy.

– Czy jest pan tam? – Zygmunt zajrzał mu w oczy.

– Tak, czekam na pytania.

– W rodzinie wszystko w porządku. Chcę dać panu jedną wskazówkę na przyszłość, czy mogę?

– Słucham? – profesor czekał na odpowiedz.

– To, co robimy teraz, można nazwać oczyszczeniem pańskiego sumienia, ale jeszcze zostaje dusza. I tu rada, duszę najlepiej oczyszczają łzy. Proszę to sobie zapamiętać.

– Dziękuję.

– Powiedział pan, że nie nauczył pan swych uczniów nic, jaki był tego powód? Nie umie pan przekazywać wiadomości, czy nie chciało się panu?

– Nie chciało mi się.

– Proszę na chwilę wyciszyć się i nie słyszeć tego, o czym teraz chcą rozmawiać z innymi. – uczynił rękę koło.

– Dobrze. – profesor nie stawiał oporów.

Zygmunt zwrócił się do najbliższych sobie, dyrektora i Krysi.

– Czy niechęć przekazywania wiedzy, można podciągnąć pod to, za co zabrałem mu koszulę, za złe nauczanie młodzieży. To chyba to samo?

– Raczej tak? – skwitował dyrektor. – Ale to ty decydujesz.

– Mówiąc szczerze, nie chcę oglądać go nagiego. Nie jest interesujący. Dziękuję! Już po wszystkim, profesorze. Może pan słuchać. Nie będę zabierał panu dalszej garderoby za lenistwo, a powinienem. Co jeszcze złego uczynił pan uczniom? Wiem, że chce pan przed nami postać nago, ale nie damy panu tej satysfakcji.

– Zawiesiłem ucznia w czynnościach...

– Zgadza się. Pod co podciąga pan to? Dlaczego pan to uczynił?

– Chciałem pokazać mu, że jestem tu górą. Aby szanował mnie.

– Czyli, że nie musiało wcale tak się stać?

– Oczywiście, że nie.

– Ale to jest tylko nienawiść. Nienawiść już pan z siebie zdjął. Co dalej? Co z Wilnem? – podsunął mu myśl.

– Zbyt długo musiałbym mówić.

– Co takiego? Chce pan powiedzieć, że to wszystko, to przechwałki, o pochodzeniu, o studiach, o wojsku, o...czy nauczył nas pan swego fałszywego życiorysu?

– Niestety.

– Zabieram panu następną część garderoby, podkoszulek. Czy wie pan, za co? Za kłamstwa. Już nie ma pan więcej grzechów. Reszta, to tylko powielenie innych grzeszków. Teraz stoi pan, takim, jakim powinien pan być w naszych oczach, pana zdaniem, piękny, ale naszym zdaniem, obrzydliwy. Niech pan pokaże swoje sadło dookoła, śmiało. Może pan kogoś podnieci, ale nie nas.

Majewski nie czekając długo, uniósł ręce ku górze i niczym tancerka, zaczął obracać się dokoła, trzęsąc swym sadłem.

Dziewczyny dla jaj piszczały sobie, co go jarało, ale to było bardzo sztuczne.

– Wolnego, profesorze, bo zabiorę miodek. Jest pan już o mały kroczek od miodku. Teraz tylko mam jeszcze pytanie...ale skarbie, musisz wyciszyć się. – Zygmunt ręką uczynił mały krąg w kierunku profesora i skierował się do Zdanowskiego. – Zygmunt? Inicjacji stało się zadość. Czy jesteś gotów powiedzieć, przebaczam?

– Nigdy! Jak rozbierze się do naga!

– I co ci z tego przyjdzie. Chcesz zobaczyć jego fiuta. Stary! Jego wory, stare! W zasadzie zostało dokonane wszystko, co było w zasadach zabawy. Powiedział swe grzeszki, zapłacił fanty. Dobrze byłoby, gdybyś zdobył się i powiedział, przebaczam mu.

Ale teraz Zygmunt milczał.

– Nie mogę czekać latami. – też bez echa. – Trudno, wezmę to na swoje sumienie.

Znów przy osobie profesora zrobił jakiś znak.

– Profesorze, słoik z miodkiem czeka na pana.

Profesor uśmiechnął się.

– Musi pan tylko wyciągnąć po niego rękę.

I wyciągnął.

– Proszę zgiąć ją w łokciu i... w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen.

I uczynił tak, przeżegnał się. I zaraz zawołał.

– O raju. O Boże, co się dzieje? – wyciągnął przed siebie ręce. – Co się stało?

Wybałuszone oczy wbijał w każdego dokoła.

– Co się stało? Coś czuję? Coś się stało?

Zygmunt stał też zdziwiony.

– Co się dzieje? Pan wzywa Boga, to dobry znak, ale co się dzieje? – Zygmunt nic nie rozumiał.

– To tak, jak gdyby trąd ze mnie spadł. O mój Boże! To jeszcze nie wszystkie moje grzeszki. – skierował się do Zygmunta.

– A co jeszcze zostało?

– Nienawidziłem niektórych, ale też niektórych kochałem. Skrycie pożądałem dziewczęta. Każdą z nich chciałem mieć, każdą z nich chciałem przelecieć. – jakże był podniecony tym co mówił.

– O! I udało się panu? – Zygmunt był prawdziwie zadziwiony.

– Nie, ale to jest grzech pożądania, chętnie zdejmę za to spodnie.

– Miałoby to sens. Pożądał pan dołem i dół pan obnaża. Czy pożądał pan górą, wtedy obnaża pan swoją głupotę.

Ale Majewski już rozpinał pasek.

– Co robisz idioto. – wrzasnęła na niego żona. – Czy nie widzisz, że oni robią sobie z ciebie jaja. – podbiegła i zaczęła mu przeszkadzać, ale spodnie profesora już leżały na ziemi, podciągała je. – Czy musisz zawsze tam, gdzie jesteśmy robić z siebie pośmiewisko?

– Żono przestań! – próbował wziąć ster w swe ręce.

– Dla ciebie impreza skończyła się. – podała mu ciuchy.

– Chwileczkę! – Zygmunt próbował ich uciszyć.

– Powiedziałam, dla niego impreza skończyła się.

– Dobrze, zrobi pani co zechce, proszę pozwolić mi wydostać go z transu...z hipnozy. Inaczej zrobi pani z niego kalekę.

– Nie jestem już w żadnym transie, w żadnej hipnozie. Ja już przebudziłem się.

– Mimo wszystko, muszę dokonać tego, co powinienem. Gdy klasnę trzy razy, przebudzi się pan.

I klaskał, ale profesor uparcie twierdził, że jest już przebudzony.

– W takim razie, proszę zostać z nami. – nalegał.

Ale Maria już nie wypuszczała go z rąk.

– On nie umie zachować się nigdzie. – skwitowała.

– Może to pani wina, zbyt mocno kontroluje go pani? To mężczyzna. – stwierdziła Zygmunt.

– Mężczyzna!? Babiarz!

– Taki powinien być mężczyzna. Gdyby kot pilnował jednej dziury, zdechłby.

– Ratujcie mnie od tej baby. – zajęczał Majewski. – Powiedz jej coś?

– Powiedz jej, że przed programem umówiliśmy się, że tak masz zagrać. Nikt nie chciał i zgłosiłeś się na ochotnika. Mam do pani jedno pytanie. Czy jest pani dumna z niego? – ale Maria tylko chrząknęła i rzuciła głową. – Rozumiem, pani lekarz, on tylko profesor i to jeszcze marny profesor. Ma za swoje. Chciał przed panią szpanować, grać twardziela, może kiedyś pani to zrozumie? Oby nie za późno. – byli już na schodach, gdy jeszcze zawołał za profesorem. – Ocknij się, przebudź!

Zapanowała cisza. Nikt nie chciał przerywać jej, a może to tylko Zygmuntowi tak się zdawało. Zatkał twarz rękoma.

– Boże, co ja narobiłem, on miał rację, rozbiję tylko małżeństwo. Dlaczego to zrobiłem? Może dlatego, żeby otworzyć oczy dyrekcji.

Popatrzył po nich.

– Czy kończymy tą zabawę, czy bawimy się dalej? Umarł król, niech żyje król! Nie pozwólmy, aby ktoś zepsuł nam zabawę. Dobrze bawimy się dalej. Kto następny w kolejce? Profesor Wiśniewski! – zawołał Zygmunt.

Profesor posłusznie wstał, odsunął krzesło.

– Odpowiem za wszystkich, nie, profesorze! Dość! Proszę siadać! – zaśmiał się.

Tomek usiadł, zrobił minę zdziwionego.

– Czy jest pan zdziwiony? – Zygmunt znów się śmiał. – O, ja wiem, pan to by się rozbierał i rozbierał. Tak, tak. A dziewczyny, tu by szalały i szalały. No! Na przyjemności trzeba sobie zasłużyć. No i zaczynamy drugą część stołu. Pani profesor Zduńska!

– Dość! – zawołał ktoś.

– O! Ale wyrywny! Który to taki? Nawet nie dał pani szansy, podnieść się z krzesła. Jakiś podlizuch?

– Ma się tych wielbicieli! – usprawiedliwiła się.

– Też racja i tak trzeba trzymać. Następna w kolejce pani profesor...

– Nie!! – rozległ się jęk po sali.

– Czyżby pani była bez grzeszków? – zdziwił się. – To chyba przez ten rosyjski, boją się. Cieszy mnie.

Profesorka cała w pąsach siedziała zadowolona.

– Pani profesor Ania, jak nazwisko, nie wiem?

Ania położyła się na stoliku.

– Mnie nie ma! – zawołała.

– Więc jak, do spowiedzi? Czy na striptiz? – zapytał ogół.

– Mogłaby, mogłaby! – słychać było wołanie chłopaków.

Koleżanki jej pokładały się ze śmiechu, wiedziały, że na pewno zostanie ułaskawiona.

– Prosimy na środek! – zawołał Zygmunt.

– Niech mnie ktoś wyratuje! – wołała.

Różne głosy było słychać, pojedyncze, nie, także, aż wreszcie ktoś się odważył i zawołał „dość”. Z wielką ulgą opadła na krzesło.

– Wielka szkoda! Popatrzyłbym sobie, oj popatrzył. – śmiał się od ucha do ucha.

Na sali jakiś czas wrzało, ale wreszcie ucichło.

– Musicie wołać nieco głośniej, czasami do mnie nie dolatuje. – zaczął się śmiać i wzrokiem spoczął na Janeczce. – Ale jednak sobie popatrzymy! Kogóż my tu mamy?

Janeczka potrząsnęła głową.

– Co chcesz to rób, ja nie idę na środek. – uprzedziła od razu.

– Oj, pójdzie pani, pójdzie. Tylko pani tak się pieści. – przekomarzał się z nią. – Prosimy na środek panią profesor Świrską. – szyderczo uśmiechał się.

Stawała okoniem. Przekomarzała się, odwlekała.

Głosy w głośnikach bywały różne, raz trzymał mikrofon za blisko, raz za daleko.

– Nic pani nie uratuje, zna pani zasady, albo spowiedź, albo trzeba powiedzieć, że jest się wstrętnym dla uczniów.

– Janka idź, co ci szkodzi? – dopingowały ją koleżanki.

– Tak, ośmieszyć się? – broniła się.

– To powiedz, że jesteś wredna. – pomagały koleżanki.

– Nie jestem dla nich wredna, dlaczego mam mówić coś, co nie jest prawdą? – wciąż walczyła jak lew.

– Janeczka? – wtrąciła się Krysia. – To tylko zabawa?

– Nie zechce pani po dobroci, świadomie, zrobi to pani nieświadomie. – głośno myślał.

– Co zrobisz? Zahipnotyzujesz mnie? – postawiła się.

– Jeśli będę musiał, dla dobrej zabawy zrobię wszystko. – uprzedził ją.

– Nie wierzę w twoje hipnozy.

– Nie mówię, że panią będę hipnotyzował, ale, że dla dobrej zabawy zrobię wszystko. Chcę, aby pani dobrze bawiła się i inni niech też, dobrze bawią się. Woli pani ponure towarzystwo?

– Co żeś się tak uparł dzisiaj na mnie?

– Broń Boże, nie uparłem się. Chcę, aby się wszyscy dobrze bawili. Pani nie chce?

– Niech się bawią, ale nie moim kosztem.

– Nic nie jest pani kosztem. Za wszystko, ja zapłacę. – minę miał grobową. – Nie pozwolę, aby ktokolwiek panią skrzywdził. Przysięgam.

Janeczka nie zrozumiała sensu jego słów, ale i tak była nieco spokojniejsza.

– Weź jeszcze raz Anię, albo ją, zostaw mnie. – prosiła.

– Dobrze! Nie ma sprawy! – zgodził się. – Jeszcze jedno, czy naprawdę nie wierzy pani w hipnozę? To już poza konkursem.

– Żeby ktoś mógł cię zahipnotyzować, musisz...

– Nic nie musisz?

– Daj mi dokończyć! Ta druga osoba, musi tego chcieć!

– Nie prawda. Chce pani? Zrobię próbę.

– Ja nie chce się rozbierać. Robić z siebie pośmiewiska.

– To nie będzie tak? Proszę tylko powiedzieć, że mogę spróbować. Niech któraś z koleżanek pilnuje, abym nie żądał zbyt wiele. Gdy przekroczę granicę przyzwoitości, proszę potrząsnąć nią i wróci do normalności. To wszystko.

– Co z tego mi przyjdzie? Przecież i tak nie będę nic pamiętała? – była bliska uległości.

– Sprawię, że będzie pani pamiętać wszystko, albo i więcej. – Zygmunt wpatrywał się w nią, chciał wzrokiem swym uchwycić jej spojrzenie.

– No dobrze! Próbuj! Ale, jeżeli zrobisz coś ze mną, to popamiętasz mnie.

– O key! – Zygmunt pstryknął palcami. – Ustalamy reguły gry. – oczy swe wbijał w jej wzrok. – Proszę sobie wyobrazić, że przed nami stoi lustro. Przecież nie chcesz patrzeć na moją wstrętną gębę... brzydzisz się mnie...widzisz już odszedł... – położył mikrofon z boku. –...jesteś nareszcie sama. Spójrz w lustro, nie bój się, tam jesteś ty, to twoje odbicie. Co widzisz? Zmęczoną kobietę, dlaczego tak jest? Co robisz w życiu nie tak? Jaką ja jestem kobietą, jestem prawie jak mężczyzna, gdy taka będę, będę wiecznie sama.

– Panie Boże, czy ja rozmawiam ze samą sobą? – zastanawiała się Janeczka.

– Jestem tobą. Jestem twoją bratnią duszą. Zawsze chciałaś porozmawiać ze mną. Zawsze chciałaś, abym odezwała się do ciebie, oto jestem. – Zygmunt próbował naśladować jej ruchy.

Janeczka chciała sprawdzić, czy to, co widzi jest prawdą, czy siedzi przed lustrem? Wyciągnęła dłoń, ale napotkała z tamtej strony opór. Sięgnęła drugą dłonią i znów napotkała opór.

– Gdzie ja jestem? – zdziwiła się.

– Gdzie ja jestem... – odpowiedziało jej odbicie. – Odpowiem za ciebie. Jestem w twoim lustrze, zawsze tam gdzie i ty. Gdzie ty jesteś? Widzę za tobą...jesteś na imprezie. Nie oglądaj się za siebie, nie rób zbyt głupich ruchów, pomyślą coś złego, nie o mnie, o tobie. Przecież nie chcesz tego?

– Co to ma znaczyć? – była wystraszona.

– Jestem twoim aniołem stróżem. Czuwam nad tobą, mnie pozwolę ci zrobić krzywdy, nie bój się. Zawsze ostrzegę cię. Czy czujesz, jest gorąco? Rozbierz się. Po co masz się spocić? Pomyślą, że nie masz taktu. Czuwam nad tobą. One nie widzą mnie. Poruszaj się swobodnie.

– Czy wam też jest tak gorąco? – zapytała dziewczyn.

– Wyjątkowo chłodno. – zażartowała Ania.

– Mnie jest gorąco. – stwierdziła Janeczka.

Spojrzała w lustro.

Zygmunt zaczął rozpinać marynarkę, Janeczka poszła w jego ślady. Zdjęła żakiet, powiesiła go na krześle. Zygmunt podał swoją marynarkę Krysi, nie chciał stracić Janeczki z oczu.

– O wypraszam sobie, czy ja jestem wieszakiem? – oburzyła się.

– Krysia... – Ania szepnęła do dyrektorki. – Weź i cicho...spójrz. Ci... – położyła palec na ustach.

– Jest mi lepiej, a tobie? – Zygmunt uśmiechnął się.

– Też lepiej, chłodniej.

– Czy myślałaś nad tym, co powiedział ci Zygmunt?

– Nie chcę o tym myśleć.

– W jego słowach była prawda, tylko ta prawda jest ukryta. Jestem twoim odbiciem, chcesz powiem ci? On powiedział ci prawdę. Wyjdziesz za mąż...będzie to, piękny, młody mężczyzna. Przyjdzie do ciebie i padnie ci do nóg. Nie strać tej okazji. Jestem twoim odbiciem, czy chcesz, abym wiecznie tak wyglądała? Też chcę być szczęśliwa. On przyjdzie, jako twój prezent imieninowy, pokochaj go. Ale żeby pokochać, musisz najpierw nauczyć się przebaczać. Przebacz swoim wrogom, pokochaj ich. My, lustrzane odbicia, nie umiemy kochać, nienawidzić...odbijamy tylko rzeczywistość. Pokochaj tego, który przyjdzie do ciebie. Jestem zaczarowanym lustrem. Pokazałabym ci go, ale jeszcze nie jesteś gotowa. Przygotuj się, masz czas. Pamiętaj, będzie to prezent imieninowy. Pokochaj wrogów swoich, naucz się kochać. Zapomnij o przeszłości, ona czyni z ciebie potwora. Zmień swoją przyszłość. Bądź szczęśliwą, masz do tego prawo. Za pięć miesięcy, przyjdziesz do kościoła, bo odczujesz to. Przyjdę i zdejmę z ciebie brzemię. Będę tam. Dotknę cię. Poczujesz mnie. Pamiętaj, nie oglądaj się. Nie próbuj zobaczyć mnie. Odejdę jako twoje zło. Czy chcesz czekać, aż tak długo? Możesz uczynić to wcześniej, wtedy, kiedy zechcesz.

Janeczka siedziała zamyślona.

– Spójrz w lustro... – szepnął do niej.

I Janeczka spojrzała.

– Ciężko pojąć mi to, co usłyszałam. Jest mi gorąco, chyba upadnę. – Zygmunt próbował zmusić ją do wachlowania się. – Ale nie upadnę, jeżeli rozepnę się. – ręką zaczął szukać guzików.

Przed koszulą, na niby, rozpiął jeden. Janeczka jak papuga powtarzała po nim gesty.

– U! jest mi o wiele lepiej. Jeżeli rozepnę jeszcze jeden, będzie mi całkiem dobrze. – poszukał drugiego guzika. Janeczka rozpięła drugi. Powachlowała połami bluzki. – O! Jest mi całkiem dobrze. – szepnął Zygmunt w kierunku Janeczki.

Gdy zobaczył ulgę na twarzy profesorki, szepnął „stop”.

– Gdy odejdę stąd, przebudzisz się z transu, ale będziesz pamiętać wszystko, pamiętać tak, jak będziesz chciała. Ochłoń już, wróć do normalności. – Janeczka posłusznie odetchnęła z ulgą.

– Pani Krysiu, gdy odejdę, proszę powiedzieć jej, aby zapięła sobie bluzkę. Zobaczymy, co wtedy powie? Czy będzie nadal takim twardzielem, jak przedtem? – poprosił dyrektorkę.

– Dobrze. Jak odejdziesz, nie wcześniej? – upewniła się.

– Wy, panie też cicho sza.

– Dobrze.

– Wracamy do początku naszej rozmowy. Do momentu, gdy powiedziała pani, „No dobrze! Próbuj! Ale gdy mi coś zrobisz, to popamiętasz mnie”. Na trzy cztery, pani zaczyna. Trzy... cztery.

– No dobrze! – powiedziała Janeczka. – Próbuj! Ale gdy mi coś zrobisz, to popamiętasz mnie.

– O key! – Zygmunt klasnął w dłonie. – Uwaga, moi drodzy! – Zygmunt wziął mikrofon i odszedł na środek. – Pani Janeczka po prostu wyłamuje się.

– Popraw sobie bluzkę. – zgodnie z umową powiedział do Janeczki Krysia. – Zapnij się, jak ty wyglądasz?

Janka spojrzała po sobie. Rzeczywiście, była rozmamłana. Szybko pozapinała guziki.

– Skoro pani Świrska, nie chce stanąć do spowiedzi, stanę za nią. Jestem, jak gdyby jej sumieniem. Spróbuję, chociaż przez chwilę być nią. Uczynię to za nią, z wielką radością. – uniósł głowę wysoko i nabrał powietrza. – Jestem, profesor Janina Świrska. Uczę języka polskiego w szkole w Ursusie. Wiem, czego ode mnie oczekujecie. Moim jedynym grzeszkiem, jest nienawiść. Nie umiem wyzbyć się jej. Wy pomożecie mi. Co złego uczyniłam swoim uczniom? Odpowiem, co złego uczyniłabym, swoim uczniom, gdybym miała siłę? Zabiłabym. Nienawidzę jednego z nich. Chcecie wiedzieć, kogo? Jego! – Zygmunt wskazał siebie. – Nienawiść jest moją zewnętrzną powłoką. Chcecie fant, oddam go. – ściągnął marynarkę. Złożył jak do powieszenia. – Jako profesorka, nie będę już więcej nienawidzić. Nienawiść oddaję tobie. – położył marynarkę na stole profesorek. – Już jestem dobra. Co jeszcze złego uczyniłam?

Janeczka spojrzała na mówiącego. Zobaczyła samą siebie. Gdy położył marynarkę na stole, dotknęła jej i coś analizowała.

– Dość! – zawołała.

– Co?! – zdziwił się. – Dlaczego?

– Nie jesteś przecież mną? Ja jestem ja, ty jesteś ty.

– Zgadza się.

– Dlaczego to uczyniłeś?

– Trzeba było stanąć do spowiedzi. Ktoś musiał stanąć.

– Bałam się. Nie zostawiłbyś na mnie suczej nitki.

– Nie prawda. Jest pani przeze mnie lubiana. Wyratowałbym panią.

– Czy ty, tylko powiedz prawdę, kochasz się we mnie?

– Tajemnica spowiedzi! Spowiednika obowiązuje tajemnica milczenia.

– Do jasnej cholery z twoimi tajemnicami! – wściekła się już. – Chcę wiedzieć!

– O!? Rzuca pani hasło. Dobrze. Powiem pani. Nie ma na świecie ludzi, których bym nie kochał. Kocham wszystkich, bez względu na to, co mi zrobili? Kocham nawet swoich wrogów. Ja umiem przebaczać, a pani? Wiem jedno, jest już pani wyzuta z nienawiści. Czy rozumie pani słowo, wyzuta? Zniszczyłem już w pani nienawiść. Choćby pani chciała, nie będzie pani mogła już nienawidzić. Biały kruk, połknął pani nienawiść, o mało, nie udławił się nią.

Janeczka nie wiedziała, co ma dalej mówić, czy był sens dalszej rozmowy?

– Usłyszałem słowo, „dość”, czyli, że panią profesor Świrską mamy z głowy. Czy wzywamy do spowiedzi, naszą ostatnią panią, nasze ostatnie złotko? – Zygmunt wrócił szybko do porządku dziennego.

– Nie! – rozległo się rozwlekle.

– Jest pani uratowana. – spojrzał na nią błagalnie i z litością. – I ja też. Uf! Dobrnęliśmy do końca tego horroru, a miała to być zabawa. Jestem wykończony, kochani proponuję kilka minut przerwy. Miejcie litość, muszę naładować swoje akumulatory. – położył mikrofon na instrumencie. – Czy mogę swoją zewnętrzną powłokę? – sięgnął po marynarkę.

– Bardzo proszę. – profesor Tereska podała mu ciuszek. – To było coś pięknego, coś innego niż wszędzie. Jestem tym zachwycona.

– Dziękuję serdecznie, ale jestem zmęczony. Chcę odetchnąć. Może później. Będę pamiętał. – posłał jej serdeczny uśmiech.

Szedł właśnie w kierunku schodów, gdy koledzy zastąpili mu drogę.

– Pozwól do nas. – poprosili go delikatnie.

– Chwileczkę, zaraz wracam! – rzucił im i już chciał iść dalej, ale na schodach drogę zagrodził mu Wojtek.

– Tu nie ma, zaraz wracam, idziesz do nas. – przekonywali go.

– No dobrze, przyjdę, ale ojcowie, zleje się w gacie. Moment. – chciał ominąć jednego, ale drugi mu stanął na drodze.

– Nie ma żadnego ale, idziesz najpierw do nas. – wzięli go pod paszki i posłusznie musiał iść z nimi.

– Przestańcie, nie róbcie śmiechu. Już idę sam. – poddał się.

– Bardzo prosimy. – konwojowali go aż do krzeseł. – Prosimy, siadaj. – tłoczyli się dookoła niego.

Siedzieli chwilę, nikt nie chciał rozpocząć rozmowy.

– Mówcie coś! – zaczął Zygmunt.

– My czekamy. – skomentował Rysiek.

– Na co lub na kogo? – Zygmunt był zdziwiony.

– Po prostu czekamy. – wtrącił się Józek Nowak. – Czekają i mają prawo!

– Ale, na kogo? Już wiem, że czekacie, nie wiem, na kogo?

– Skąd wiesz, że tu chodzi o kogoś? Może chodzi o coś? – zagadał znów Rysiek.

– Zawsze byliście jak dzieci. Mówcie coś.

– My czekamy. My mamy czas. – powiedział któryś z nich.

– Czekajcie, ja muszę iść odlać się. – chciał wstać, ale przydusili go.

– Nigdzie nie pójdziesz, przecież powiedzieliśmy ci. – zagadał Rysiek, a kilku chłopaków zdusiło go od tyłu. Cisnęli go mocno do krzesła.

– Chłopaki, o co tu chodzi? – próbował wydusić z siebie. Ktoś dusił go za gardło.

– Nie zróbcie tylko mu krzywdy. – teraz dopiero wtrącił się Waldek. Do tej pory siedział spokojnie jak trusia.

– Waldek? To twoja sprawka? – nie wierzył własnym uszom.

– Waldek nam wszystko powiedział. – krótko skomentował Rysiek. – Chcemy to zobaczyć, na własne oczy.

– Co wam powiedział? Co ty im naopowiadałeś? – Zygmunt nie mógł wyjść ze zdziwienia. – O co tu właściwie chodzi?

– Nie wiesz? – zdziwił się zapaśnik. – Popełniłeś błąd, pokazałeś to Waldkowi...

– Co takiego?? Nic nie rozumiem?

– Chłopaki... – wtrącił się Józef Rutkowski. –...a jeśli się mylicie?

– Po co chodzisz do łazienki? – zapytał go Rysiek.

– Głupie pytanie, a na głupie pytanie nie ma odpowiedzi, chyba, że tak samo głupia jak i pytanie. Po co można chodzić do łazienki? A ty, po co chodzisz? Odlać się? Ja też.

– Niech leje w spodnie. – dał propozycję Nowak.

– Idę też umyć twarz, jestem spocony.

– Już poszli, przyniosą ci wodę. – skomentował Rysiek. – Zyguś nie udawaj głupka. Odpowiedz nam, czy chodzisz do łazienki, że kiedyś zobaczysz twarz potwora. Jakiej twarzy czekasz? Co może ci się przytrafić?

– Ale was porąbało? Ty im takich głupot nagadałeś? – zerknął na Waldka.

– Nie będziesz przeglądał się przez najbliższy czas w lustrze. Co dalej zobaczymy? Wodę ci przyniosą. Tu się umyjesz. – Rysiek uśmiechał się.

– A odlać się? Co, przyniosą mi kaczkę?

– Dlaczego przeglądasz się w lustrze? – wtrącił znów Nowak.

– Przestań, bo pomyślę, że jesteś mało inteligentny.

– Co czerpiesz z lustra? Waldek nam wszystko powiedział. – Nowak był nieugięty. – Zacisnę ci pętlę i wyśpiewasz wszystko.

– I bez pętli śpiewam wszystko. Bynajmniej na razie. Czego jeszcze chcecie? Źle bawicie się? Wasz problem.

– Jest woda! – zawołał ktoś.

– Chciałeś się myć, prosimy bardzo. – Rysiek był nad wyraz grzeczny. – Chcemy też coś dla ciebie zrobić.

– Czy z lustra wody też czerpiesz moc? – Nowak mieszał ręką wodę. – Różnie to bywa? Ostrożności, nigdy nie za wiele?

– Cieszy mnie. – przemył szybko twarz. – I co dalej? – sięgnął do kieszeni wewnętrznej marynarki, ale złapali go za ręce.

– Lustereczko powiedz przecie... – Nowak złapał go za rękę. – Oj nieładnie kolego. Ostrożności, nigdy nie za wiele.

Ktoś wsadził mu rękę do kieszeni.

– Ale jesteście dziecinni? – zaczął się śmiać. – Tam są perfumy. Chcę ładnie pachnieć.

– Żadnych perfum. – uśmiechnął się Rysiek.

– Muszę iść odlać się. Też mi nie pozwolicie?

– Tu będziesz lał. Zrobić kordon! – rozkazał im Rysiek.

Jedni usiedli na krzesłach, inni stanęli ciasno, Leszek stanął z miską przed Zygmuntem.

– Przestańcie robić ze mnie pośmiewisko. Przecież to będzie słychać.

– Chłopaki śpiewamy! Ale co? – zaproponował Waldek. – Sto lat! Trzy cztery!

Po sali rozległo się głośne „Sto lat”. Zagłuszyło to wszelkie rozmowy.

Tomek oderwał się na chwilę od pogawędki. Skierował się ku gromadce.

– Co wam tak wesoło? Co wy wyprawiacie? Czy coś sprośnego? – zaglądał poprzez ramiona chłopaków.

Leszek właśnie omijał stojących z miską wody.

– Co tu tak śmierdzi? – Tomek już nie wytrzymał.

– Nic profesorze, takie męskie sprawy. – zbył go Rysiek.

– No dobrze. – Zygmunt usiadł naprzeciw Waldka. – A teraz mów mi, o co tu, w tym wszystkim chodzi?

– Sam nie wiem. – Waldek był zawiedziony. – Baliśmy się.

– O co lub czego?

– O ciebie. Za każdym razem, gdy schodziłeś, wracałeś inny. Nie chcieliśmy, aby i tym razem było tak samo. – Waldkowi ciężko było ukryć głupią minę.

– Baliście się o mnie? To szlachetne z waszej strony. Co to znaczy, inny? Jak, inny?

– Za każdym razem, gdy wracałeś, oświadczałeś się Zosi...

– Co takiego? – zdziwił się i to naturalnie.

– Chcesz powiedzieć, że już tego nie pamiętasz?

– Nie jestem pewien. No dobrze, a co ona?

– Odmawia ci za każdym razem. Nie pamiętasz już tego? To było dosłownie kilkanaście minut temu.

– Coś mi świta. Coś już przychodzi? I wy tylko dlatego?

– Tak. Czy już nie gniewasz się na nas? – próbował się uśmiechnąć.

– Gniewać się? Na was? Jesteście kochani? A powiedzcie mi, gdzie siedzę? – Zygmunt wskazał krzesła.

– Koło Zosi. – Waldek wskazał mu przeciwne rzędy.

– Co? Tam?

– Czy ty naprawdę...igrasz sobie z nami? – Waldek nagle stracił poczucie humoru.

– Przyznaję ci szczerze, że nie. Z której strony?

Patrzyli na niego dziwnie.

– Czuje się, jak gdybym wracał z innego świata. Dokładnie, gdzie siedzę?

– Z prawej strony Zosi. Obejrzyj się.

– Już teraz trafię. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?

– Nie kpij sobie z nas.

– Z ręką na sercu. Wiem tylko, że mam jeszcze grać. Więcej nie wiem nic. Czy mam pójść do niej, jak myślicie?

– A co chcesz więcej robić? – wtrącił się Rysiek.

Zygmunt wstał z krzesła.

– Moi drodzy, ja wiem tylko, że mam grać. Spróbuję podejść do niej, ale już nie będę się oświadczał, dziękuję wam za ostrzeżenie. A tak na marginesie, jak się bawicie? Czy podoba się wam to?

– Jest git! – zawołał malarz, który przed chwilką przyszedł. – I tak trzymaj!

Zygmunt podszedł do stolików dziewcząt.

– Cześć kochanie! – zaszedł Zosię z boku, pochylony objął ją i serdecznie ucałował w policzek.

– Cześć kochanie! – odpowiedziała mu. Spojrzała na niego swym flirciarskim wzroczkiem. – O czym to tak dyskutowaliście zawzięcie?

– Gdzie? – udawał zdziwionego.

– No tam! Pokazywaliście sobie nas, jak gdybyśmy były nie wiem czym?

– Chcesz to wiedzieć? – zdziwił się.

– Tak! Należę do tych ciekawskich bab i chcę wszystko wiedzieć!

Pochylił głowę, chciał przemyśleć sytuację.

– Czy jesteś pewna, że tego chcesz?

– Tak. Jestem tego pewna, że chcę wiedzieć. Tobie zawsze trzeba powtarzać po kilka razy? – też zdziwiła się.

– Nie. Nie wiem tylko, czy to, co powiem, ucieszy cię? Ale, skoro chcesz? Spójrz! Tam, siedzą moi najlepsi koledzy. – wskazał ich palcem.

– Myślałam, że Józek jest twoim najlepszym kolegą? – zdziwiła się.

– Jest! Jest jednym z moich dobrych kolegów. Do tej pory, też tego nie wiedziałem. Gdy szedłem na dół, do toalety, zatrzymali mnie. Nie wiedziałem, w jakim celu. Bo mam słabą pamięć. Powiedzieli mi, że za każdym razem, gdy wracam z dołu, przychodzę do ciebie i oświadczam ci się. Byłem wniebowzięty. Krótko mówiąc, cieszyłem się. Ale zapytałem ich, bo ciekawość mnie paliła, czy za każdym razem? Powiedzieli, że tak. Ciekawość nadal mnie paliła, co ty odpowiadasz mi? I już ciekawość mnie nie pali. – zakończył.

– Już nie? – była jeszcze bardziej zdziwiona.

– Na pewno, gdybym zszedł na dół, zapomniałbym o tym, co działo się na górze, przyszedłbym na górę i znów upadł ci do kolan i znów oświadczał się.

– Już nie zrobisz tego?

– Nie. Bo to nie ma sensu. Dostałem raz kosza, dostawałem kosza za każdym razem. To nie ma sensu, zostańmy tylko dobrymi przyjaciółmi, albo bardzo dobrymi. Nie zadawajmy sobie bólu.

– A czułam się taka szczęśliwa, wybrana jedna z całej klasy.

– Chcę powiedzieć to samo, czułem się taki szczęśliwy, jeden z całej klasy chciałem pokazać coś, czego jeszcze nie pokazał nikt. Chciałem, abym kiedyś mógł powiedzieć, że swoją studniówkę pamiętam do końca życia. Ale komu będę mógł opowiadać, że oświadczyłem się najpiękniejszej z panien i żyli długo i szczęśliwie? Będę wstydził się przyznać, że w ogóle pomyślałem o czymś takim. Dlaczego? Bo nikt nie dostaje kosza. Zniszczyłaś swoje i moje marzenia. Ty może będziesz dumna, bo powiesz, odmówiłam, ale ja nie. Mnie odmówiono. – podniósł się. – Życzę ci, żebyś była szczęśliwa.

– Zaczekaj! – poprosiła. – Usiądź jeszcze!

– Szkoda czasu. – ucałował ją w policzek.

– To nie jest tak, jak sobie myślisz! – próbowała go zatrzymać.

– Może to i lepiej. Bo tak zostałabyś żoną mordercy.

– To nie prawda! – szarpnęła go ku sobie. – Zostań! Gdzie idziesz? – w oczach jej pojawiły się łzy.

– Idę tam, gdzie czuję się dobrze. – pogładził ją po policzku.

Jak za każdym razem, droga do mikrofonu, wydawała się mu, jak długi zwolniony film.

– Zygmunt! – zawołał do niego profesor Tomek.

– Słucham! – wyrwał się z odrętwienia.

– Pozwól na chwilę. – kiwnął palcem.

– Przepraszam bardzo, ale nie mogę! – machał zawzięcie ręką. – Nie teraz! Za jakiś czas, ale nie teraz!

Stanął przed mikrofonem.

– Przepraszam bardzo, ale ta przerwa, trwa chyba całe wieki, a miało być tylko kilka minut. Wracamy znów do zabawy. Wszystkich z dołu zapraszam już na górę. Koniec palenia, mieliście tyle czasu. – zaczekał aż pozbędą się swoich komentarzy. – Najpierw chciałbym wam coś przekazać, za co wam serdecznie dziękuję. Mianowicie? Chciałem zejść na dół, jak każdy, nie będę mówił, za czym. Zatrzymało mnie kilku dryblasów. Nie pozwolili mi zejść. Nie stawiałem oporów. Chciałem wiedzieć, dlaczego to robią? Dlaczego przynieśli mi na górę miskę z wodą, abym mógł umyć sobie spoconą twarz? Najpierw myślałem, że to jakiś zwyczaj stu dniówkowy? Wyjaśnili mi...

– Przestań! – zawołał ktoś od chłopaków.

Zygmunt patrzył w tę stronę.

– Dlaczego? – spokojnie zapytał. – Wyjaśnij mi któryś, dlaczego mam przestać? Ja jestem wam wdzięczny za to. Nie mówię tego, żeby was ośmieszyć, ale żeby wam podziękować. Dokończę. Wyjaśnili mi, że za każdym razem, gdy wracam z dołu, oświadczam się Zosi. Mało tego, że za każdym razem... – spojrzał w jej kierunku. –...dostaję kosza. Zacząłem składać skrawki pamięci do siebie i coś zaczęło mi świtać. Jest coś w moim schodzeniu na dół, ale nie wiem, co? Nie zszedłem tym razem na dół. Chciałem sprawdzić, czy to, co powiedzieli mi jest prawdą? – przez chwilę wzrok zawiesił na siedzących przy stolikach dziewcząt. – Odbyłem krótką rozmowę z Zosią. Wszystko się zgadza. Nie będę was zanudzał szczegółami. Padła propozycja, zostaniemy przyjaciółmi. Ale mimo wszystko, jednej rzeczy nie rozumiem? Dlaczego, gdy stoję tu, wiem i rozumiem wszystko? Co takiego jest, w zejściu na dół? Powiedzieli, że Waldek wie, ale Waldek nie chce nic powiedzieć.

Poczekał, aż znów po szemrzą sobie.

– No dobrze! Proszę o ciszę, albo skupienie. Przygotowałem dla was jeszcze kilka atrakcji, to znaczy konkursów, ale najpierw trochę dobrej muzyki. Następna porcja maksimum muzyki minimum słów.

Dość długo grał i śpiewał, zanim w mikrofonie rozległo się.

– Kochani i znów proszę o zajęcie swoich miejsc. Ale tym razem na dłużej, dlatego proszę usiąść sobie wygodnie. Przyglądam się waszym tańcom i podziwiał jednych, innych nie. Każdy tańczy jak potrafi i tak powinno być. Każdy bawi się według swego gustu. Chciałbym do konkursu...zrobimy konkurs tańca. Chciałbym do konkursu, albo raczej zabawy, poprosić kilka odważnych osób.

Na środek wyskoczyło kilkanaście dziewcząt i kilku chłopaków.

– Cieszy mnie, że mamy tylu odważniaków. Ale nie skończyłem zasad. W jakim sensie, odważnych? A w takim, że będę chciał przeprowadzić z nimi, pewien eksperyment.

I od razu większość, ze słowami, „nie z nami te numery”, usiadło z powrotem na siedzeniach. Zygmunt wyszedł na środek.

– Proszę bardzo! A ja tak wierzyłem w ich odwagę! Na środek poproszę Zosię, tym razem mi nie odmawiaj. Weź ze sobą swoją najlepszą koleżankę. Tak pięknie tańczyła, o tamta dziewunia, nie wiem, jak ona ma na imię. Trzy chyba wystarczą? Proszę kilku chłopaków. Ale jeszcze coś, o czym zapomniałbym. Osoby te, nie mogą być pod wpływem alkoholu. Przykro mi bardzo, ale nie mam ochoty odpowiadać za ich zdrowie.

Bezimienna dziewczyna od razu dała cofkę.

– Przykro mi bardzo! – rozłożył ręce w kierunku panienki. – Na jej miejsce poproszę...– zaglądał kogo może wziąć. –...o, ty paniena! Jak masz na imię? Justyna? Aha! To jest Justyna? Teraz kawalerzy. Poproszę, Andrzej Kabala, czy piłeś coś? Zostajesz. Waldek, trzeźwy?

Ale ciężko było znaleźć wśród chłopaków, trzeźwego. Każdy, albo pił, albo nie chciał lub nie umiał tańczyć.

– Tomek? Tomek? Tomaszewski?! Jeśli nie rozumiesz inaczej?! – wydarł się na kolegę.

Ale ten, już miał wymówkę.

– A czy jest ktoś trzeźwy? Może niech wstaną ci, co nic dzisiaj nie pili. Wybiorę kogoś.

Ale nikt nie wstał.

– Trudno! Musi być tylko czworo. – spojrzał w kierunku profesorów. – A może by tak zaprosić kogoś z grona?...– leciał ręką po kolei, po każdej z profesorek, ale zawzięcie kręciły głowami. – Przykro mi! Trudno! – i znów skierował się do grona swoich koleżanek i Andrzeja. – Już mówię zasady. Gwarantuję wam bezpieczeństwo. Gwarantuję wam dobrą zabawę. Gwarantuję wam, że jacy zaczniecie zabawę, tacy i skończycie, może...nawet lepsi?

– Gdzie jest haczyk? – wtrąciła się Zosia.

– Tu nie chodzi o haczyk. Musicie przyrzec nam, że gdy skończy się taniec, opowiecie nam, swoje przeżycia.

– Gdzie jest haczyk? – znów wtrąciła się Zosia.

– Jeżeli jeszcze raz zapytasz mnie, gdzie jest haczyk...– Zygmunt zawahał się. –...to ci powiem. – dodał z uśmiechem.

– Przepraszam, myślałam, że są jakieś haczyki? Jakiś szkopuł? – Zosia zawstydziła się.

– Zapytaj go jeszcze raz. – wtrąciła się Janeczka. – Powiedział, że gdy zapytasz jeszcze raz, to ci powie.

Zosia zastanawiała się chwilę.

– Gdzie jest haczyk, albo, w czym jest haczyk? – jednak zapytała.

– Ukłony w kierunku pani profesor. Nauka nie idzie w las. – uśmiechnął się Zygmunt. – Jest coś, co można nazwać haczykiem, ale to nie to? Taniec wprowadzi was w stan hipnozy. Przeżyjecie coś wspaniałego. Coś, co tylko wy odczujecie. Dlatego, powiedziałem, musicie przyrzec, że gdy skończy się taniec, opowiecie nam. Podzielicie się z nami, swymi przeżyciami. O, zaczynam rymować. Nazwiemy to, powiedzmy, „Taniec nudystów”, czy może być? Albo „Taniec hipisów”? Co też źle? Jak chcielibyście nazwać nowy taniec, coś nowego? Nadajcie temu nazwę sami?

Obracał się dookoła i szukał czy ktoś nada tańcowi nazwę. Nagle zawołał:

– Aśka! Przepraszam bardzo, ale, czy zaszczyciłabyś nas, jako nasz gość, zatańczyć z nimi? – Zygmunt wskazał na siostrę cioteczną Lecha.

Ale Aśka pokręciła głową, na znak, że nie chce.

– Przestań! Nie jesteś, co prawda, z żadnej z klas naszej szkoły, ale zaproszonym gościem i masz takie samo prawo, bawić się razem z nami. Jesteś tu, więc baw się, jak gdyby to był twój bal stu dniówkowy. Dla ciebie zmienimy nazwę tańca. Czy może nazywać się „Taniec dziewic”? Zróbmy tak, każdy niech ma swoją nazwę. Kto chce niech nazywa go, „Taniec dziewic”, kto chce, niech nazywa go, „Tanie hipisów”, kto chce, niech nazywa go, „Taniec nudystów”. Tu nie chodzi o nazwę, ale o sam taniec. Leszek, a ty nie chciałbyś wziąć udziału? Jeśli masz ochotę, bardzo proszę?

Najpierw wyszła Aśka, po niej wyczołgał się Leszek.

Po swej lewej ustawił trzy dziewczęta, po swej prawej, dalej Leszek w środku Aśka i przed sobą Andrzej. Stanął obok nich i wyjaśniał.

– Chcę, abyście tańczyli tak, jak ja wam pokażę. Proszę zapamiętać te figury. W czasie zwrotki tańczycie normalnie, bez figur, stojąc w miejscu. Waszym zadaniem będzie mieć tą świadomość, że jesteście tu, wśród nas, i tu macie być. Wasze zadane polega na tam, abyście czuli i byli zespolenie nogami z posadzką. To nie znaczy wcale, że gdy w czasie tańca, uznacie, że powinniście mieć szerszy rozkrok, nie wolno wam tego uczynić, albo, że stoicie za szeroko, nie możecie zwęzić nóg? Nogami możecie nawet stepować, ale musicie czuć, podłoże. Taniec wasz jest na dwa, lub na cztery, czyli, raz dwa, raz dwa, raz dwa trzy cztery... to jest strofka, albo jak kto woli, zwrotka. Refren... dochodzi wam niewielkie utrudnienie. Refren zaczynamy od tańca rąk, jak wygląda taniec rąk? Falujecie naprzemian, jedną ręką w górę, drugą ręką w dół. Nazwijmy tą figurę, taniec rąk. Zresztą będę wam śpiewał, „a taniec rąk...”. Po za tym sprawię, że będziecie znać słowa piosenki. Trzecia figura, taniec bioder...unosicie ręce do wysokości swych pach lub wyciągacie je do przodu, jak kto woli?...bioderkami wybijacie rytm, raz dwa, raz dwa, raz dwa trzy cztery...kto umie rzucać biodrami po brazylijsku, kto ogląda karnawał w Rio de Janeiro, gdzie na jeden takt, rzuca się kilka razy biodrem, bardzo proszę?! Czwarta figura. Gdy będę powtarzał trzeci raz refren, unosicie ręce wysoko w górę. Teraz zaczyna działać wasza wyobraźnia. Co to znaczy? Możecie wyobrazić sobie, że coś wam ucieka do góry i wy to łapiecie, lub, że coś na was spada i wy to odpychacie. Robicie to, w rytm muzyki, cały czas w rytm muzyki. Każda figura to dalsze utrudnienie. Na koniec, gdy trzymacie ręce w górze, opuszczacie je na dół i tu możecie dłonie skierować do dołu lub też do góry, według własnego uznania. Ruchem tym zrzucacie swój ciężar ciała. Uwalniacie się od balastu swych ciał. Tu też daję wam do wyboru, większa wyobraźnia wasza może pracować schodkowo. To znaczy, rękoma skaczecie po schodkach, tak w dół jak i do góry. To wszystko musicie uzgodnić teraz, bo do waszych ruchów muszę dopasować muzykę i słowa. Teraz perkusista.

– Zaraz! – zawołała Zosia. – To już wszystko z nami? Nie przećwiczymy?

– Zaraz lalunia. Po kolei, każdy musi znać, swoje miejsce w stadzie? Perkusista też. Dla pana, nie będzie to, wielkiego problemu, wystukiwać rytmu. Rytm na cztery, ale każda ćwiartka, ma być jako dwie ósemki wybijana pałeczkami. Może pan w pewnych momentach pałą milknąć na całą nutę, ale pałeczkami daje pan szesnastki. Może pan milknąć pałeczkami, ale pałą, czyli nogą, wali pan na cztery. A teraz robimy próbę, pan wybija nam rytm, dwa razy tańczę z wami, a dalej wy sami. Czuję jak rymuję!

I zaczął odliczać.

– Raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy cztery...szesnastki i taniec rąk! Niech taniec rąk...– zaczął śpiewać. –...uniesie dzisiaj was do niebios bram. Taniec bioder! A bioder ruch, niechaj rozerwie was. Ręce w górę! Gdy tańczysz to, zapominasz o życiu. Zrzucamy ciężar! To taniec rąk. Szesnastki! Niech taniec rąk, uniesie dzisiaj was do niebios bram, a bioder ruch niechaj rozerwie was. Ręce w górę! Gdy ciało wprawiam w ruch, zapominam o życiu. To taniec rąk. A taniec rąk unosi dzisiaj was do niebios bram, a bioder ruch niechaj rozerwie was. Zrzucamy ciężar! To taniec rąk. To taniec rąk. Na razie wystarczy. Chcę was obserwować zza konsolety. Taniec zaczynamy unosząc ręce do góry, jedna robi za antenę, i zrzucamy ciężar. To jest początek tańca. Jakieś uwagi, pytania?

Spojrzał po nich.

– Dobrze bierzemy się do dzieła. – stanął za instrumentem. – Muzyka wprowadzi was w stan hipnotyczny. Dla nas, będziecie tańczyć, jak wielcy artyści, największych scen świata. Dla was, taniec nie będzie miał żadnych tajemnic, ani też muzyka. Rytm perkusji, kierował będzie waszym ciałem. Mój śpiew...zresztą sprawię, że będziecie znać słowa piosenek. Będziecie ciałem tu, z nami, ale pozwolę waszym duszom ulecieć tam, gdzie tylko zechcecie. Jest tylko jeden warunek, możecie ulecieć wszędzie, chociażby i do Ameryki, zobaczyć „Statuę Wolności”, ale zawsze razem. Nie możecie odłączać się od siebie. W stanie, w jakim znajdziecie się, możecie wszystko, ale zawsze razem. Razem, to znaczy, na zasięg waszego wzroku. Teraz pytanie, jak daleko sięgać będzie wasz wzrok, ale to już pozostawiam wam. Dam wam tyle czasu, abyście wrócili stamtąd uszczęśliwieni. Kiedy macie wracać? Właśnie?! – skierował się do perkusisty. – Czy perkusją, można wydać jakiś nieopisany dźwięk? Szesnastki i ósemki będziesz grał, ćwiartki wybijasz nogą? O jeszcze można, perkusją?

Pokazał, co może dać perkusja, ale to nie było to, czego oczekiwał.

– Jest w człowieku coś, co nazywa się, strażnik czasu. Czegoś takiego, strażnik czasu, może nie odróżnić od innych dźwięków. Zróbmy inaczej, pstryknięcie palców, niech będzie dla was, jak grom z jasnego nieba. Pierwszy grzmot, daję wam sygnał, że czas pobytu gdzieś tam, kończy się. Jak wolno będziecie wchodzić w swój stan, tak samo wolno, musicie z niego wychodzić? Po usłyszeniu pierwszego grzmotu, kończycie to, co tam zaczniecie. Nie wolno wam nic, nowego rozpoczynać. Jak to rozumieć? Gdybyście zdecydowali się, na jeszcze jeden skok gdzieś, jest już za późno. Drugi sygnał jest już alarmem. Trzeci sygnał, odnajdujecie się, bierzecie się za ręce i wracacie do ciał. Trzeci sygnał, musicie być w ciałach. I następuje przebudzenie. Czy wszystko jasne?

– Chcę o coś zapytać? – zawołał profesor Tomek. – Czy ty wiesz, co ty robisz?

– Panie profesorze? Co za pytanie? – zaczął się śmiać. – Czy chce pan powiedzieć, że nie wierzy pan, w moje zdolności? Obiecuję, że wrócą do nas tacy sami, ale z większym doświadczeniem. Nic im nie zabraknie.

– Ja boję się! – Jolka zaczęła płakać. – Czy mogę wycofać się?

– Podejdź do mnie. – wyciągnął ku niej rękę. – Podejdź, bo widzę, że chcecie zniweczyć moje dzieło.

– Przepraszam! – wycierała łzy. – Ale boję się.

– Ale czego się boisz? – przytulił ją do siebie. – Spójrz! To są moi koledzy, koleżanki, czy sądzisz, że gdyby to było niebezpieczne, zgodziłbym się, aby coś im się stało. Czy jestem aż takim, że narażałbym przyjaciół na niebezpieczeństwo?

– Nie wiem, dlaczego, ale boję się.

– Popatrz, Zosię kocham, ciebie lubię, koleżankę też lubię, Leszek, to mój kolega, Aśka, lubię ją, Andrzej, mój kolega. Nie ma tu nikogo, komu chciałbym wyrządzić krzywdę, wręcz przeciwnie. Wybrałem ich, bo chcę, aby przeżyli coś pięknego, coś w rodzaju uniesienia, ekstazy, to nie często się zdarza. Wy sami wybierzecie, co chcecie przeżyć. Wy sami uniesiecie się tam, gdzie tylko zechcecie. Będziecie wolni, wolni jak ptaki.

– Czy będę mogła zobaczyć Warszawę z góry?

– Oczywiście! To pryszcz przy tym, co można ujrzeć, będąc w stanie hipnotycznym?

– Czy będę mogła zajrzeć do domu, co w tej chwili robią moi rodzice?

– Oczywiście, że tak! Ale zaznaczam, musicie tam być całą grupą i całą grupą wędrujecie wszędzie. – położył palce na jej skroniach. – Odwagi dzieweczko.

– Już trochę mi lepiej.

– Ucisz serduszko. – położył rękę na jej piersi. – Uspokój je, wycisz się. To nie jest nic groźnego? Czy już chcesz?

– Boje się, ale spróbuję.

– Powiedziałem, wycisz się. Stań tam, gdzie chcesz, jeżeli masz jeszcze wątpliwości, usiądź.

Ale Jolka stanęła razem z dziewczętami.

– Cieszę się, że jednak chcesz. Chcesz przeżyć coś pięknego, niepowtarzalnego i to nigdy. Chcę, aby ta muzyka, była dla was czymś pięknym. Chcę, abyście tak jak ja znali ją, śpiewali ją razem ze mną. Chcę, aby taniec wasz był czymś pięknym, czymś przepięknym, czymś prześlicznym. Chcę! Unosimy rękę, jak antenę do góry. Zaczynamy od zrzucania ciężaru. Ujrzycie wielki ogień, wielki blask, który uderzy w was i to będzie początek.

Dał znak perkusiście.

– Cichutkie werble, coraz głośniej i... – sam też uniósł rękę. Chwilkę trzymał w napięciu. – Czujecie jak ciała wasze rwą się do tańca... i! Blask! – w głośniki poszła muzyka, że aż tąpnęło salą i rozległ się Zygmunta śpiew. – U! Uuu! Chciałbym tak samo przeżyć coś jak wy. Po skrawku nieba, każdemu dzisiaj dać. Lecz muszę sam tu, przy konsolecie stać i patrzeć na tańczące ruchy ciał. Szesnastki! Na taniec rąk, który uniesie dzisiaj was do niebios bram. Na bioder ruch, który rozrywa was. Tańczycie tak, zapominając o świecie. Na taniec rąk. – na chwilę przerwał śpiewanie nie przerywając muzyki. – Zosia, depczesz partnera po nogach.

Zosia zaśmiała się.

– Jak mogę deptać, jak tańczymy pojedynczo?

– Wyobraź sobie, że tańczysz w parze. Depczesz partnera po nogach. Nie jesteś w tym samym rytmie, co reszta. Przepraszam bardzo, ale musiałem to powiedzieć. Wszyscy wskakujemy w rytm. Podskakujemy do góry. Hop, hop, hop, hop, hop, hop… unosimy rękę i od po... czą... tku... – i znów zaczął śpiewać. – Uuu! Uuu! Chciałbym tak samo przeżyć coś jak wy. Po skrawku nieba, każdemu dzisiaj dać. Lecz muszę sam tu, przy konsolecie stać i patrzeć na tańczące ruchy ciał. Werble! Na taniec rąk, który uniesie was do niebios bram. Na bioder ruch, który rozrywa was. Tańczycie tak, zapominając o świecie. Na taniec rąk. Taniec bioder! Na taniec rąk, który uniesie was do niebios bram. Na bioder ruch, który rozrywa was. Tańczycie tak, zapominając o świecie. Na taniec rąk. Ręce w górę! Na taniec rąk, który uniesie was do niebios bram. Na bioder ruch, który rozrywa was. Tańczycie tak, zapominając o świecie. Zrzucamy ciężar! Na taniec rąk. Na taniec rąk. Na taniec rąk.

Unosimy samą głowę do góry i patrzymy w niebo!

Chcecie ulecieć w inny świat. Chcecie dziś spełnić marzenia swe. Trzeba się pozbyć ciężaru waszych ciał, bo nie ulecą nigdzie o nie. Bo taniec rąk dzisiaj uniesie was do niebios bram. Do góry hen, marzenia spełnić wam. Tańczycie tak, zapominając o świecie. To taniec rąk. Bo taniec rąk dzisiaj uniesie was do niebios bram. Tam w górze hen, marzenia wasze są. Tańczycie tak, zapominając o świecie. To taniec rąk. To taniec rąk dzisiaj unosi was do niebios bram. Tam w górze hen, marzenia wasze są. Tańczycie tak, zapominając o świecie. Zrzucamy ciężar! To taniec rąk. To taniec rąk. To taniec rąk.

Jeszcze trzy razy...– cicho szepnął do mikrofonu. –...zrzucamy ciężar ciała i po trzecim razie podnosimy głowę do góry. Zamykamy oczy i poddajemy się hipnozie. Słuchacie uderzeń perkusji i mojego śpiewu. Słowa piosenki są wam znane, możecie śpiewać.

O jakże lekkie jest ciało me.

O jakże lekkie jest ciało me.

Ono chce wzlecieć do góry hen.

Ono chce wzlecieć do góry hen.

Chce poszybować w górze niczym ptak.

Chce poszybować w górze niczym ptak.

Ciężaru ciału jest już brak.

Ciężaru ciału jest już brak.

To taniec rąk uniesie dzisiaj mnie do niebios bram. Do góry hen, marzenia spełnić nam. Tańczymy tak, niczym lecące ptaki. Chcę lecieć tam. To taniec rąk uniesie dzisiaj mnie do niebios bram. Do góry hen, marzenia spełnić nam. Tańczymy tak, niczym lecące ptaki. Chcę lecieć tam. To taniec rąk ciągle unosi mnie do niebios bram. Wzlatuję tam, marzenia spełnić swe. Tańczymy wciąż niczym lecące ptaki. Chcę lecieć tam. Chcę lecieć tam. Chcę lecieć tam.

Jesteście już w transie. – szepnął cicho. – Teraz dajecie dowód tego. Unosicie głowy do góry, zamykacie oczy. Zosia pierwsza! – Zygmunt pokręcił zadkiem. Zosia powtórzyła gest. – Jola! – ręką zrobił węża, powtórzyła to. – Justyna! – jedną rękę wystawił do przodu, drugą do tyłu i machał jak bocian. Ona też. – Lechu! – prawie, że powtórzył gesty Jolki, z tym, że pojedynczo i dodał ruchy głowy. Powtórzył to. – Aśka! – to samo zrobił z nogą. Powtórzyła. – Andrzej! – uniósł ręce i biodrami wywijał rytm. Powtórzył. – Piątka z plusem! – uśmiechnęli się. – Zacznę śpiewać tą samą piosenkę w innej wersji. Spełniacie marzenie Jolki. Lecicie z nią. Pamiętajcie, nie możecie nic ruszać. Gdy usłyszycie trzeci raz refren wracacie. Do biegu... gotowi... i!... – śpiewał tą samą piosenkę po angielsku. Gdy skończył trzeci refren, zapytał. – Jesteście?

– Tak! – zawołali jednocześnie.

– Byliście?

– Tak! – powtórzyli.

– Jak było?

– Klawo jak cholera.

Zygmunt zaczął dalej śpiewać.

– O jakże lekki jestem dziś, jak ptak.

Chcę poszybować w górze, wzlecieć hen.

Chcę poszybować w górze niczym ptak.

Ciężaru ciała jest mi jakoś brak.

To taniec rąk ciągle unosi mnie do niebios bram.

Przebijam dach, unosząc się jak ptak.

Tańczymy tak, jak lecące ptaki. Chcę lecieć tam.

To taniec rąk ciągle unosi mnie do niebios bram.

Przebijam chmury, unosząc się jak ptak.

Tańczymy tak jak lecące ptaki. Chcę lecieć tam.

To taniec rąk już zaprowadził mnie do niebios bram.

Szybuję tam, unosząc się jak ptak.

Tańczymy tak, jak lecące ptaki. Chcę lecieć tam.

Chcę lecieć tam. Chcę lecieć tam.

A gdy będziecie już u niebios wielkich wrót.

To spójrzcie w dół na kilka wirujących ciał.

Zazdrościć można dzisiaj tylko wam.

Tych doznań u niebiańskich bram.

To taniec rąk dziś zaprowadził was do niebios bram.

Szybujcie tam, unosząc się jak ptaki.

Tańczycie tam, jak fruwające ptaki. To taniec rąk.

– Perkusja, solo. – zaczął szeptać do mikrofonu. – Jesteście już tam, gdzie chcieliście być. Gdzieś w przestworzach. Teraz daję wam dziesięć minut na wasze rozkosze. Niech ktoś...– skierował się do słuchaczy. –...kontroluje czas. Nie możemy przeholować. Wy, tu na dole, śpiewacie razem ze mną. – jeszcze zagrał kilka akordów starej piosenki i zaraz zaczął nową na ten sam rytm. – Zostań ze mną, zostań tu, kochaj do utraty tchu. Pragnę słyszeć, pragnę czuć twoje serce. Komu śpiewana była ta piosenka dzisiaj? – zapytał nagle.

– Profesorce Janeczce! – zawołali prawie jednocześnie tańczący.

– Odzywają się, więc żyją i są z nami. – zaśmiał się Zygmunt. – Śpiewamy razem! Tekst znacie! Od po...czą...tku! Zostań ze mną, zostań tu. Kochaj do utraty tchu. Pragnę słyszeć, pragnę czuć twoje serce. Gdy cie nie ma sił mi brak, życie traci czar i smak, i dlatego chcę dziś czuć twoje serce. Czule mnie obejmij i pieść. Mocno mnie pocałuj. Czule mnie obejmij i pieść. Ust mi swych nie żałuj. Pieść mnie pieść, całuj mnie calutką. Pieść mnie pieść, to i tak za krótko. Ciągle czekam całe dnie i co noc o tobie śnię, ach, dlaczego każesz mi tak się męczyć. Zdobądź się na męski gest, w końcu powiedz jak to jest, czy ty jeszcze kochasz mnie, czy już inną? Czule mnie obejmij i pieść. Mocno mnie pocałuj. Czule mnie obejmij i pieść. Ust mi swych nie żałuj. Pieść mnie, pieść. Całuj mnie calutką. Pieść mnie pieść, to i tak za krótko.

– A tak wygląda to w wersji amerykańskiej. – i zaczął śpiewać. Gdy powstał ruch. Jolka przewróciła się. Szybko podniesiono ją.

– Zrób coś! – zawołała Janeczka.

– Perkusja solo. – zawołał do perkusisty. – Tylko dla Jolki! – zawołał i pstryknął palcami. – Tylko Jolka, przebudź się! – pstryknął po raz drugi. – Zachowaj pamięć i...jesteś przebudzona. – pstryknął po raz trzeci. – Do reszty grupy...wasza koleżanka odpadła z gry. Ale z nią wszystko w porządku. Nie wytrzymała, ale czuje się dobrze. Powiedz coś do nich. Usłyszą cię. Że przewróciłaś się, ale wszystko o key.

– Tak jak słyszeliście, przewróciłam się. Jest dobrze. – powiedziała im i usiadła.

– Pozdrówcie ją.

– Hej! – zawołali.

– Jesteście tylko w piątkę. Jeszcze macie pięć minut. – zaczął grać i zaśpiewał wersję piosenki, którą obiecał.

W pewnej chwili przeskoczył na inną piosenkę, tworząc z tego wszystkiego wiązankę pięknych piosenek.

– Patrz, patrz stary, co się będzie działo! Wszyscy gotowi już. Dziewczyny nawet stoją, wcale się nie boją, a choćby nawet to cóż? Bierzemy swą gitarę i wino białe. Jesteśmy tacy młodzi i nic nie szkodzi, że w dzień kochamy się na trawie. – tańczący unieśli ręce do góry i śpiewali razem z Zygmuntem. – Hej, ahoj! Kiedy będziesz mógł, pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj tu.

Wszyscy bawili się znakomicie.

Zaczął jeszcze inną piosenkę w obcym języku i jedna była ładniejsza od drugiej. Śpiewał którąś z kolei piosenkę, gdy ktoś z publiczności zawołał.

– Mija dziesiąta minuta!

– Dajmy im jeszcze kilka chwil. Czy jesteście zmęczeni? – zapytał ich.

– Nie! – brzmiała odpowiedz.

– Zygmunt, czas mija! – ostrzegła go Janeczka.

Wrócił znów do wersji pierwszej piosenki, ale w wersji obcojęzycznej. Też była piękna. Po piosence pstryknął po raz pierwszy. W tym samym rytmie zaczął śpiewać.

– Do rodziny Jaś przybywa, a tu żniwa, a tu żniwa. Płot złamane kły wyszczerza. Wszyscy liczą na żołnierza. – po przygrywce zaczął. – To taniec rąk teraz sprowadzi was, z niebiosów bram. Już nadszedł czas by do nas znów powracać. Tańczycie jak wciąż szybujące ptaki. To taniec rąk. – i znów zaczął śpiewać zwrotkę innej piosenki. Po niej pstryknął po raz drugi i zaczął śpiewać...– To my kowboje dzielni rozbójnicy. Zdobywcy niewinnych dam. Co roku w piwnym barze, jak tradycja każe, wino i kilka dam. Jesteśmy tacy młodzi i nic nie szkodzi, że w dzień kochamy się na trawie. To taniec rąk teraz sprowadzi was, z niebiosów bram. Już nadszedł czas by do nas znów powrócić. Tańczycie jak wciąż szybujące ptaki. To taniec rąk. Przytul mnie gorąco i pieść. Mocno mnie pocałuj. Przytul mnie gorąco i pieść. Ust mi swych nie żałuj. Pieść mnie pieść. Całuj mnie calutką. Pieść mnie pieść, to i tak za krótko. – pstryknął po raz trzeci i teraz śpiewał.

– Już najwyższy nadszedł na to czas, to wiem,

Żeby na ziemię wrócić was, to też.

By każdy z was przeżyć to i doznać mógł.

Tak sobie życzył dobry Bóg.

To taniec rąk teraz sprowadzi was z niebiosów bram.

Na ziemię tu, do wirujących ciał.

Czy ktoś z was chce czy nie, musicie wracać. Chcę, wróćcie tu.

To taniec rąk teraz sprowadza was z niebiosów bram.

Na ziemię tu, do wciąż tańczących ciał.

Wracacie tu, wracacie, lecz powoli. Bo tak chciał Bóg.

To taniec rąk teraz sprowadza was z niebiosów bram.

Na ziemię tu. Tu jeszcze wciąż tańczycie.

Świadomi, że to nie tylko taniec jest. Bo tak chciał Bóg. – Rękoma, od dołu, naciągacie na siebie ciężar ciała. Raz... i dwa... i trzy.

W swej świadomości musicie gdzieś tam mieć.

Że to jest jawa, a nie tylko głupi sen.

By każdy z was przeżyć to i doznać mógł.

Tak sobie życzył dobry Bóg.

To taniec rąk dzisiaj sprowadził was z niebiosów bram.

Wróciliście do wciąż tańczących ciał.

Świadomi, że to nie tylko taniec jest. Bo tak chciał Bóg. – Proszę mi odpowiedzieć, czy przebudzeni jesteście i w pełni świadomi? Po kolei...

Wszyscy przytaknęli.

– W takim razie śpiewamy angielską wersję. W czasie refrenu trzęsiemy głowami na boki lub przód tył. Chłopaki ściągają marynarki i wymachują nimi nad głowami. To będzie koniec. I! – w eter poszedł śpiew.

To był faktycznie taniec hipisów. Dziewczyny trzęsły głowami, targając swe fryzury. Chłopakom z kieszeni wypadały rzeczy. Gdy muzyka nagle ucichła, Zygmunt powiedział do mikrofonu.

– Teraz spójrzcie po sobie. Tak wygląda taniec hipisów.

Dziewczyny zaczęły się strasznie rechotać jedna z drugiej. Podawały sobie lusterka. Były rozbawione.

– Powiem wam jedną rzecz, bo muszę wam powiedzieć. Taniec jaki tańczyliście, to taniec, który w przyszłości będą tańczyć na dyskotekach, na zabawach, na dansingach. To, co pokazaliście, będzie kiedyś wykonywane przez największych artystów, wy pokazaliście to teraz. Uczyniliście to, o kilkanaście lat wcześniej od nich. Jestem z was dumny. Taki taniec chciałem zobaczyć. Z mego punktu widzenia, tańczyliście na piątkę z plusem. Resztę opowiedzą wam koledzy i koleżanki, gdy usiądziecie. Faktycznie, może usiądźcie, może jesteście zmęczeni. O! Dobrze, że dajecie im pić. Czy jesteście zmęczeni? – wyjął mikrofon ze stojaka i poszedł z nim na środek.

– Fatalnie! – wyszeptała Zosia.

– Pytaliśmy was o zmęczenie, mówiliście, że wszystko o key. Czy to znaczy, że kłamaliście? Odpowiadajcie pojedynczo. Zosia zmęczona, a reszta? Justyna?

– Jeszcze kilka piosenek i padłabym.

– O! A to dziwne, pytaliśmy was i o dziwo, wszystko było o key.

– W tańcu było, co innego. – odpowiedziała Justyna.

– Czyżby ciężar ciała...chyba zaczynam rozumieć? W tańcu było wam lekko?

– W tańcu czuliśmy się leciuteńko. – wtrącił się Andrzej.

– Przecież mogłem was zamęczyć? Jak Boga kocham, nie zdawałem sobie sprawy? Mówiliście, że dobrze wam?

– Tak było. – dodał Andrzej.

– Muszę was pochwalić i uważam, że taka sama jest i ich opinia. Wasz taniec był czymś przepięknym, oszałamiającym, czymś cudownym. Ochłońcie trochę. Zgodnie z umową, teraz koniec pochwał i czekamy na wasze odczucia. Wiemy, że czuliście się inaczej, a inna jest rzeczywistość. Było wam lekko, a jednak jesteście zmęczeni. Co jeszcze możecie nam powiedzieć? Może po kolei. Zosia?

– Spadaj! – brzmiała jej odpowiedz.

– Zochna, przed rozpoczęciem tańca, wszyscy przyrzekliście, że opowiecie nam o swych doznaniach. Teraz nie ma odwrotu. Coś powiedz nam.

– Więc mówię, spadaj! – powtórzyła mu.

– To świadczy tylko o twojej kulturze. Czy wystarczy to nam? – pytanie skierował do ogółu. – Musi! Jeżeli nie ma nic innego do powiedzenia? Widocznie posiada za skąpy słownik. – w głupim uśmiechu skrzywił twarz.

– Przecież tego chciałeś? – upomniała go dziewczyna.

– Uważałem cię za mądrą dziewczynę. Nie pokazuj swojej głupoty. – odgryzł się jak bąk na kobylej dupie.

– Przecież chciałeś, abym tak powiedziała. – upierała się Zosia.

– Dobrze, dajmy spokój. Co powie nam Jolka? Czy spełniło się twoje marzenie? Czy byłaś w domu? – uśmiechał się do dziewczyny, mimo nieprzyjemności z Zosią.

– Tak! To było coś cudownego! – podniecała się Jolka. – Ojciec z matką akurat się kłócili.

– Robią to, na co dzień, czy tylko dlatego, że ty byłaś tam? – uśmiechał się ciągle.

– Oni kłócą się co godzina. U nich to normalne. – wcale nie była tym zawstydzona.

– Czyli, że będziesz mogła zapytać ich, o co się kłócili? Zapamiętaj tylko godzinę? Powiedz jeszcze, dlaczego przewróciłaś się? Co się stało?

– Nie udawaj głupka, dobrze?

– Przyznaję, nie wiem, o co chodzi? To wy, macie nam opowiadać o swych przeżyciach? Ja nic nie wiem? Czyżbyś była następną, mającą do mnie pretensje? – zdziwił się.

– Wyrzuciłeś mnie stamtąd.

– O! Coś nowego! Ale muszę cię rozczarować, ja byłem cały czas tu! – wskazał instrument. – Po prostu grałem. Sama widziałaś później, że nie ruszałem się. Zresztą, oni mogą zaświadczyć! – wskazał zebranych. – Dobrze! Resztę wyjaśnimy sobie później! Czy ty Justyna, chciałabyś nam coś ciekawego powiedzieć, czy też będziesz miała tylko pretensje do mnie? – bardzo poważnie podszedł do sprawy.

– One mówią prawdę, ale chciałabym dodać, że tam było pięknie. Mogłabym tam być i być. Huśtałam się... – rozmarzona bujała swym ciałem. – Mogłabym tam wrócić...

– Coś nowego! Tak jak koleżanki, pretensji do mnie nie masz?

– Mogłabym tam wrócić... – kołysała się.

– Też chętnie bym tam wróciła! – wtrąciła Zosia. – To było trochę za krótko.

– Wyobrażam sobie, jak byłabyś pyskata, gdybyś była... „tam”... dłużej. – podsumował ją Zygmunt.

– Czy możemy już usiąść? – spytała Zosia.

– Jeżeli nie macie już nic do powiedzenia, proszę bardzo. – nawet nie patrzył w jej stronę. – Czy ty, Lechu, chcesz nam coś nowego powiedzieć, czy też będziesz miał pretensje?

Leszek chwilę milczał.

– Masz jakiś żal do mnie? – zdziwił się Zygmunt.

– Tak! Ale nie mam ochoty o tym mówić. – skwitował krótko.

– Aha! Rozumiem! Czy Aśka ma też do mnie jakiś żal, to będzie krócej?

– Nie, nie mam do ciebie żalu. Tylko, że to, co mam do powiedzenia nie ucieszy cię. Będę milczała.

– Ty Andrzej masz też żal do mnie? Co druga osoba ma żal do mnie, wypada na ciebie.

– Nie! Nie mam do ciebie żalu, mam pilnować cię. – spokojnie odparł mu.

– Teraz to już pomąciliście mi w głowie. Pierwsza i druga miała do mnie żal, trzecia nie, czwarta żal, piąta nie, szósta nie. Pół na pół. Pierwsza druga i trzecia bawiły się dobrze chciałyby wrócić tam. A ty Lechu? Czy bawiłeś się dobrze?

– Tak, ale muszę powiedzieć, że nie.

– A ty Asiu? Jak bawiłaś się?

– Świetnie.

– Mh! A ty Andrzej, jak bawiłeś się?

– Wspaniale.

– Czyli, że waszym zdaniem, zabawa była świetna, macie tylko pewne pretensje? No dobrze siadajcie już!

Jedni stwierdzili, że tak, inni, że nie.

– Jak myślicie... – skierował pytanie do publiki. – Czy powiedzieli nam wszystko? Jakie jest wasze zdanie?

Skierował się do dyrektora.

– Z podziwem przyglądam się...

– Pytanie było, czy powiedzieli nam wszystko? – przerwał mu.

– Chciałem przekazać swój podziw...

– Gdyby pan teraz chodził do szkoły, dostałby pan dwójkę z odpowiedzi. – podsunął mikrofon profesorce od rosyjskiego. – Jakie jest pani zdanie, czy powiedzieli nam wszystko? Czy tylko tak skąpe przeżycia mieli, w czasie tych trzydziestu minut? Przyrzekli, że podzielą się przeżyciami.

– Nie byłam wśród nich, myślę, że nie mieli nic do ukrycia?

– Taki tok myślenia, dobry. Ale nie pomogła mi pani nic. A pani zdaniem? – podsunął mikrofon Janeczce.

– Nie interesuje mnie to? – rozczarowała go.

– Czyżby pani nie było wśród nas? – zdziwił się. Odwrócił się do Tomka. – Czy pana zdaniem powiedzieli nam wszystko?

Tomek przykrył mikrofon i powiedział do Zygmunta.

– Przerwij to! To nie jest wcale śmieszne. To, co robisz, jest głupie, jak nie wiem co?

– U! – wyciągnął mikrofon z ręki wychowawcy. – Zdaniem naszego wychowawcy, jest to, strasznie głupie. Co pana zdaniem jest mądre? Nie musi pan odpowiadać! Zaciągnę jeszcze jednego i ostatniego zdania, co pani dyrektor sądzi? Czy oni powiedzieli nam wszystko?

– Powiedzieli nam tyle, ile uznali za stosowne?

– Bardzo mądrze ujęte. Daje mi pani wiele do myślenia, mianowicie, że nie powiedzieli nam prawdy. – skierował się na środek. – Całą szóstkę, proszę jeszcze raz na środek!

Niedbale podnieśli się. Ociężale podeszli na środek.

– Zadałem sobie wiele trudu, aby zagrać dla was i daję z siebie tyle, ile tylko mogę, aby uprzyjemnić wam dzisiejszy dzień. Zadaję sobie wiele trudu, abyście bawili się, jak najlepiej. Zadałem sobie wiele trudu, abyście przeżyli to, co przeżyliście. Daliście nam swoje słowo, swoje przyrzeczenie, że opowiecie nam swoje przeżycia, swoje doznania. Trud w to, wychodzi na to, że włożyłem tylko ja. Przykro mi. Miałem dla was grać i czyniłbym to, z wielką przyjemnością, aż do północy. Może i będę grał, ale was, wśród nas już nie będzie. Zadam wam pytanie, a wy po kolei spróbujcie odpowiedzieć. I postarajcie się powiedzieć prawdę. Kto z was kłamie? – leciał palcem po osobach.

Wszyscy stwierdzili, że nie kłamią.

Przez chwilę kalkulował.

– Kto z was nie mówi prawdy? – znów leciał palcem po kolei.

Zapanowało głuche milczenie.

– Tu cię boli! – zaczynał już rozumieć. – Ukrywacie prawdę, ale dlaczego? Zosia, dlaczego nie mówisz prawdy?

– Cały czas mówię prawdę. Nie skłamałam jeszcze.

– Mh? A ty Jolka?

– Cały czas mówiłam ci prawdę.

– Mh? Justyna?

– Nie skłamałam dotychczas.

– Mh! Ty też nie skłamałeś jeszcze? – skierował pytanie do Leszka.

– Nie skłamałem!

– Ty oczywiście, też mówisz prawdę?

– Zgadza się.

– No, ty Andrzej, to jesteś, chodząca prawda? Chociaż, ty pierwszy powiedziałeś mi, że masz mnie pilnować, dlatego czuję, że reszta kłamie. Nie wiem tylko, dlaczego kłamią i co ukrywają. Powiedz mi, w czym rzecz?

– Nikt z nich jeszcze ci nie skłamał. – wyjaśnił mu.

– Nikt z nich, ale ty możesz lub mogłeś? – kalkulował.

– Nie skłamałem ci. Mówią to, co chciałeś, aby mówili.

– Jak to, „chciałeś”? Przyrzekliście, powiedzieć swe odczucia i...? Co jest grane?

– Nie rozumiesz, co mówimy? Nie kazałeś nam nic więcej mówić. – wtrąciła się Zosia.

– Kiedy nie kazałem, o czym wy mówicie?

– Tam... – zaczął Andrzej. –...spotkałeś nas.

– Raczej, odnalazł nas. – wtrąciła Zosia.

– O! To zaczyna być bardzo ciekawe. Tam, to znaczy, gdzie? – spojrzał po nich, ale milczeli. – Troszeczkę gubicie się w swych opowieściach. Zaczynając zabawę, pytałem, czy ktoś ma coś przeciwko mnie? Wszyscy stwierdzili, że nie. Teraz, chcecie powiedzieć mi, takie mam odczucie, Zygmunt jesteś naszym wrogiem! Być może, mylę się, takie mam odczucie. Mam na to lekarstwo. Jeszcze pamiętam muzykę, jeszcze pamiętam słowa. – Zygmunt podszedł do instrumentu. – Jeszcze raz, wprowadzę was w stan hipnotyczny. Jeszcze raz, wyślę was tam, gdzie już byliście, wy wiecie gdzie byliście. Zostawię was tam, tak długo, aż każdy z was, powie nam wszystko, co ma do powiedzenia.

– Przestań! – zawołała Aśka. – Powiedzcie mu prawdę! Ja nie chcę być taka, jak moja siostra! Powiedzcie mu prawdę, to wasz kolega! – zaczęła płakać.

– O! A więc jest jakaś prawda? Ktoś zaczyna puszczać farbę? – uśmiechnął się. – Co to robi z człowieka strach?

– Do tej pory... – Janeczka wstała ze swego krzesła. –...uważałam, że to są wasze wygłupy, ale...– podeszła do Aśki. Objęła ją. – Już cicho. Uspokój się.

– Czy ktoś, chce coś powiedzieć? – przerwał im Zygmunt.

– Co tak naprawdę stało się? – Janeczka wciąż tuliła Aśkę.

– Każdy z nas, dostał zadanie, ale on, nie kazał nam o tym mówić. Chyba, że w ostateczności? – szlochała Aśka.

– W ostateczności, czyli? W chwili, takiej jak ta? – pytała Janeczka.

Aśka kiwnęła głową.

Do nich podeszła Zosia. Też była bliska płaczu. Profesorka objęła je obie.

– Opowiedzcie nam, tak na spokojnie. Kim jest „on”, o którym mówicie?

– To Zygmunt! – powiedziały prawie jednocześnie.

– Jak to, on? – zdziwiła się Janeczka. – On tu był cały czas i tak samo, jak każdy z nas, ciekaw jest tego, co przeżyliście? Opowiedzcie mu...i nam, o tym?

– Pani profesor, proszę iść na swoje miejsce, zaczynam grać. – uprzedził ich.

– Zaczekaj! Oni chcą ci opowiedzieć! – powstrzymała go Janeczka.

Zdjęła mikrofon ze statora.

– Nikt z was, nie odejdzie stąd, jeżeli nie powie mi prawdy. Wasze nogi, nie oderwą waszego ciała od posadzki, wasze buty będą ciężkie, jak gdyby ważyły, co najmniej tonę.

– Przestań! – wrzasnęła znów na Zygmunta Janeczka.

– Chce pani do nich przyłączyć? Nie widzę przeciwwskazań. Proszę tylko powiedzieć, tak.

– Oni chcą mówić.

Zygmunt złapał za mikrofon.

– W takim razie, proszę mnie dać mikrofon. – podszedł do stojącej szóstki. – Kto zaczyna? Od której strony, od lewej, od prawej? Do ciebie Zosiu, czuję pewien sentyment, może ty?

– Otrzymaliśmy pewne zadania! – zawołała Aśka.

– Przyjdzie i na ciebie kolej, oszczędzaj się. – z uśmieszkiem skłonił się jej.

– Zacznij ode mnie. – wtrącił się Andrzej. – Podejdź do mnie. Spójrzcie, czy nie widzicie?...Tamten był żołnierzem...Spójrzcie na twarz, tamten był starszy...Czoło...

– O czym, lub o kim mówisz?

– Gdy byliśmy „tam”...– zaczęła Zosia. –...przyszedł do nas ktoś. Powiedział, że jest tobą. Bo chyba i był. Może Andrzej ma rację, może był i starszy od ciebie. Był żołnierzem. Był z innym żołnierzem, swoim ojcem.

– Kłamiesz! – zawołał Zygmunt. – Mój ojciec, nigdy nie był żołnierzem.

– Tak go nam przedstawił.

– Znaczy, jak?

– Powiedziałeś, że ten oficer, jest twoim ojcem i że nazywa się Jan Mickiewicz.

– Mój ojciec ma na imię Tadeusz, a nie Jan. Co jeszcze?

– Prosiłeś nas, abyśmy wykonali jego zadania, każdy z nas otrzymał jedno zadanie.

– Twoim zadaniem było powiedzieć, spadaj?

– Nie, ale to, co mam ci lub mogę ci powiedzieć, dotyczy tylko ciebie i mnie.

– W czym problem?

– Powiedział nam...powiedział mi, co się naprawdę stało.

– Z kim, z czym?

– Z nami, głuptasie.

– A co się stało?

Zosia przykryła mikrofon i odsunęła go na bok.

– Urodziłam ci syna...

– O! – zdziwił się. Podsunął jej mikrofon. – To godne uwagi. Powtórz, to raz jeszcze.

– Dlaczego chcesz mnie poniżyć? – była bliska płaczu.

– Czy ja mogę już się ruszać?! – wkurzyła się Janeczka. Nie mogła poruszać się.

– Bardzo proszę, jeśli tylko pani chce? – a do Zosi dodał. – Uważasz, że chcę cię poniżyć? O czym powiedział ci tamten, o czym ja nie wiem?

– Urodzę ci syna, ale nie zostanę twoją żoną.

– Powtórzył ci to, co wypisane na ręku. Dużo ci powiedział. I po to musiałaś wejść aż w stan hipnozy? Nie tego chciałem?

– Tamten, jest dobrym człowiekiem. Powiedział mi, kiedy to się stało. Chciał, abym ustrzegła się od tego. Powiedział mi wszystko, abym nie popełniła tego raz jeszcze.

– Czy wiesz, co ty mówisz? To brzmi, jak ostrzeżenie? – podszedł do niej i objął ją. – Czy ten ktoś, powiedział ci, że tak naprawdę, to kocham cię? Chciałbym być z tobą.

– Tak naprawdę, przyrzekłeś Danusi, że gdy dorośniecie, pobierzecie się. Chcesz tylko przygody...a ja, nie mogę być przygodą.

– Czy ten ktoś, nie powiedział czasami, że można odnaleźć go i na przykład, sprać mu dziób, albo, co gorsza, zabić go?

– Nie zrobisz tego! – przerwała mu sielankę Aśka. – Nie znasz mojego zadania?

– A jakie jest twoje zadanie?

– Nie chciej wiedzieć, bo padniesz? – uśmiechnęła się.

– O! Lubię taki lekki dreszczyk. Słucham cię?

– Moim zadaniem jest zabić cię. – spokojnie powiedziała, jak gdyby nic.

– O! – zawołał i parsknął śmiechem. – Mam zginąć z ręki dziewczyny? A to ci pech! I to jeszcze, z ręki twojej? A zrób, chociaż jeden kroczek? Chyba umiesz już chodzić?

– Powiedziałeś wyraźnie, wasze buty będą ważyć tonę. O nogach, nie mówiłeś nic. – wyciągnęła nogi z butów. – Zapomniałeś o jednym, kawalerze. Ten, którego tak pogardliwie nazywasz, ”ten ktoś”, spędził z nami trochę czasu. Ostrzegł nas przed tobą. Ostrzegł nas, przed samym sobą. ”Ten ktoś” pogardza tobą, ”ten ktoś” ma ciebie powyżej dziurek w nosie. On chce być dobrym człowiekiem. Ale ty go nie znasz. Ty nie chcesz go znać. Dupku!

Zygmunt spojrzał na Zosię.

– To jest prawda, co ona mówi. – powiedziała bardzo smutnie. – Jemu było żal swych czynów, niektórych gorzko żałował. Huśtaliśmy się w pięknym, przez nas wymyślonym ogrodzie, gdy odnalazł nas. Wiedział, że gdzieś może nas znaleźć i znalazł.

– Mówisz o przyszłości? Żołnierz? W wojsku chłopak jest, gdy ma dziewiętnaście lat. Czyli za rok lub półtora. Tak mam zginąć.

– To był...siedemdziesiąty siódmy rok...styczeń... – Zosia była smutna.

– Siedem lat...zaczynam już wszystko rozumieć. Z Majewskim, to też miała być, tylko zabawa. Wychodzi na to, że nie umiem się bawić. Instynkt, ciągnie mnie tylko w jedną stronę, zrobić coś, aby ocalić życie. Dziękuję wam. – objął jeszcze raz Zosię. Podszedł do Aśki. – W jaki sposób zabijesz mnie?

– Nie chcę o tym mówić. Bynajmniej teraz. – była dziwnie spokojna.

– Obojętnie, co się stanie, wybaczam ci. – ku zdziwieniu wszystkich objął ją i przytulił. – Zawsze chciałem, aby znalazł się ktoś, kto poskromi mnie. Nie sądziłem, że to będzie dziewczyna. Jesteś wolna. Jesteście wszyscy wolni.

Już odchodzili, gdy zapytał jeszcze Andrzeja.

– A jakie było twoje zadanie, mówiłeś coś, że masz ochronić mnie? Jak ty, wywiążesz się ze swego zadania? Już wiemy, że Aśka ma zrobić to, co ma?

– Miałem dwa zadania.

– Jakie było to drugie?

– Miałem przeprosić Waldka.

– Za co?

– Po prostu przeprosić.

– Ale za co? Czy ja zawsze muszę po trzykroć powtarzać coś, żeby czegokolwiek się dowiedzieć? Za coś zawsze przeprasza się. Nie ma przeprosin bez powodu?

– Za to, że prawda was rozdzieliła? Nie umiałeś powiedzieć mu prawdy, to rozdzieliło was na całe życie. Zależało ci na jego przyjaźni.

– Czyli, że już Waldek wie, że nie możemy się pogniewać. Czy o to chodzi?

– Mniej więcej.

– Jak pogodzisz się z tym, że Aśka mnie chce zabić? Czy ustrzeżesz mnie przed nią?

– Mylisz się...ja mam jej pomóc.

Zygmunt aż przygarbił się.

– Co takiego?

Andrzej zaczął się z lekka uśmiechać.

– Mam czuwać, abyś się za mocno nie zestarzał. – poczuł się bardzo zadowolony.

– Ach, tak?? – tym samym tonem zdziwił się Zygmunt. – A ja uważałem, że jesteś moim kolegą? Mało, że jesteśmy przyjaciółmi? O Boże!? Ale i tak zrobiliście więcej niż trzeba, przekazaliście mi to. Dalej poradzę sobie sam. No cóż, skoro tak ustalił ten, co dłużej żył ode mnie, a wszyscy chcecie lub wmawiacie mi, że to byłem ja, nic innego nie pozostało mi, jak tylko wybaczyć ci. – wyciągnął ku Andrzejowi rękę do uścisku.

– Tamten dziękował mi już. – stwierdził Andrzej.

– Ale ja chcę cię uściskać. Skoro kiedyś będę tego chciał, muszę chcieć tego dziś. Skoro kiedyś uznam za stosowne, aby przekazać wam coś takiego, nie chcę być...jak powiedziała Aśka...dupkiem. – uściskał Andrzeja. Ale gdy kolega chciał już odejść, powstrzymał go. – Powiedziałeś mi, że miałeś dwa zadania. Wychodzi na to, że i oni powinni mieć też po dwa zadania. Znając siebie, nie uczyniłbym inaczej. Poproszę jeszcze raz, całą szóstkę na środek. Sprawdza się przysłowie, do trzech razy sztuka.

– Przeliczyłeś się kochanie! – zawołała z miejsca Zosia. – Tym razem przechytrzyłeś samego siebie. Wiedziałeś o tym i pouczyłeś nas, abyśmy nie słuchali cię. Nic nam zrobić nie możesz!

– Czy to prawda, Andrzej?

– Tak. Przecież znasz sam siebie.

– Czyli, że nie wchodzi w rachubę...– zawołał w kierunku Zosi. –...coś takiego, że na przykład, ugryziesz się w wargę, czy wylejesz na siebie coś gorącego?

– He, he, he! – szyderczo zaśmiała się. – Nie, takie coś nie wchodzi do rachuby.

– Poddaję się. Ale mimo wszystko, jakie było twoje drugie zadanie? Czy miałaś, drugie zadanie?

– Chcesz je poznać?

– Chcę!

– Spadaj! – zaśmiała się. – Od siebie dodam, na bambus! – znów się roześmiała.

– Jak na człowieka z przyszłości, muszę przyznać, dowcipny jestem. – uśmiechnął się. – Czy ty Jolu, miałaś jakiekolwiek zadanie?

– Nie byłam na lekcji matematyki. Wyrzuciłeś mnie, zanim wszyscy zebrali się. – wyjaśniła.

– O! Wszyscy, mówisz? – zaczął zastanawiać się. – Więc cały czas, wszyscy wiedzieli o tym? Wszyscy znacie zadania, jeden drugiego?

– Ale powiedziałeś, że to, przeze mnie, wam, nie udało się.

– O! Ciągle zaskakujecie mnie. Przeszkadzałaś nam?

– Nie wiem?

– A może, jesteście lizbije?

– Cham! – poleciało w jego kierunku.

– Wstrętny cham! – dodała druga.

– Przepraszam bardzo, tylko głośno myślę. Musiałaś Jolu czymś zawinić? No dobrze, wiem chociaż, kogo wystrzegać się mam. Czy to wszystko? Dzięki! Justyna, miała jakieś zadania? Nic od ciebie nie dowiedziałem się jeszcze?

– Nie bierz mnie pod uwagę. Byłam tam, jako ciotka przyzwoitka. Ja tylko dobrze bawiłam się.

– Też ciekawe?

– Nawet o jednym ci nie powiem. – skwitowała.

– Jakie było Aśka, twoje drugie zadanie?

– Miałam jedno...

– To i tak za dużo. Andrzeja, już wiemy. Podziwiam was, podziwiam siebie. Siebie tamtego. Z tego, co słyszę, dochodzę do wniosku, że wy jesteście dowodem...żywym dowodem, że gdzieś w kosmosie istnieją inne światy. Trzeba tylko umieć znaleźć do nich drogę. Znaleźć kilka takich osób i można zawładnąć światem. Trzeba by tylko odkryć, czy takie przenoszenie się w czasie, jest szkodliwe dla organizmu, czy nie. Jeżeli raz wam się udało, być może, że i następnym razem, też by się wam udało. Jesteście żywym dowodem na to, że można komunikować się z innymi poziomami życia. Porozumiewanie się w czasie i przestrzeni. Jedno mnie w tym tylko zaskakuje...rozumiem tego kogoś...siebie z przyszłości, ale dlaczego...jeżeli chciał, aby zabito mnie tu, bo coś złego uczyniłem, powierzył takie zadnie, dziewczynie? Zaufał jej? Ja zaufałbym koledze. To jest faktycznie zagadka? Gdybym chciał, aby mnie zabito, poprosiłbym...tak! Kolegę!

Zawiesił mikrofon w uchwycie.

– W takim razie, zróbmy sobie następne jaja. Skoro, ktoś z przyszłości, zakpił sobie z nas, my zakpijmy sobie z niego. Jak myślicie? Skoro, ktoś chciał ukarać mnie, czy my, możemy ukarać jego? Zróbmy mu stypę?

W kierunku Zygmunt skierował się Tomek.

– Chodź na chwilę, chcę porozmawiać z tobą.

– Kochaniótki...– Zygmunt zerknął na zegarek. –...przez najbliższą godzinę, nie ma mnie dla nikogo. Nawet dla pana.

– Pozwól na chwilę, chcę porozmawiać z tobą. – powtórzył.

– Jeżeli chce pan, proszę bardzo, niech pan bawi się razem z nami. Przez godzinę, nie istnieję dla nikogo. Robimy stypę, mojemu starszemu wcieleniu. Proszę państwa, bawimy się. Zagram wam kilka pięknych kawałków, spróbuję najnowszych. Porozmawiamy, ale później. – skierował się do Tomka.

I nie bacząc, że Tomek nalegał zaczął grać.

W trakcie pierwszego kawałka, do Tomka podszedł Andrzej. Ucięli sobie krótką pogawędkę.

Zygmunt grał faktycznie dobre kawałki i reszta bawiła się dobrze. Być może, że faktycznie mijała godzina, gdy ogłosił przerwę.

– Obiecałem panu, po godzinie pogawędkę, oto jestem, jeżeli spóźniłem się, przepraszam. – prawie jednym tchem wyszczebiotał. – O czym chciał pan ze mną porozmawiać? Coś ważnego?

– I tak i nie?

– Słucham, niech pan mówi?

– Skończ z tym.

– Z czym?

– To moje polecenie! Skończ z tym.

– No dobrze, ale z czym? Czy mogę wiedzieć?

– To przestaje już być zabawne! To staje się już niebezpieczne! Czy rozumiesz, masz z tym skończyć!

– Czy dobrze pana rozumiem? Mam przestać grać, czy zabawiać kolegów?

– To staje się niebezpieczne! – gdyby nie to, że rozmawiali półtonem, byłby to krzyk.

Zygmunt zamyślił się. Patrzył na profesora, jak na martwy obraz.

– A wciąż powtarzano nam, że jest to dla ucznia, niepowtarzalny dzień. – popatrzył na gawędzących wokoło kolegów i koleżanki. – Dobrze, panie profesorze. – poklepał go po ręce. – Ale jeszcze chwila, jedna mała chwila. – z twarzy znikł mu nagle cały dowcip i radość. – O key?

Tomek kiwnął głową.

Zygmunt skierował się do instrumentu.

– Nie wiem, jak mam to powiedzieć. Nie wiem, jak mam to wyrazić. Każdy artysta powinien wiedzieć, kiedy ma zejść ze sceny. Ja zapomniałem. Powinienem był zrobić to, jakiś czas temu. Dobry artysta, schodzi ze sceny, gdy go oklaskują i czeka, aż poproszą go o bis. Ja chciałem dać wam wszystko, bez próśb. Widocznie jestem złym artystą, albo wcale nim nie jestem? – głos zaczął mu się łamać, ale panował nad nim. – Kiedyś, w dzieciństwie, gdy uczyłem się grać, ojciec mój zabronił mi, bo stwierdził, że trzech muzykantów w domu, to on będzie musiał zwariować, że nie wytrzyma. Posłuszny ojcowskiej woli, zrezygnowałem z nauki. – spojrzał na Tomka. – Pan, panie profesorze, jest jak mój ojciec. Wyjaśnię wam. Profesor zabronił mi... rozumiem. Nadszedł dla mnie czas, aby zejść ze sceny. Każdy grajek, przed zejściem, na pożegnanie, gra finał. Myślałem, że mój finał, będę grał przed północą. Staram się zawsze, być posłuszny, woli tych, których szanuję i których uważam za swych zwierzchników. Ale mimo wszystko, proszę pozwolić mi na finał. Na samym początku, jak stanąłem tu po raz pierwszy, powiedziałem kierownikowi „Domu Kultury”, że zagram mu tak, jak uczyć się będą kiedyś grać. Jeżeli jest on jeszcze, bardzo proszę go na salę. Mam pytanie, czy ma ktoś, okulary słoneczne?

Ktoś na sali zaśmiał się.

– Może to jest śmieszne, ale niektóre osoby, noszą takie okulary. Nie? Trudno! – rozejrzał się po sali. – O! Czy mogę pański krawat? – poprosił dyrektora. – Jest dostatecznie szeroki?

Zawiązał go na oczach. Zapytał jeszcze perkusistę, czy zagra z nim „Bolero”. I zagrał. Podziwiali kilka minut tej pięknej muzyki.

Gdy skończyli Zygmunt zerwał z oczu krawat.

– O Boże! – zawołał perkusista. Zerwał się z krzesła i odskoczył w bok.

– Co się stało? – zdziwił się Zygmunt.

– Co się stało? – dyrektor ciekaw podszedł do perkusisty.

– Jego oczy... – wskazał palcem.

– Co takiego? – dopytywał dyrektor.

Zygmunt patrzył w podłogę. Kilka razy potrząsnął głową.

Perkusista popatrzył na chłopaka, podniósł przewrócone krzesło.

– Niech pan siada i nie robi paniki. – poprosił Zygmunt. – Nic pan nie zobaczył.

– Może nic... – perkusista usiadł.

– Chciałbym teraz, zaśpiewać wam pożegnalną piosenkę. Dedykuję ją, swoim przyjaciołom. Komu więc? Waldek, Zosia, blondyna, panu i wam wszystkim też. Dlaczego? Dlaczego Waldkowi? Tak jak powiedział Andrzej, stało lub stanie się w życiu coś, za co chciałbym ci podziękować, a może przeprosić? Czynię to teraz. Dlaczego Zosi? Gdzieś, w którymś momencie, popełniliśmy błąd, może ty, może ja? Wspominaj mnie mile. Chciałem... z resztą, nie ważne. Dlaczego pani, blondyna? Wyrządziłem pani na pewno, coś bardzo złego, oto dlatego? Czy coś można wrócić, nic? Czasu nie cofniemy. Dlaczego panu profesorze? Sam nie wiem, dlaczego? Widocznie w życiu uczyni pan coś, za co już dzisiaj mogę powiedzieć, dziękuję albo to drugie, przepraszam.

Zabrzdąkał po klawiszach kilka taktów i zaczął śpiewać, „Dary, dary losu...”. gdy skończył szybko dodał.

– Nie klaszczcie już, to już nie rajcuje mnie. A tą piosenką, żegnam się z wami. Zwłaszcza z tobą, Waldek.

Do perkusisty powiedział krótko.

– Jeżeli da pan radę, proszę nie zagłuszać mnie. Tym razem, perkusja niech będzie cicha.

Dał kilka akordów.

– Jeżeli kiedyś, zdarzy się tak, że odnajdziesz w sobie, choćby ślad straconych słów. Nie spoglądaj wstecz. Rozbity dzban, nie jest nawet żalu wart. Po co więc, masz z okruchów smutku, składać świat. – i uderzył w akordy. – Skończyło się, co miało trwać. Opadła z rzęs ostatnia łza i w sercu noc, bezbronna, jak pęknięty dzwon. Pogasły światła, w zimnych lustrach szyb, pusto tak, obco tak. Brakuje słów, brakuje sił, żeby cofnąć, choć ostatni kadr. Nadziei płomień, nie chce już się tlić, nawet żal stracił sens. Pękła nić, krucha nić, komu z nas, szkoda jej. Próbujesz wstać i jeszcze raz, odkrywasz to, co zabrał czas. Jednym gestem, wszystko zburzył w nas i spójrz, ostatniej szansy nawet nie dał w zamian. Spójrz, tam dalej drogi brak, a trzeba iść i trzeba żyć, choć i tak, nie cofniesz już, nie zmienisz nic. Nic!

Dał ostatni akord.

– Żegnam was!

Szybko, jak gdyby gonił go ktoś, wyłączył instrument i skierował się do schodów i nie zatrzymany przez nikogo, doszedł, a może nawet dobiegł do szatni. Położył numerek na ladzie szatni.

– Szatniarz. – zawołał.

Ale nikt nie odpowiadał. Zostawił numerek i skierował się do wyjściowych drzwi.

 

 
 

 

 

 

 

Szatniarz wyszedł z sali kinowej. Słyszał wołanie, słyszał klapnięcie drzwi, ale nikogo nie zauważył. Podszedł do szatni i zauważył na ladzie numerek. Zgarnął go i wszedł na górę.

 

 

– Panowie! Czyj to numerek? Kto wychodzi? Czy mam już podać palto? – zapytał chłopaków z brzegu siedzących.

– Nie, nie zrobi tego? – Waldek nie wierzył własnym uszom.

– Co się stało? – zapytał Wojtek, widząc dziwną minę Waldka.

– Nic! Zygmunt poszedł do domu! – odparł mu.

– Co?! – zawołał Andrzej Kabala.

– Zygmunt poszedł do domu.

Andrzej zerwał się na równe nogi.

– On nie do domu poszedł... panowie? Kto idzie ze mną? Ryszard? Nowaczek? Chcecie iść? – wydał komendę.

– Ale dokąd? – Nowak chciał wiedzieć cel.

– Dokąd idziecie? Idę z wami! – poderwał się Waldek.

– Ty zostajesz tu! – powstrzymał go.

Do chłopaków podchodził Tomek.

– Co ciekawego dzieje się? – był zdziwiony.

– Nic profesorze. Takie nasze sprawy. – Andrzej dreptał już po schodach.

– Dokąd poszli? – zapytał Waldka.

– Nie wiem, psorze? Szatniarz powiedział, że ktoś wychodzi... polecieli. Andrzej powiedział, że to Zygmunt.

– I polecieli za nim? – zdziwił się profesor.

– Nie wiem?!

– Co?! – Janeczka schodziła właśnie na dół. – Nasz muzykant pogniewał się na nas? – brzmiało to jak szyderstwo.

– Nie pogniewał się, tylko poszedł do domu. – spokojnie wyjaśnił jej Tomek. – Uznał za stosowny moment i zrobił to, bardzo grzecznie.

– Ubawiłam się, aż mnie boki bolą. – zabrzmiało to, w tym samym tonie szyderstwa.

Gdy była już na dole, wycedził przez zęby w jej kierunku.

– Gdybym mógł, zamordowałbym ją własnymi rękoma. Jędza. – odszedł na swoje miejsce.

Waldek nie wytrzymał napięcia i wyszedł przed kino. Poprzez krzewy i śnieg na nich, dostrzegł kilka postaci idących, poznał wśród nich kolegów. Schował się w przedsionku. Chciał poczekać na kolegę i naurągać mu. Już nawet miał przygotowaną wiąchę.

 Wchodzili właśnie do środka... koledzy otworzyli przed nim drzwi, przytrzymali i poprosili, aby wszedł. Rozglądał się, jak gdyby po raz pierwszy oglądał to miejsce.

– Dziura czasu pozostawiła wszystko takim, jakie było w latach siedemdziesiątych. – z zachwytem oglądał otoczenie. – O Boże! Waldek? Czy dobrze poznaję go? – chwycił go za rękę. – Myślałem, że tylko ich czas oszczędził? Widzę, że wszystko zostało tak, jak wtedy, gdy w roku siedemdziesiątym wyszedłem stąd. – przyglądał się Waldkowi. – Czas, nie zrobił na was, nawet najmniejszej ryski? Nic nie zestarzeliście się? Jesteście prawie, albo dokładnie tacy, jak wtedy, gdy mieliśmy studniówkę?

– Chłopaki, co on bredzi?! – Waldek nie mógł nic zrozumieć.

– Jeśli umiesz, to wytłumacz mu? – odezwał się Andrzej Nędza. I szepnął mu odwracając głowę, aby nie budzić podejrzeń. – Twierdzi, że jest rok, dwa tysiące osiemnasty. Pojebało mu się w głowie.

– Tylko nie mówcie, że tam... – Zygmunt wskazał górę. – ...wciąż trwa bal? Chociaż w dziurze czasowej, jest to możliwe? Waldek, wy nawet nieświadomi jesteście, że na zewnątrz jest rok dwa tysiące osiemnasty. Czterdzieści osiem lat, ciągle szukałem was. Tak bardzo chciałem was odnaleźć, ale jedni umarli już, a inni opuścili teren warszawski. Tyle mam wam do powiedzenia. Tak bardzo chcę się wami nacieszyć. Chciałbym was uściskać, ale dla... żyjecie w innym świecie. Gdybym wtedy nie wyszedł z sali, żyłbym nadal, jak wy, w tej dziurze czasowej. Na zewnątrz toczy się inne życie. Czy do was to dociera?

– Przestań! – wrzasnął Waldek. – Przestań.

– Jednak dziura czasu, zmieniła cię. Czterdzieści osiem lat temu, nie byłeś taki. Co ja gadam, dla was to ciągle ten sam rok.

Waldek odwrócił się i rąbnął ręką w ścianę.

– Czy on poznał mnie? Czy bardzo się zmieniłem? – Zygmunt zapytał kolegów. – Chyba nie poznał mnie?

– Po co przyprowadziliście go tu? – Waldek płakał. – Czy nie widzicie, co się z niego stało?

– Nie przejmuj się. – uspokoił go Andrzej Kabala. – Nasza w tym głowa?

– Zygmunt, proszę cię, nie chodź tam. – po jego policzkach spływały łzy.

– Waldek, byłeś tak samo kolegą dla mnie, jak każdy z nich. Czterdzieści osiem lat czekałem, teraz mam możliwość, aby zobaczyć ich, raz jeszcze. Coś takiego, zdarza się raz na jakiś czas.

– Przestań, oni okłamują cię. Nie minęło żadne czterdzieści osiem lat.

– Waldek, ja ożeniłem się, ja mam dzieci, ja mam wnuki, jestem dziadkiem, ja mam sześćdziesiąt sześć lat. Posiwiałem, wyłysiałem, zestarzałem się i to jest naturalne. Mamy teraz, dwudziesty pierwszy wiek. Rozumiem cię, mogłeś nie poznać mnie, oni mnie poznali, może raczej, ja ich poznałem, nie ważne.

– Dajcie mu lusterko. Czy wiesz, jak wyglądasz? – Waldek płakał.

– Wiem, młody człowieku. Gdy będziesz miał, sześćdziesiąt sześć lat jak ja, będziesz wyglądał tak samo jak ja. Nie wstydzę się swego wyglądu. Swoją twarz oglądam ciągle i zadaję sobie to pytanie, dlaczego wyglądam tak. Wiem, jak wyglądam, nie wstyd mi za to. Kilka lat szukałem ciebie. Wierzyłem, że ucieszysz się na mój widok, przeliczyłem się. Dobrze, że nie mogłem cię znaleźć. Ty potrafiłeś zadawać tylko ból. Dlaczego?

– Teraz rozumiesz? – szepnął do niego Nędza.

– Do tej pory, wszystko było o key. Nie prowadźcie go tam. Nie ośmieszajcie go. – Waldek prosił kolegów.

– Może Waldek ma rację? – uświadamiał ich Nędza.

– Przestańcie, wiemy, co robimy? – uspakajał ich Kabala. – Nasza w tym głowa.

– Nie ośmieszajcie go. Nie zasłużył na to. – prosił wciąż Waldek.

– Nie słuchajcie go, nigdy nie był prawdziwym moim kolegą. Pół wieku życia, nauczyło mnie czegoś. Muszę ci przyznać, ciągle łudziłem się nadzieją, że może zmieniłbyś się. Dzisiaj, rozczarowałeś mnie. Pokazałeś mi, swoje prawdziwe oblicze. Pamiętałem cię innego. Idziemy na górę! Chcę ich zobaczyć!

– Nie idźcie z nim, idź sam. – Waldek wreszcie poddał się.

– Nie poznają mnie. Niech któryś wejdzie i powie, że przyszedł na pogawędkę gość. W czasie rozmowy, powiem im, kim jestem.

– Nie! Wejdź śmiało, poznają cię, po twojej głupocie. Idę o zakład, że poznają cię. Nawet wyśmieją cię. Ty to lubisz, prawda? – Waldek otarł policzek.

– Chłopaki, może on i ma rację? Dla was też było szokiem, gdy powiedziałem wam, kim jestem? Może reszta nie zrozumie, że tam na dworze istnieje inne życie, że wy tu, jesteście w dziurze czasu. Tak logicznie rzecz biorąc, kto uwierzy, że jestem waszym rówieśnikiem. Jestem stary, siwy, łysy, wy młodzi pełni życia, przystojni? Tak Waldek, miałeś rację, nie będę wam psuł zabawy. Bawcie się następne pięćdziesiąt lat. Zazdroszczę wam, wiecznej zabawy. Niczym „Titanic”. Do widzenia... cześć chłopaki, to przez tą różnicę wieku. – wyjaśnił. – Dla mnie jesteście, jak moje wnuki.

Chciał odejść, ale Kabala zatrzymał go.

– Wolnego, kolego.

– Może i kiedyś, chodziliśmy razem do szkoły, ale ja mam wnuki w twoim wieku. Kolego!... ty masz osiemnaście lat, a moje wnuki, mają po dziewiętnaście lat. Kolego!... – powtórzył po nim.

– Nie szarp się ze mną, z szacunku dla twego wieku. Miałem dopilnować, abyś się zbytnio nie zestarzał. To była twoja prośba. Dopilnuję tego.

– Kochaniótki, ja już zdążyłem się bardzo zestarzeć. Spóźniłeś się. Ja w odpowiednim momencie wyszedłem z tego zaklętego kręgu. Wy, w nim jeszcze zostaniecie i to widzę, na długo. Nie możecie zrozumieć, że tam na zewnątrz tętni inne życie.

– Chcemy o tym usłyszeć. Porozmawiaj z nami. – poprosił Kabala.

– Nie mam czasu, to tylko dla was czas biegnie powoli. Dla mnie on mknie. Żegnam was!

Znów chciał ruszyć się, ale zastawili mu drogę.

– Nie puśćcie go! – Andrzej wydał im polecenie, a sam wziął Waldka za rękę i odprowadził na bok.

– Chcecie mnie siłą trzymać? Dlatego tylko, że jesteście pięćdziesiąt lat młodsi? – zdziwił się. – I co to wam da?

– Nam nic, ale tobie da. – Kabala podszedł do Zygmunta, a Waldek na górę. – Jeżeli jesteś z roku dwa tysiące osiemnastego, wtedy już były telefony takie, że można je było nosić ze sobą. Zadzwoń po milicję.

– Nie korzystam z takiego telefonu, nie stać mnie na niego. To drogi telefon. Nie mam takich potrzeb. Czy to znaczy, że byliście na zewnątrz, skoro wiecie o istnieniu telefonów komórkowych?

– Bujasz troszeczkę. – kpił sobie Andrzej.

– Czy to znaczy, że to ty, byłeś na zewnątrz?

Zapanowało milczenie.

Waldek wszedł na górę, był roztrzęsiony. Kiwnął na profesora Wiśniewskiego.

– Pan pozwoli! – głos mu się łamał.

Tomek zerwał się.

– Co się stało?! – wystraszył się na widok ucznia.

– Przyprowadzili Zygmunta. – starał się mówić cicho, ale tylko starał się, bo wychodziło całkiem co innego.

– Wypadek?! – wystraszył się Tomek.

– Nie. Twierdzi, że jest rok dwa tysiące osiemnasty. Najpierw chciał tu wejść, zobaczyć nas, teraz nie chce. Boi się, że nie poznamy go. – Waldek pobladł.

– Jak to? Jest zmieniony, może to nie on? – Tomek wystraszył się.

– On! Nie zmienił się nic. Umysł...

– Bredzi od rzeczy?! – wystraszył się Tomek.

– Oto chodzi, że nie. Mówi logicznie, profesorze, boję się. – Waldek resztkami sił tamował się od płaczu. – Nie chciałem, aby ośmieszano go.

– Trzeba wezwać karetkę, to może być niebezpieczne. – zaproponowała jedna z profesorek.

– Noź kurwa! – zaklął Tomek. – Przepraszam panie, ale nie mogę inaczej. No kurwa mać, dlaczego akurat dziś? Tak nam sfajdał całą uroczystość. – spojrzał machinalnie w kierunku dziewcząt. – To przez ciebie!! – wydarł się na Zosię.

– Tomek! Opanuj się. – Janeczka poderwała się i objęła go. – Czego chcesz od dziewczyny? Od początku, nie podobało mi się to.

– Zamknij się, bo cię trzepnę. – nerwowo szepnął do niej.

– Drodzy państwo, zachowajmy spokój. – odezwał się wiecznie spokojny dyrektor. – Może to nic groźnego? Po co te nerwy?

– Ale to mój uczeń! – Tomek z wrażenia aż usiadł.

– Zachowajmy ciszę, jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. – znów spokojnie dodał dyrektor.

– Jakiż pan jest drętwy? – wycedził Tomek.

– Profesorze, idą. – syknął Waldek.

Tomek poszedł na swoje miejsce.

Wchodzili powoli. Majestatycznie. Andrzej szedł obok Zygmunta. Przed nimi Rysiek, za nimi Nowak z Nędzą.

Waldek usiadł na swoim krześle.

– Poradzisz sobie dalej, czy?... – wtrącił się Andrzej, ale kolega tylko kiwnął głową dyskretnie i podszedł dalej.

Przez te kilka kroków, które zrobił, rozglądał się na boki i podziwiał ich młodość.

– Dzień dobry, państwu. – skłonił się profesorom. – Dzień dobry, droga młodzieży. – skłonił się w lewo, później w prawo. – Nie wiem, co powiedział wam o mnie, wasz kolega? Najpierw chciałem z wami porozmawiać, później zrozumiałem... o czym, może rozmawiać młodzież, z takim jak ja? Ale przekonali mnie, poprosili... chcieli, abym podzielił się z wami, pewnymi doświadczeniami. Zajmę wam tylko chwilkę. Czterdzieści osiem lat temu, tak jak wy dziś, w tej samej kawiarni, razem ze swoimi kolegami i koleżankami, imprezowaliśmy na studniówce. W pewnej chwili, opuściłem salę i już więcej nie wróciłem. Czterdzieści osiem lat... patrzę na was i zazdroszczę wam. Wy wciąż jesteście tacy młodzi. Czterdzieści osiem lat temu, z tej sali wyszedł młody człowiek, czy nikt z was nie zauważył tego. Spójrzcie po sobie, czy wszyscy jesteście? Wiem, czterdzieści osiem lat na człowieku robi swoje. Chyba się domyślacie, o kim mówię? Powinienem się przedstawić od razu. Trudno jest poznać w starym, siwym i łysym człowieku kogoś, kto jeszcze, mógłby być wśród was. – miał minę spokojną, bez uśmiechu. Powaga, jaką utrzymywał cały czas, rozbawiała wszystkich.

Któraś z dziewcząt zaczęła szlochać.

– Młoda damo, czyżbyś zauważyła, że kogoś brakuje? Uspokoję cię. W tej chwili, już nikogo nie brakuje. Ja jestem tym brakującym ogniwem. To ja, jestem tym młodzieńcem, który tego feralnego dnia, w siedemdziesiątym roku opuścił to miejsce. Ja jestem Zygmunt. Dziura czasu, w jakiej znalazł się ten budynek, oszczędziła was. Jesteście ciągle młodzi i piękni, i wciąż bawicie się. Nawet nie wiecie, że na zewnątrz, minęło czterdzieści osiem lat.

– Bardzo prosimy, przestań. – spokojnie poprosiła Janeczka. – To nie jest wcale śmieszne.

– Córeńko. – skierował się do Janeczki. – Może wcale dziura czasu, nie wynagradza was, ale karze? My, tam na zewnątrz, żyjemy normalnie, tak jak każe nam czas. Starzejemy się według lat, a wy? Jesteście ciągle młodzi. Jak wyjdziecie na zewnątrz? Czy powiesz moim wnukom, że ty, starsza od nich, tylko o siedem, czy osiem lat, uczyłaś ich dziadka? Czy uwierzą ci? Jak wyglądacie, jesteście ciągle młodzi?

– A ty? – zdziwiła się Janeczka. – Czy wiesz jak wyglądasz?

– Nie wstydzę się swej starości. Wiem, że jestem stary, starzałem się razem z czasem. Wiem, że jestem siwy, mam sześćdziesiąt sześć lat, życzę ci, abyś przeżyła mnie. Wiem, że jestem łysy, przejścia życiowe pozostawiają ślady. Przez te czterdzieści osiem lat, wiele się zmieniło. Rok dwa tysiące osiemnasty, to nie to, co siedemdziesiąte lata dwudziestego wieku. Przez te, prawie pół wieku, zdążyłem się ożenić, mam trójkę dzieci, mam ośmioro wnucząt. Nie straciłem tego czasu, zrobiłem nie wiele, ale jednak coś? A wy? Wciąż bawicie się. Dlaczego nikt nie poszedł za mną? Byłby tak jak ja, staruszkiem już. Chociaż, wcale nie czuję tych sześćdziesięciu sześciu swych lat.

– Mówisz, że który jest rok? – roześmiała się Janeczka.

– Dwa tysiące osiemnasty. Dzisiaj jest szesnasty czerwca, dwa tysiące osiemnasty rok. Pisze się to, osiemnaście, zero sześć, szesnaście. Taki zapis daty, zaproponowano od czasu, gdy komputeryzowano wszystko. Miało to pomagać maszynom w wynajdywaniu dat. Szybszym wynajdywaniu dat. Dla nas, to żadna rewelacja. My tam żyjemy.

– I chcesz, abyśmy ci uwierzyli? – zdziwiła się Janeczka, ale jeszcze bardziej śmiała się.

– Nie rozumiem? Chcesz sprawdzić, czy mówię dobrze datę? Znasz może kalendarz stuletni, na trzecie tysiąclecie, na dwudziesty pierwszy wiek? Sprawdź! Dla czerwca, roku osiemnastego, liczba wskaźnikowa jest pięć. Szesnasty czerwca i pięć daje dwadzieścia jeden. W tabeli dni, dwudziestym pierwszym dniem, jest sobota. Czy dzisiaj, jest sobota?

– Jak pięknie to sobie wykalkulowałeś? – pochwaliła go.

– To żadna kalkulacja. Zmuszeni zostaliśmy do tego. Też nie opanowałem tego od razu. Szło mi bardzo wolno. Ale teraz jestem, kim jestem.

– A kim jesteś? – była ciekawa.

Mina mu zrzedła.

– Nie wstydź się! Powiedź.

– Nie wstydzę się, że jestem nikim. Nie mam czego wstydzić się? Nie. – zrezygnowanie oświadczył.

– Jak to nikim?

– Zbyt wiele czasu spędzałem w szpitalach, na leczeniu na obserwacjach, aby mieć czas, do czegoś dojść. Nie wstydzę się tego. Was czas oszczędził, na mnie zemścił się. Dopiero od kilku lat, staję się prawdziwym człowiekiem.

– To znaczy kim?

– Kimś innym niż byłem do tej pory.

– A kim byłeś do tej pory?

– Nikim. Nie miałem przeszłości. Teraz, zaczynam ją składać z kawałków. Odzyskuję to, co kiedyś straciłem.

– A co takiego straciłeś?

– Wszystko. – brzmiało to bardzo tajemniczo. – Córcia, męczysz mnie. Zgodziłem się przyjść do was, ale nie po to, abyście mnie męczyli, ale chciałem... ja chciałem tylko zobaczyć was.

– Chwileczkę! – Janeczka bawiła się nieprzeciętnie. – Jednej rzeczy nie rozumiem. Powiedziałeś, że straciłeś wszystko, znaczy się, co? Co dla ciebie znaczy wszystko? Co takiego straciłeś?

– Córeńko. Koniecznie chcesz wiedzieć? Nie chciałbym o tym mówić.

– A o czym, chcesz z nami porozmawiać? – zawołała Zosia.

– A o czym, chcielibyście usłyszeć?

– Mówisz, że masz 66 lat? Jesteś już na emeryturze? – zapytała go.

– Nie. Jeszcze nie.

– To dziwne. Zawsze po ukończeniu 65 lat człowiek przechodzi na emeryturę. Czyżbyś zapomniał o tym? – uśmiechnęła się Zosia.

– Młoda damo, w dziewięćdziesiątych latach, tamtego stulecia, prawo emerytalne zmieniło się diametralnie. Po odwołaniu stanu wojennego, gdy wszystko nieco ucichło, zaczęto wdrażać reformy. Między innymi, przeklęte prawo emerytalne.

– Po czym, powiedziałeś? – zdziwiła się Janeczka.

– Nie dam rady ciągnąć dwóch wątków naraz. To już nie te lata, to już nie ten wiek, no i pamięć nie ta. Zastanówcie się, której z was mam odpowiadać? Moja pamięć już szwankuje.

– A której, chciałbyś odpowiadać? – zapytała Janeczka.

– Jest mi to obojętne. Ale dwóm na raz, nie zdołam. Ustalcie to między sobą.

– Odpowiedz pani profesor. – wskazała Zosia.

– Proszę bardzo! O co córeńko pytałaś?

– Córeńko?! – cichutko powiedziała sama do siebie. – O jakim stanie mówiłeś? – powtórzyła Janeczka.

– O odwołaniu stanu wojennego. – Zygmunt spojrzał zdziwiony na Janeczkę, ale zaraz ochłonął. – No tak, wy nawet nie wiecie... w roku osiemdziesiątym, tamtego stulecia, na terenie naszego kraju, wprowadzono stan wojenny. Odwołano go dopiero, w latach dziewięćdziesiątych. Po pewnym czasie, zaczęto wprowadzać reformy. Między innymi, tą cholerną reformę emerytalną.

– Co to za reforma? – zdziwiła się Janeczka.

– Czy odbierała ludziom emeryturę? – zaśmiała się w głos Zosia.

– Nie odbierała...

– Masz 66 lat. Powinieneś mięć emeryturę. – upierała się.

– Wszystko zgadza się. Żeby otrzymać emeryturę, trzeba mięć przepracowane, co najmniej piętnaście lat. – wyjaśniał im.

– A ty ile masz lat pracy? – zdziwiła się Zosia.

– Tylko piętnaście? No właśni, to ile lat, ty przepracowałeś? – wtrąciła się Janeczka.

Zygmunt spuścił głowę.

– Nie pytajcie mnie o to. Zapamiętajcie mnie takim, jakim byłem. Nie proście mnie. – oczy utkwił w posadzce.

– Czy wstydzisz się czegoś? – wtrąciła się do rozmowy profesorka od rosyjskiego.

Zygmunt pokręcił głową.

– Nie kochanie. Nie wstydzę się, ale nie mam się też, czym pochwalić. – zrobił strasznie kwaśną minę.

– Czy pracujesz gdzieś? – zapytała się Janeczka.

– Nie. Od kilku... nawet... kilkunastu lat, już nie. – Zygmunt zaczął bawić się swoimi palcami rąk. Wyginał je, wykręcał.

– Więc z czego żyjesz? Jak utrzymujesz rodzinę? – brnęła dalej.

– To nie ja ich, to oni mnie utrzymują. Taka była decyzja żony.

– Masz żonę? Ach tak mówiłeś, że masz. Kto jest twoją żoną? – ciekawość Janeczki była większa od piekła.

– Danusia! – uśmiechnął się.

– Chodziło mi o to, czy znamy ją, czy przedstawiłeś ją kiedykolwiek nam?

– Ja... nie pamiętam...

– Jak to? Nie wiesz, czy ją nam pokazałeś?

–...Nie pamiętam swojej młodości. Danusia stwarza mi ją. Ona jest, nie tylko moją żoną, ona chciała, abym odnalazł was.

– Po co?

– Chciała, abym miał przeszłość, jak każdy człowiek.

– Ty ją masz i to bogatą! – prowadziła dyskusję wciąż Janeczka.

– Zacząłem poznawać ją dopiero, w czwartym roku. To znaczy, dla mnie w czwartym, dla was to, dwa tysiące czwarty.

– Późno, przyznasz sam. – roześmiała się.

– To i tak za wcześnie. Żałuję, że w ogóle poznałem ją.

– Nie pracujesz nigdzie, utrzymuje cię żona, skąd więc wziąłeś się tutaj?

– Chłopcy mnie przyprowadzili.

– Skąd wziąłeś się w Ursusie?

– Przyjeżdżam tu do przychodni. Co drugi, co trzeci tydzień. W soboty.

– Dlaczego tu?

– Tu mam najbliżej. Tu pracuje nasza znajoma, nasza, znaczy się, bardziej znajoma żony.

– A teraz skąd wracasz?

– Z przychodni „Hipokrates”.

– Skąd? Co to za przychodnia? Znam Ursus, jak swoją rękę, nie znam takiej przychodni?

– To dawna ”Przychodnia Zakładowa”. W latach dziewięćdziesiątych, jak „Zakłady Mechaniczne „Ursus” padały, oddały przychodnię pod miasto. Przekształciła się w Miejski Ośrodek Zdrowia „Hipokrates”. W dziesiątych latach, naszego stulecia, przeszła w prywatne ręce. Jest teraz prywatną przychodnią.

– Dlaczego mówisz, że masz tu najbliżej? Gdzie mieszkasz?

– W Piastowie.

– Twoja żona pochodzi z Piastowa?

– Danusia? Nie! – roześmiał się. – Powiedziała, że chodziliśmy razem do „Szkoły podstawowej”.

– Jak to, „powiedziała”. To nie pamiętasz jej ze szkoły? – dziwiła się.

– Do dwudziestego piątego roku, nie pamiętam nic. Później już, nauczyłem się tworzyć obrazy życia.

– Powiedziałeś, że chodzisz do przychodni, jak jej tam...?

– „Hipokrates”. – przypomniał jej Zygmunt.

– I po co tam chodzisz? – widać było, że dyskusja zaczęła wciągać ją.

– Na seanse hipnotyczne. Życzeniem mojej żony było, abym poznał swoją przeszłość.

– Żony, nie twoim?

– Byłem przekonany, że taki się urodziłem. Byłem przekonany, że tak jest z każdym.

– Przestań!! – wrzasnął na niego wychowawca. – Przestań robić z siebie głupa!!

– Niech nikt na mnie nie krzyczy. – ręce Zygmuntowi zaczęły dygotać. – Na mnie nie można krzyczeć. Wysiłek pani Eli, pójdzie na marne.

– Kto to jest, pani Ela. – próbowała jeszcze zapytać Janeczka.

– Lekarka od seansów. – Zygmunt zaczął dygotać.

– Przestać!! Masz osiemnaście lat, a robisz z siebie głąba. – zawołał Tomek.

– Proszę, niech ktoś poda mi szklankę wody. – wyciągnął drżące ręce do przodu. – Bardzo proszę.

Pani Tereska podskoczyła ze swoją szklanką napoju. Podała ją tak niezgrabnie, że wypadła im z rąk.

– Oj! Przepraszam, to moja wina. – usprawiedliwił się Zygmunt. – Zapatrzyłem się na was córeńki... – wyciągnął chusteczkę. Przykucnęli prawie jednocześnie. – ...myślałem, że ten pan, na mnie krzyczał. Pani Ela powiedziała mi, że kiedyś przyzwyczaję się do krzyku. – mówił do Tereski. – Pani uczyła nas rosyjskiego? Prawda? – dotknął jej dłoni. – W seansach hipnotycznych, nigdy nie mogłem sobie przypomnieć pani nazwiska. Czy wybaczy mi pani?

– Wybaczam ci. – uśmiechnęła się.

Zygmunt ciężko westchnął. Pozostawili plamę do wyschnięcia, Tereska pozbierała tylko szkło.

Janeczka podeszła ze swoją szklanką.

– Przepraszam, pójdę już. Tylko przeszkadzam. – Zygmunt powstrzymał ją.

– A skądże, wcale nie przeszkadzasz nam. Bawisz nas. Opowiedz nam o swoim życiu. – zaproponowała.

– Jest nieciekawe.

– Mimo wszystko, chcę posłuchać.

– Chcę... chcę? Dobrze. Czy zacząć od początku, czy od końca?

– Początek chyba znamy? Lepiej coś dalej. – zaproponowała.

– Nie przypominam sobie, abym opowiadał wam o początku. Kiedyś nie pamiętałem nic, ale teraz wiem, co mówię i kiedy mówię? Nie mówiłem jeszcze o początku. Początek poznałem w czwartym... znaczy się, w dwa tysiące czwartym roku. Przed rokiem dwutysięcznym, lekarze nie chcieli pokazywać swym pacjentom, karty choroby. Mnie i mojej rodzinie szczególnie nie chciano. Lekarz stwierdził, dla dobra pacjenta. Później wyszło takie prawo, że rodzina chorego, może wejrzeć w kartę, a po jakimś czasie, stało się to, obowiązkiem lekarza. W czwartym roku, z żoną, zdecydowaliśmy, że jednak wejrzymy w kartę. I wejrzeliśmy. Początek był taki... data, rok 1970, dnia nie pamiętam teraz, ale koniec stycznia. Stempel pogotowia... i adnotacja lekarza... pacjent w stanie skrajnego wyczerpania fizycznego i umysłowego. Dostarczony ambulansem pogotowia. Dalej, co stwierdzono u pacjenta. Jakie zastosowano leki, badania, wskazania, przeciwwskazania. Było coś, co dla mnie wtedy, nie miało znaczenia. Ale było ważne. NN. Innym charakterem pisma i innym długopisem wpisane imię, Zygmunt. Gdy przeglądaliśmy dalsze kartki, pod inną datą znaleźliśmy ten sam charakter pisma i ten sam długopis. Znaczyło to dla nas, że imię wpisano mi kilka dni później. Żonie uświadomiło to, że nie zostałem pobity, że nie wyrządzono mi krzywdy. Nie wiedziała, co się stało? Po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa, zechciała, abym odzyskał pamięć. Gdy przychodnia przeszła w ręce prywatne, otworzono w niej gabinet odnowy. Leczono hipnozą. Za namową Danusi, poszliśmy na pierwszy seans. – Zygmunt zakrył twarz rękoma. – Ten seans, zawalił mój świat. Miałem stabilne życie. Co prawda, rozpoczynało się ono dopiero, od dwudziestego piątego roku, bo tak naprawdę, od tej daty wszystko pamiętam... pamiętałem. – poprawił się.

– A co takiego stało się? – Janeczkę zaczęło wciągać.

– Psotka, pokazała mi... znacie powiedzenie, wiadro zimnej wody? To nie było wiadro zimnej wody, to było, uderzenie obuchem siekiery.

– Czy od tego straciłeś pamięć?

– Nie! – Zygmunt roześmiał się. – To już rok dwa tysiące czwarty. Pamięć straciłem w siedemdziesiątym. Psotka, pokazała mi, najczarniejszą stronę mego życia.

– Psotka, rozumiem, jest to nazwisko lekarki?

Zygmunt znów roześmiał się.

– Nie, córeńko. To mój przewodnik hipnotyczny. Ta zołza, prowadzała mnie po moim życiu i pokazywała mi wszystko, co najgorsze. Nie pierwszego dnia, nie! Pierwszego dnia, wzięła mnie do roku sześćdziesiątego siódmego i pokazała mi śmierć mężczyzny. Nie widziałem twarzy, nie widziałem, co mu zrobiono. Pokazała mi, tylko jego śmierć. Powiedziała mi, od tego dnia będziesz pragnął wiedzieć, co się stało? Całe życie mi oddasz, ale u kresu powiem ci. Znacie przysłowie, nie możesz pokonać wroga, przyłącz się do niego. Danusia przekonała mnie, że nie powinienem jej nienawidzić, ale wręcz przeciwnie, powinienem ją polubić. I polubiłem ją. To tylko dziewczyna z wyobraźni. Co prawda, nie wiem, jak się tam znalazła, ale to tylko obraz wyobraźni człowieka? Podświadomie skądś pamiętałem tę twarz. Film, spotkanie jakieś, coś, nie wiem, co?

– Czy nigdy nie podjąłeś pracy zarobkowej? – zdziwiła się Zosia.

– Na to pytanie, ciężko jest odpowiedzieć, młoda damo. Dlaczego? Otrzymałem rentę, z której nawet nam nieźle żyło się. Do czasu. Stan wojenny sprawił, że pieniądz tracił na wartości. Inflacja waliła wszystko na łopaty. W przeciągu kilku lat stawaliśmy się milionerami. Wtedy, to właśnie, jako rencista, mogłem wziąć, korzystny dla nas kredyt. Dlaczego zamieszkaliśmy w Piastowie? Któregoś dnia... już w stanie wojennym... wyciągnęliśmy z żoną mapę i... – Zygmunt uniósł palec. – Jedziemy... tu! I padło na Piastów. Zabraliśmy ze sobą „Książeczkę mieszkaniową”, kilka milionów, i byliśmy w Piastowie.

– Co zabraliście? Kilka milionów? Czy twoja żona, była taka bogata? – zdziwiła się Zosia.

Zygmunt roześmiał się.

– Młoda damo! W latach osiemdziesiątych, ludzie zarabiali już miliony. Moja renta w tych czasach, rosła z miesiąca na miesiąc, o co najmniej, czterdzieści do pięćdziesięciu procent. Inflacja pozwoliła nam biedakom, zaciągnąć kredyt, który o dziwo, w latach dziewięćdziesiątych, nie znaczył nic. Stan wojenny, pozwolił mi, z nieuka, stać się człowiekiem, z papierami studenta. Gdy w osiemdziesiątym pierwszym, zaczęło się wszystko walić, na bazarze, za kilka set tysięcy, sprawiłem sobie papiery szkoły średniej. Żeby nie rzucać podejrzeń, szkoła kończona była w Siedlcach. Po co ktoś miał wiedzieć, że to kupione. Tego nikt nie mógł sprawdzić. Po jakimś czasie, kupiłem maturę, potem studia. W dziewięćdziesiątym pierwszym, gdy obalono komunizm, zaczęło się źle dziać. Czas zemścił się na nas. To znaczy na mnie. Trzeba było udowadniać grupy inwalidztwa. Weszło takie prawo. Gdybym przewidział taki rozwój wydarzeń, może nie popełniłbym takiej gafy. Na komisji stwierdzono, jeżeli pan skończył studia, więc już, nie jest pan człowiekiem niepoczytalnym. Test na inteligencję, zdałem bardzo dobrze. Skąd mogłem wiedzieć, że to jest podstęp. Na początku 94 roku, decyzją komisji lekarskiej, wstrzymano mi wypłatę renty. Odwoływałem się, ale nie dało to skutku. Dzieci dorastały, potrzebne były pieniądze, pomyśleliśmy z żoną, skoro mam studia, kto będzie teraz pytał, czy to są prawdziwe? Po kilku akcjach strajkowych w „Ursusie”, zakład zaczął nowy nabór. Można tak nazwać. Przyjęto kilka osób. To był sukces. Ludzi raczej pozbywano się. Przyjąłem się. Przyjąłem takie stanowisko, jakie było wolne, nie było to nic wielkiego, ja też nie byłem wybredny. Chodziło mi tylko o pieniądze. Po trzech miesiącach, spotkała mnie pewna kobieta. Wtedy, to już kobieta, bo dziś, dla was, to jeszcze dziewczyna. Zrobiła dla mnie dużo dobrego, ale więcej złego. Stwierdziła krótko, że zna mnie. Ja oczywiście jej nie. Pokazała kilka zdjęć, ktoś podobny do mnie, w otoczeniu młodzieży. Ciężko było udowodnić, czy to faktycznie ja? Człowiek czterdzieści, a dwadzieścia lat, to jest trochę różnicy. Zaczęto grzebać w moich papierach. Po dwóch, czy trzech tygodniach pożegnałem się z zakładem. Tu znów jedna nowostka, trafiłem na takie pięciolecie, gdzie, gdy człowiek chciał mógł, odchodzić z dnia na dzień. Później, zaczęły się grupowe zwolnienia, jedno za drugim, ludzie raczej siedzieli cicho, nie było im w głowach odchodzenie z zakładu. Ale wracając do mnie. Kobieta, nie będę zdradzał jej imienia, niczemu nie jest winna, chciała dobrze dla mnie, podarowała mi pewne zdjęcia. Patrzyłem na tych ludzi, byli dla mnie obcy. To chyba spowodowało, że Danusia postanowiła, abym odnalazł swoją przeszłość, abym odnalazł siebie. Zgodziłem się, ale chciałem wiedzieć, ile czasu daje mi na to. Odpowiedz była krótka, szukaj, aż znajdziesz. Prawie cały dziewięćdziesiąty piąty, straciłem na poszukiwaniach. Zahaczyłem o szósty. – Zygmunt rozłożył ręce. – Zbyt późno wziąłem się do tego. Po kilku tygodniach poszukiwań, żona sprawiła mi dyktafon, jest to taki mały magnetofonik. Kazała mi nagrywać wszystko, co mówią mi na temat mnie, kolegów, mojej przeszłości. Boże, ile ja mam teraz tego wszystkiego w domu? – pokazał rękoma wielką kupę. – Kasety magnetofonowe, kasety wideo, zeszyty, skoroszyty.

– Jakie kasety? – przerwała mu Zosia.

– Co to jest, kaseta? – Janeczka też skorzystała z momentu.

– Przestańcie!? – Zygmunt zaczął się śmiać. – Rozumiem, wy jesteście... rok 70. Czy w waszym roku, nie ma jeszcze magnetofonów kasetowych? Malutkie, coś takiego? Cienka taśma? – a że zapanowała cisza, ciągnął dalej. – Nie mówcie tylko, że nie wiecie co to jest, magnetowid? – zapanowała znów cisza. – Nie pamiętam już tak bardzo, lat siedemdziesiątych, ale byłem przekonany, że wtedy już to było? To taki instrument, wielkości nesesera, chyba to słowo znacie? Na magnetofonie nagrywało się sam głos, a na magnetowidzie i głos i obraz. Można skasować obraz, można z powrotem nagrać go. Tak samo, jak na magnetofon. Technika magnetowidowa, pozwala na manipulowanie obrazem, na zasadzie techniki magnetofonowej. Magnetowid nagrywa z telewizji obraz i głos, albo z kamer. Nazwano to kiedyś, domowym kinem, to prawda. Kiedy chcesz, oglądasz film. Wytrąciliście mnie z rytmu, z tematu. O czym mówiłem? Aha! O tym, że mam tego sterty w domu. W tym roku, podpisałem kontrakt z pewnym młodym reżyserem. Jeżeli dojdzie do skutku, jeżeli ten materiał, co dałem mu, spodoba mu się, zaczną kręcić film. Do grudnia, mam otrzymać odpowiedz lub zwrot materiałów. Ale, przepraszam, uprzedziłem fakty.

– Faktycznie nudzisz! – zawołała Zosia. – Powiedz nam lepiej, kiedy śpiewałeś piosenkę, o wszystkich świętych?

– O wszystkich świętych, czy na „Wszystkich Świętych”. – nie zrozumiał jej.

Zosia parsknęła śmiechem.

– O jaką piosenkę ci chodzi, młoda damo? – zapytał grzecznie. – „Dzieci Pireus”, gdy wszyscy święci idą do nieba, to święty Piotr na saksofonie gra? – zadeklamował.

– Wszyscy święci balują w niebie... – zadeklamowała Zosia.

Tym razem śmiechem radości wybuchnął Zygmunt.

– „Bal wszystkich świętych”! Czy śpiewam to? Oczywiście!

– Kiedy śpiewasz to? – była ciekawa.

– Kiedy mam tylko na to ochotę! Gdy jestem smutny, kiedy jestem wesoły, gdy siedzę, gdy leżę... nie rozumiem cię młoda damo? – był bardzo podniecony. – To stara piosenka jak świat. To przebój, dwutysięcznego roku! W dwutysięcznym roku zdobył wiele nagród. Skąd wiesz, o istnieniu tej piosenki? Oj, młoda damo?!

– Czy chcesz nam coś jeszcze powiedzieć? – wtrąciła się Janeczka.

– Czy bardzo nudzę was? – zapytał znienacka. – Może nie macie ochoty słuchać tego. Moje życie jest nudne.

– Mylisz się. To bardzo ciekawe. – stwierdziła Janeczka.

Zygmunt uśmiechnął się mile.

– W takim razie mam coś dla pani. – trwał w ciąż tym samym uśmiechu, ale zaraz mina mu zrzedła. – Odnalazłem w 95 roku, może raczej dotarłem... tak będzie więcej prawdy. Dotarłem do jednego nazwiska. Kilka tygodni szedłem śladami. Najpierw szukałem w Ursusie, podano mi adres... w tej chwili nie pamiętam, a nie chciałbym kłamać, gdzie? Pojechałem do tej miejscowości. Ku memu rozczarowaniu, nikt nie wiedział... ta pani pojechała, wyjechała, nikt nie wiedział dokąd. Aż ktoś, kazał mi sprawdzić pewien adres. Było to, jak na jeden dzień, niezbyt po drodze. Pojechałem tam innego dnia. Zawsze zabierałem ze sobą listę klasową, nazwiska już znane mi, profesorów. Przy paniach dopisywałem nazwiska po zamążpójściu, czyli nazwiska zamężne. Z wielkim drżeniem w piersi, oczywiście, wszedłem do sekretariatu i podałem nazwisko panieńskie i nazwisko znane mi po mężu. Zaznaczyłem, że teraz może, nie musi, ale może nazywać się inaczej. Był ktoś taki, skierowano mnie... pani sekretarka była bardzo miła... skierowała mnie do sali. Była jeszcze lekcja. I wtedy przyszło mi na myśl, a jeżeli stanie się tak, jak w Ursusie? Co wtedy zrobię? Kilka tygodni wcześniej w Ursusie, może miesiąc, poszedłem do pewnej pani, od której otrzymałem owe zdjęcia. Po coś, nie pamiętam w tej chwili, po co? Miałem się z nią spotkać, w nam znanej sprawie. Jestem na wydziale PLB... ha, co to za wydział, żeby wam przybliżyć. W latach siedemdziesiątych, zakład rozbudowywał się. W kierunku Gołąbek, poszli z budową kilku pięknych, wielkich hal, które później stały się przekleństwem „Ursusa”. Na tym wydziale, był mały montaż. Idę przy linii i własnym oczom nie wierzę! Naprzeciwko mnie idzie facet ze zdjęcia. Wyciągam zdjęcie i lecę szybko, kto to? I drę się na cały głos, Waldek, nareszcie cię odnalazłem! Facet ani drgnie. Drę się i łapię faceta... dzisiaj nawet śmieszy mnie to, ale wtedy... pewna czterdziestolatka powiedziała mi, odnajdziesz Waldka, reszta pójdzie ci jak z płatka. Miałem Waldka. Facet wybałuszył na mnie ślepia. Pokazuję mu zdjęcie. Mówię, jak to, nie poznajesz siebie? A mnie? Ten do mnie, facet nie znam cię?! Mówię, w siedemdziesiątym chodziliśmy do szkoły w Ursusie! On, facet ja z tobą nie chodziłem do szkoły! Ja kończyłem szkołę w Skierniewicach. Ja mówię, nie mów tylko, że nie nazywasz się... zerkam na listę, bo nie pamiętałem nazwiska... nie mów, że nie jesteś Chyc? Oczywiście, że nie, nazywam się Buczek! Mówię jesteś tokarzem? Nigdy w życiu, on na to, jestem kierowcą! Zbaraniałem, przeprosiłem, już nie miałem ochoty spotkać się z młodą panią. Idę załamany w kierunku wyjścia i na wysokości stołówki widzę... myślę sobie jest półmrok, może to duch? Młody człowiek, skórę zdjąć ten ze zdjęcia, Waldek. Zastępuję mu drogę, myślę sobie, jeżeli jest duchem, przejdzie przeze mnie, jeżeli jest żywym, zagada do mnie. I zagadał, facet, co, popierdoliło cię?! Wyciągam zdjęcie, pokazuję mu, mówię, że chodziliśmy razem do szkoły, że ja jestem Zygmunt, on Waldek... On mówi, ja jestem Mariusz! Za sobą słyszę wołanie, zostaw go, co żeś się do niego przypierdolił?! Przepraszam. Mówię temu starszemu, że chodziłem z nim do szkoły, jest identyczny, jak ten ze zdjęcia. Przyznali mi rację. Ale, ten starszy powiedział, z nim nie mogłeś chodzić do szkoły, on ma dopiero 22 lata, raczej ze mną, ale ja kończyłem szkołę w Skierniewicach, a on w Piastowie. Pytam, dlaczego w Piastowie? No, bo tam mieszkają! Dali mi nawet adres, sprawdziłem, zgadza się. Stoję więc tak przed drzwiami i myślę, co wtedy zrobię, gdy ta kobieta powie, nie znam cię. Uczę tu od początku, bo i tak mogło być? Dzieciarnia otworzyła drzwi, usunąłem się, żeby im nie przeszkadzać, stoję i patrzę. Ta sama twarz... – Zygmunt wskazał na Janeczkę. – ...no nieco podstarzała, lata... ta sama figura, włosy spięte w kok, kasztanowe, na pewno farba... stałem i bałem się wejść. Usunąłem się, gdy wychodziła. Pomyślałem, gdy mnie zna, powie coś, na pewno powie coś?

– Widziałeś mnie staruszkę? Ale zmyślasz? – zaśmiała się Janeczka. – Spotkaliśmy się?

– Nie. – Zygmunt pokręcił głową. – Nie miałem odwagi powiedzieć, pani profesor, to ja. Bałem się, pomyślałem, a może pamięta mnie i powie sobie, ach ty zasrańcu, mam cię teraz i powie, nie, nie pamiętam, abym uczyła cię. Zdecydowałem, że wolę jednak swój świat, nie chciałem zmieniać go. W domu, oczywiście powstało piekło. Żona nie mogła mi wybaczyć, że tak postąpiłem. Po miesiącu wzięła urlop i pojechaliśmy jeszcze raz. Wybraliśmy się pod koniec października. W tym roku, jakoś strasznie wcześnie wzięła zima. Cały październik, mroziło jak nigdy. Żoneczka sprawiła na tę okazję kamerę wideo, ja musiałem zabrać dyktafon, bez tego nie mogłem się ruszać, aparat fotograficzny i stanęliśmy przed szkołą. Im bardziej zbliżaliśmy się do klasy, tam bardziej chciałem uciec stamtąd. Danusia zaciągnęła mnie prawie siłą, powiedziała, że nie po to straciła urlop, abym teraz wyciął jej jakiegoś focha. Gdy już mieliśmy stanąć, twarzą w twarz, oświadczyłem jej, że wraca mi pamięć, że to nie ta osoba, że ktoś wyciął nam figla. Nie bardzo chciała w to wierzyć, ale byłem taki przekonujący. Profesorka przeszła koło nas, dumna i wyprostowana, coś zawołała do któregoś z uczniów i po podłodze rzuciła mu klucze, jak kulę bilardową. To była ona, te same ruchy, ta sama figura, byłem pewien, że skądś ją znam. Ale nie wiedziałem skąd? Oczywiście, tego nie powiedziałem żonie. Ta z kolei przestała wierzyć, że kiedykolwiek spotkam kogoś, jeżeli w ten sposób będę postępował. Kiedyś jechałem autobusem i w pewnym momencie zobaczyłem postać, podobną do osoby ze zdjęcia. Miał to być profesor Wiśniewski. Wyskoczyłem z autobusu, krzyczę Tomek, profesorze, Tomek, ale ten ktoś, nic. Widziałem, jak wchodził do sklepu, wpadłem za nim, przeszedłem sklep wszerz i wzdłuż, nie znalazłem go. Było kilku łysych, ale nikt, kto byłby podobny do niego. W pierwszym lub w drugim, znaczy się dwa tysiące pierwszym lub drugim roku, żona znalazła wspaniałego lekarza. Odwiedziliśmy go. Powiedział mi, to normalne. To, że nie pamiętam nic z lat siedemdziesiątych i wcześniej, jest jakaś blokada, która nie chce, abym pamiętał te lata. W pewnym stopniu, przeszkadza mi żyć, albo chroni mnie przed czymś. Wyjaśnił mi też i to, dlaczego widzę osoby i nie mogę ich znaleźć? Utraciłem jakąś część życia, teraz, tak bardzo pragnę odnaleźć ten świat, że widzę go wszędzie i w każdym. W każdym, kto chociaż skrawkiem przypomina mi o tym. Gdy chcę coś lub kogoś odnaleźć, to, gdy chcę, patrzę na kobietę, a widzę mężczyznę, bo chcę widzieć to. Wziąłem po tej wizycie żonę i poszliśmy pod dom Buczków. Kazałem jej przyjrzeć się fotografii i osobom zamieszkałym. Przyznała jednak mi rację. Ci ludzie byli bliźniaczo podobni do Waldka. Waldek mający lat czterdzieści i Waldek mający lat dwadzieścia. Po wizycie u tego lekarza, dałem spokój dalszym poszukiwaniom. Doszedłem do wniosku, że to strata czasu, tak jak powiedział lekarz, gdy będę chciał odnaleźć swój świat, będę go widział wszędzie i w każdym. Mam czekać, jeżeli ten świat istnieje, a istnieje na pewno, on sam przyjdzie do mnie.

– Czy to już wszystko, czy jeszcze coś masz w zanadrzu? – uśmiechała się Janeczka.

– Jednak to, co mówię jest nudne? Nudzę panią? – posmutniał.

– Nie to, że nudzisz? Bo to też? Ale chcę cię o coś zapytać? Ale jeżeli masz jeszcze coś do dodania, mów!

– Około półtora roku po tym, żona delikatnie podjęła temat, czy wiem, że już teraz, takie schorzenia jak moje leczą i są do wyleczenia. Nie interesowało mnie to, to prawda! Ale była uparta. Zapytała, czy nie chciałbym wiedzieć, kim byłem, każdy człowiek tego chce i pragnie, ale ja nie chciałem. Powracała do tematu kilka razy, aż któregoś dnia, to już było po nowym roku, czyli dwa tysiące czwartym, powiedziała, że umówiła mnie... zaraz, czy ja mówiłem, że moja żona jest dyrektorem banku? Nie? U! Strzeliłem straszną gafę. Jest dyrektorem jednego z największych banków w Pruszkowie. Dlaczego jednego z największych? Bo tak naprawdę, to nie wiadomo, który jest większy i który jest ważniejszy. Oni między sobą prowadzą spory, a tak naprawdę to i jedni i drudzy to złodzieje. Dobrze, że ona tego nie słyszy. – roześmiał się. – Obraża się za to! Moja połowica, kiedyś w rozmowach, dogadała się z koleżanką, że jej córka jest lekarzem, że, że, że... umówiła mnie na spotkanie, to tak się teraz nazywa. Jeżeli moja żona powie, że jestem umówiony na spotkanie, nic tego nie odmieni. I nie zostało mi nic innego, jak tylko pójść na to spotkanie. Poszedłem, taka laska, przed trzydziestką, hm! Nie śmiejcie się! Miałem już pięćdziesiątkę, więc taka laseczka, pomyślałem sobie, możesz kochanie robić ze mną, co tylko chcesz? Hm! Ale zaraz, ja mówiłem wam już, o swoim pierwszym seansie? Byłem taki napalony, delikatne rączki, piękne ciałko, ale to szybko minęło. Czar prysnął. Po seansie, nie odzywałem się, oj dość długo, do nikogo. Jeszcze pani Ela powiedziała, przemyśl i wyciągnij wnioski. Sam do tego musisz dojść. Pomyślałem, że to pierwszy i ostatni raz, ale myliłem się. Im dłużej nie odzywałem się w domu, tym bardziej dusiłem to w sobie. Tym więcej myślałem o tym. Dlaczego? Dlaczego akurat to? Trzy tygodnie, które wyznaczyła mi, minęły jak z bicza strzelił. Na ten seans, czekał także ksiądz, też był ciekaw. Siedem lat pracowałem w kościele, gdy powiedziałem, co stało się, powiedział mi, trudno, ale musimy się pożegnać. Nie może Panu służyć morderca. Jako kościelny, organista, pomocnik księdza, może nie zarabiałem dużo, ale to były pieniądze bez podatku. Nie musiałem się z nich rozliczać, z żadnym Urzędem Skarbowym. Od tamtej pory, stałem się już bezrobotnym. Już byłem za stary, aby gdziekolwiek liczyć na pracę. Postanowiłem pójść na drugi seans, po drugim na trzeci, po trzecim... po którymś z kolei seansie, żona namówiła mnie, abym wysłał swoje kasety do radia. Od osiemdziesiątego roku, powstawały, co rok, nowe stacje...

– Skończ!! To jest już nudne! – zawołała Zosia.

– Odnosiłem wrażenie, że chcecie tego słuchać. Przepraszam! – Zygmunt był skromny.

– Pozwólcie mu skończyć to! Nie odbierajcie mu tego?! – zawołała panienka z męskiej strony.

– Nie. To oni decydują, jak długo chcą słuchać mnie. Ja jestem tylko gościem.

– Więc jako gościa, niech wysłuchają do końca! – zawołała ta sama osoba.

– Nie masz córcia racji. Oni chcą się bawić, ja nudzę im. – Zygmunt patrzył po stolikach, aby stwierdzić czy ma rację. – Pójdę już.

– Zaczekaj! Zostań z nami. – Janeczka wstała z miejsca. – Gdzie chcesz pójść?

– Przepraszam, ale mam dzisiaj w domu, piękną uroczystość, czterdzieści lat temu zostałem ojcem. Oni na pewno krzątają się tam wokół stołu. Zawsze na seanse woził mnie syn. Dzisiaj, chciał przyjechać wnuk. Ma zaledwie szesnaście lat. Od kiedy w szkołach wydawać zaczęli prawa jazdy, jeździ samochodem. Nie wiem, dlaczego chciałem przyjechać autobusem. Gdy szedłem koło „Domu Kultury” pomyślałem sobie, to jest miejsce, gdzie wszystko się skończyło i coś zaczęło, i wtedy usłyszałem wołanie. – jedną ręką trzymał się za skroń. – Gdy koło stacji, zobaczyłem ich, myślałem, że śnię.

– Cieszyłeś się?

– Tak. Od kilku miesięcy, każdego dnia, gdy jestem na seansie, wracałem do was.

Janeczka zaczęła uśmiechać się niedowierzająco.

– Tutaj?

– Tak. Proszę was, nie wierzcie w nic, co powiedział wam. Każdego dnia, chcę poprawić to, co on zepsuł. Nie wierzcie w nic, co on powiedział. Dziś cierpię, za grzechy młodości. To, co stało się ze mną, nie jest dziełem przypadku. Zostałem ukarany. Powinienem zginąć jako dziecko. Nie powinienem istnieć, nie zasługuję na to. Nienawidzę tamtego siebie. Byłem zły i morderca. Powinniście go zabić. To on, uczynił moje życie piekłem. Ale dziś, nawet kościół nie chce mnie. Ciężko żyć mi, z ciężarem młodości. Z wielką radością chodzę teraz, na seanse hipnotyczne, odnajduję go i zmieniam to, co on psuje. Czasem myślę, żeby go zabić, ale boję się, że to ja sam, przestanę istnieć.

– To nie jest wcale śmieszne.

– Za wszystko, co uczynił wam złego, cierpię ja. Poznałem was dopiero, w dwutysięcznym czwartym roku. Wracam, co dwa, co trzy tygodnie do was, aby naprawiać zło, wyrządzone przez tego gówniarza. Kupuję płyty i poprzez seans przekazuje mu. Chcę zająć go czymkolwiek, byleby nie pieprzył głupot.

– Jak długo trwają twoje seanse? – zapytał Waldek.

– Zależy, co chcę przekazać gówniarzowi. Przepraszam, ale jestem wzburzony i nie umiem inaczej nazywać go.

– Go, czy siebie? – Janeczka przysiadła z wrażenia.

– W moim umyśle, nie ma miejsca na takie rzeczy. Poprzez seanse hipnotyczne, albo jak wolicie, sny hipnotyczne, chcę zająć czymś tego, którego nazywam... ma pani rację, to przecież musiałem być ja. Chociaż, nie wierzyłem w te sny... do dzisiejszego dnia. Tak, to prawda... gdy zobaczyłem ich koło stacji, myślałem, że to sen.

– Rozejrzyj się dokoła. To nie jest sen. Znasz chyba te twarze? – Janeczka zatoczyła krąg.

– Córcia, to nic nie da. – zaczął bawić się palcami. – Próbowałem wyjaśnić to im, tam przy stacji, ale uczynili ze mnie tylko pośmiewisko. Od kilku lat... noszę okulary. Ślepota moja, strasznie szybko narasta. Jeszcze jako pięćdziesięciolatek, miałem okulary tylko do czytania, teraz noszę już musztardówy. Wiem, że wziąłem je ze sobą, nawet jestem pewien, nie wiem, co z nimi się stało? Prawdopodobnie, zostawiłem je w przychodni. Nie znaczy, że jestem ślepy, nie. Ale nie można ufać moim oczom. Po iluś tam metrach, zamazuje mi się obraz. Nie mogę potwierdzić córcia tego, o co prosisz. Dobrze widzę panią, pana, panią, ciebie córcia jeszcze, jeszcze. Wiem, że tam siedzi pan Tomek.

– Skąd wiesz? – zaciekawiła się.

– To był pomysł Psotki. Na którymś z seansów, powiedziała mi, zapamiętaj, gdzie kto siedzi, zapamiętaj, co kto je, co kto pije, jak jest ubrany... i tak dalej i tak dalej.

– I kiedy się tego uczyłeś?

– Na kilku seansach, w kilku snach.

– I po co ci to wiedzieć? Czy rozumiesz, o co chcę spytać?

Zygmunt kiwnął głową.

– Tak rozumiem, albo domyślam się. Widocznie, idziemy tym samym tokiem myślenia. Od kilku lat siedzę nad książką, czy nie mówiłem jeszcze o tym?

– Chyba nie?! – Janeczka była zdumiona.

– Pomysł ten podsunąłem swej żonie, że skoro i tak siedzę w domu... i tak w pogoni za pieniądzem, postanowiłem napisać książkę. Pomyślałem, że na swoim głupim życiu, mogę zarobić. Radio zapłaciło mi tyle, że mogłem przez jakiś czas, dostatnio żyć. Przez kilka lat seansów hipnotycznych, poznawałem stracony świat. Pomyślałem, napisać to ciekawie, może ktoś wyda to. Będzie szmal. Im dłużej to pisałem, tym bardziej to mi się podobało. Kiedyś postanowiłem zadedykować to... pani. – Zygmunt pokiwał głową. – Ale nie wiem tylko, czy tej starszej, czy tej młodszej. Od dwutysięcznego roku, uczy pani w Gimnazjum i w Technikum. To był rok przełomowy dla szkolnictwa. Powstały Gimnazja.

Janeczka podniosła się.

– Zadedykowałeś mi książkę? – stała osłupiała.

– Tak. – Zygmunt pokiwał głową. – 2018 a 95, to jest 23 lat. Nie wiem, czy pani jeszcze żyje. Gdy wrócę do domu, zadedykuję ją pani, tej z siedemdziesiątego roku. Zgoda?

– Jak chcesz? I ty wierzysz, w to wszystko?

– W co? W to, czy napiszę, czy w to czy zadedykuję? Od dwutysięcznego roku, piszę na komputerze. Piszę dość sprawnie. Niewiele czasu mi trzeba, aby dokończyć to. Po każdym seansie uzupełniam strony. Na komputerze jest łatwo, to maszyna robi za człowieka. W przeciągu sekundy, układa strony, zmienia wiersze, poprawia błędy, nadaje charakter i formy. Gdy wrócę do domu, wpiszę to, dedykuję ją... – złapał się ręką za głowę.

– Co się dzieje?

– Nie nic, przepraszam, od oczu, boli mnie głowa. Na mnie, będzie już wkrótce czas. – chciał syknąć z bólu, ale tylko skrzywił się. – Gdy już poznałem prawdę, chciałem dedykować Waldkowi, ale zadedykuję ją pani, Janino Świrska. Zasłużyła pani. Czy pozwoli pani, że dołączę też dedykację dla Tomka? Wszak to wychowawca...

– To twoja decyzja. – przytaknęła Janeczka.

– Poproszę... – jego ruchy stawały się wolniejsze. – ...szklankę wody.

– Czy dobrze się czujesz? – wystraszyła się Janeczka.

– Boli mnie głowa. Tyle przeżyć jednego dnia. Zawieźcie mnie do domu, tam oczekują mnie.

Janeczka wystraszona, już podchodziła ze szklanką napoju.

Dyrektor próbował namówić kogoś, aby wezwano pogotowie.

– Co się z tobą dzieje? Co ci jest? – przestraszyła się Janeczka.

– Nic mu nie jest! – na środek wyszła Aśka.

– Asia, usiądź nie przeszkadzaj teraz. – Tereska szybko podskoczyła do dziewczyny.

– Nie! – Aśka była bardzo bojowa.

Zygmunt odszukał wzrokiem rozmówcy.

– Psotka!! Co ty tutaj robisz?! Maszyny są wyłączone! Przecież ty nie istniejesz! – złapał się za pierś. – Czy wy ją widzicie?? Czy widzicie tą dziewczynę? To jest Psotka, ona nie może istnieć, to tylko wymysł mojej wyobraźni, to tylko przewodnik po snach hipnotycznych.

– Mylisz się. – spokojnie powiedziała pani Tereska. – Ta dziewczyna, jak ją nazwałeś, to siostra Leszka. Jest waszym gościem.

– Ona istnieje? – Zygmunt miał wciąż wielkie oczy.

– Tak kochanie, istnieje. Ma swoje ciało i krew. – Tereska nic nie rozumiała.

– Przepraszam. Zachowałem się głupio. W moich snach hipnotycznych, w seansach, o których mówię, jest podobna dziewczyna. Czułem, że skądś znam jej twarz. Nigdy nie chciała powiedzieć mi, skąd?

Próbował odwrócić się do niej plecami, ale po chwili, znów zwracał ku niej swoją twarz.

– Boże, a więc dokonała, co mi obiecała? – szepnął sam do siebie.

– A co takiego ci obiecała? – Tereska była wyraźnie przestraszona.

– Córeńko, muszę się pospieszyć, bo ona może nie pozwolić mi dopowiedzieć, a chciałbym, abyś córeńko wiedziała. – kierował się do Janeczki.

– Już teraz za późno, na wszystko! – zawołała Aśka.

– Co to ma znaczyć? – Janeczka była zdezorientowana. – Uspokójcie się, bo oszaleję. O co tu w tym wszystkim chodzi?

– Nauczył się stwarzać swoje światy, ale każdy jest gorszy od drugiego. – Aśka nie wiedziała co powiedzieć.

– Co ty bredzisz? Dziecko? – nie wytrzymał Tomek.

– W tych swoich światach, szuka prawdy. – wyjaśniała.

– Miałaś pokazać mi prawdę tamtych dni, tamtego dnia... co uczyniłaś? Żmijo, jędzo! To, co pokazałaś mi, zawaliło mój świat. Nawet nie wiem, co się wtedy stało?! Obiecałaś, że zobaczę to?!

– Widziałeś, czego jeszcze chcesz? – Aśka czuła się bezradna.

– Okłamałaś mnie, widziałem tam twarz Leszka, twoją, nie znalazłem prawdy.

– Dzisiaj poznasz ją.

– Dzisiaj już byłem na seansie, nie znalazłem nic, prawdy tam nie było. Zabierzcie ją stąd. To tylko przewodnik po snach hipnotycznych. Ona nikim nie jest dla nas. – odwracał się bokiem do niej. Nie chciał patrzeć na nią. – Zabierzcie mnie do domu.

– Aśka. – do dziewczyny podszedł Leszek. – Co ty robisz? Chodź siadaj.

– Nie! Czy wy nie rozumiecie? – Aśka była uparta i gotowa tupać nogami. – To jest moje zadanie!

– Niech ktoś odprowadzi mnie do domu. – poprosił Zygmunt.

– Nigdzie nie pójdziesz! Stąd już nie wyjdziesz!

– Wyjdę i to tym wyjściem i ty mnie nie powstrzymasz. – był bardzo spokojny.

– Nie wyjdziesz stąd żywy, chyba, że jako młody?

– Psotka, zdaje ci się. Wiesz, że nie masz nade mną władzy. To nie sen hipnotyczny, tylko tam rządzisz. Tu, ja jestem sobie panem. Twoja władza została ci odebrana. Chciałem poznać prawdę, prawdę swej młodości, oszukałaś mnie. Ciężko mi żyć z ciężarem młodości... ciężko mi dźwigać ten balast. Miałaś mi pomóc...

– Dlatego musisz umrzeć. – była spokojna i opanowana jak nikt.

Zygmunt parsknął śmiechem.

– Pokazywałaś mi świat zła, nie tego szukałem. Szukałem prawdy, pokazywałaś mi morderstwa. To nie jest świat do życia.

– Przestańcie!! – wrzasnął Tomek.

– Co was opętało? – dziwiła się Janeczka.

– On musi umrzeć! – wskazała palcem Aśka. – Ja muszę go zabić!

– Dziewczyno przestań! Przestań bredzić! – Janka już przestała panować nad sobą.

– Czy wy nie rozumiecie?! – Aśka prawie płakała. – W czasie tańca, on zahipnotyzował nas! Mnie zaprogramował, abym po czterdziestu jeden latach, zabiła go!

Zygmunt przyglądał się jej bacznie.

– Mnie?! – ogłupiał.

– Tak! Ciebie!

– A więc spóźniłaś się. – zaśmiał się jej w twarz. – Od studniówki minęło czterdzieści osiem lat!

– O jednej rzeczy nie wiesz. Ten, który mnie programował, żył w siedemdziesiątym siódmym roku. – twarz miała kamienną.

– Nie mówiłaś nic w seansach o tym. Dlaczego?

– Nie mogłam... nie przyszedłbyś tu.

– Ty żmijo! Ty jędzo! – wycedził przez zęby. – Zapominasz o jednym, że pokazałaś mi całe zło. To nie ty mnie, ale ja ciebie zabiję. Jeżeli on w młodości, zabił mężczyznę, czemuż ja w starości nie mógłbym zabić ciebie? – uniósł rękę.

– Zaczekaj, jeżeli zabijesz mnie, do końca życia, pozostaniesz starcem w młodym ciele. – powstrzymała go.

– Co?! Będę wiecznie młody?! – aż zatkało go. – Popełniłaś błąd. Dla wiecznej młodości, zabiję cię! – ponownie uniósł rękę.

– Nie wyrządzisz mi krzywdy! Jestem dziewicą!! – Aśka rozłożyła ręce.

Zygmuntem tąpnęło. Powoli opuszczał rękę.

– Do cholery jasnej przestańcie. – Tomek podniósł się z miejsca. – To nie jest wcale śmieszne!

– Asiu? – Tereska była zdumiona. – Czy to jakieś egzorcyzmy?

– Asiu! – Janeczka chciała podejść do niej. – Przestań i usiądź.

– Niech nikt nie rusza się z miejsc! – zawołała.

– Zejdź mi z drogi! – Zygmunt wbił w nią oczy. – Jeżeli jeszcze raz podniosę rękę, zamienisz się w skowronka, wyfruniesz oknem, a na dworze jest mróz.

– Nie przestraszysz mnie. Ten, który programował mnie, dał mi wielką moc. – machnęła ręką w kierunku stołu profesorów i szklanka prysła na kawałki. – Z łatwością przewrócę mężczyznę. Proszę, pozostańcie na swoich miejscach. Ty też! – wskazała Zygmunta.

Od stołu zerwały się panie. Może nie dlatego, że się wystraszyły, ale aby nie oblał je płyn, rozlany ze szklanki.

– Asiu! Nie zrobisz chyba tego? – z oddali prosiła Janeczka.

– Czy wy naprawdę nie rozumiecie? Jeżeli on wyjdzie stąd, na zawsze zostanie starcem w młodym ciele? – Aśka wciąż była bliska płaczu.

– To jego życie. – tłumaczyła Janeczka.

– Nie! Tu chodzi o moje życie! Jeżeli puszczę go wolno, na zawsze pozostanę taka, jaka jestem. Ja nie chcę być taka. – upierała się Aśka.

– Zejdź mi z drogi, a będziesz żyła. – ostrzegł ją Zygmunt.

– W ciągłej hipnozie?!! – wrzasnęła na niego. – Tak jak ty teraz?! Opuść ciało Zygmunta i idź sobie! Żyj sobie, jeśli chcesz, w tym swoim idealnym świecie! Ale ciało Zygmunta zostaje tu. – wskazała palcem przed sobą.

Uniósł rękę i wydał ogromny ryk.

– Twoje życie... – oczy wbił w Aśkę. – ...będzie się cofać, aż do twych narodzin, a potem, pozostanie po tobie, tylko, mokra plama. – mówił wolno i dokładnie.

– Nie skrzywdzisz dziewicy. Jestem dziewicą. – deklamowała pokornie.

W jej kierunku skierował swoje palce.

– Nie pozwolę ci, zniszczyć tamtego świata! Tam żyją tysiące ludzi, tam żyją miliony ludzi, to dobrzy ludzie!

– To chory świat. – Aśka była pokorna. – Razem zbudujemy coś lepszego.

– Nie pozwolę ci, abyś zabiła tamtych ludzi. Oni są szczęśliwi.

– Zygmunt, ty nie jesteś taki? – prawie płakała. – Zygmunt, ten młody, pomóż mi, ty nie skrzywdziłbyś dziewicy. Ty nie jesteś taki. Pomóż mi, chcę tego. Chcę tego. Chcę... Zygmunt, ten młody...

– Chcę? – powtórzył powoli. – Aśka?

– Tak!

– Chcesz? – lewą ręką chwycił swoją prawicę i palce skierował w siebie. Wydał ponownie ogromny jęk. Ciałem jego rzucało do tyłu, aż oparł się o ścianę.

– Wróć do nas jako młody. Chcę, chcę, chcę tego. – szeptała cicho.

Zygmunt oderwał się od ściany, zrobił kilka kroków do przodu i upadł w tył.

– Co wy wyprawiacie, to nie jest wcale śmieszne? – spokojnie zapytał dyrektor.

– Asia, przestań, co ty robisz? – wyszeptała Janeczka.

– Ja już skończyłam. Teraz, życie jego będzie się cofać, aż do momentu lat siedemdziesiątych. Później, pani może mu pomóc.

– Dziewczyno? Przecież to nie jest prawda? – Janeczka była wystraszona.

– To była prawda, tylko my jej nie rozumiemy. Ale muszę się spieszyć, on szukał przebaczenia. – spojrzała Janeczce w oczy. – Pani przebaczenia. On żył z wieczną świadomością winy. Czy wyrządził pani zło? Czy pani rozumie? To, co stało się z nim, to zło jakie wyrządził pani? Teraz od pani zależy czy stanie się uczniem? Może pani ukarać go, jego umysł będzie się cofał, aż do dnia narodzin. Gdy ocknie się będzie dzieckiem. Dzieckiem w ciele osiemnastolatka. Znów zacznie budować swój świat i szukać prawdy. – popatrzyła na nią. – Tu, już teraz nie chodzi o niego, niech pani pomyśli o mnie.

– Na litość boską, a co z tobą? – wystraszyła się Janka.

– Jeżeli on nie powróci do nas, zostanę w takim stanie w jakim jestem.

– To znaczy?

– Jestem jeszcze w stanie hipnozy. To piękne, ale niewygodne. – Aśka była faktycznie obojętna na świat. – To nie ja mam zabić starucha, to pani ma to uczynić. Pani jest moją bronią. Gdy umysł jego cofnie się do roku siedemdziesiątego, pani może pomóc mu zamknąć ten świat. Kluczem do drzwi jest przebaczenie, jego hasło to, „chcę”.

– Asiu, co mam zrobić? – wyszeptała poprzez łzy, blada Janka.

– Proszę podejść do niego. – i Janka podeszła. – Czy jest pani gotowa, wybaczyć mu?

– Co mam robić?

– Obejmij go i przytul. – i Janka objęła go i przytuliła. – Zapytaj go, w jakim jest roku?

– Jaki jest dzisiaj rok? – szepnęła mu.

– Dziewięćdziesiąty piąty... – wymamrotał.

– Jaki dzień? – ponowiła pytanie.

– Czwartek, dwudziesty szósty października, jesteśmy pod drzwiami klasy. Zaraz wejdziemy. Zobaczę ją...

– Nie, nie wchodź tam, przebaczam ci. Nie rozmawiaj z nią, wracaj do nas. Wracaj do roku siedemdziesiątego.

– Może mnie pamięta? – wymamrotał.

– Nie, to zła kobieta, nie rozmawiaj z nią, wracaj. Przebaczam ci. Słyszysz mnie? – zaczęła płakać.

– Ktoś woła mnie... nie rozumiem. – mamrotał.

– U niego wszystko jest na trzy. Liczyłam, powiedziała pani dwa razy.

Janka jeszcze raz go objęła i przytuliła.

– Przebaczam ci, czy słyszysz mnie? Wracaj do roku siedemdziesiątego.

– Me... me... jak to szybko mknie? – mamrotał coś. Rzuciło jego ciałem.

– On zemdlał! – krzyknęła Janka.

– To już rok siedemdziesiąty. – stwierdziła Aśka.

– Pozamykaj wszystkie drzwi, masz moje przebaczenie, chcę tego, rozumiesz, chcę...

– Jeszcze raz... – zawołała Aśka.

–...chcę tego. – Janka oparła policzek na jego policzku. – Co dalej?

– Niech pani uczyni znak krzyża, na jego czole, na ustach i na piersi. – i Janka uczyniła.

– On zemdlał. – stwierdziła bez obaw. Poklepała go po policzku.

– Który z was jest Waldek? – zapytała Aśka chłopaków.

Waldek podniósł się z niewielką obawą.

– To ja. – oczy miał wielkie jak kartofle.

– Jego życzeniem było, abyś to ty, przyniósł wody. – nakazywała mu. – Powiedział, że będziesz wiedział skąd. Nie możesz się bać. Gdy otworzy oczy, chce ujrzeć ciebie. Masz być przy nim.

– O kurcze?! – odsapnął ze strachem. Sięgnął po szklankę.

– Powiedział, nie możesz się bać. Rób to bez obaw. On chce, abyś był jego przyjacielem. Pospiesz się.

Waldek podreptał na dół.

– Nie boję się, nie boję się, nie boję się... – powtarzał sam do siebie. – I czego się boisz głupi? – powiedział sam do siebie i zaraz rozejrzał się, czy nikogo nie ma koło niego. – Przecież to ja sam powiedziałem. – odetchnął z ulgą. Nawet nie zauważył jak znalazł się z powrotem.

– Czy ja śnię, czy to dzieje się naprawdę? – Janeczka usiadła ciężko i patrzyła się na Aśkę. – Co w tym wszystkim jest prawdą, co on mówił?

– Wierzę, że wszystko? To on odnalazł nas tam. Odnalazł ten świat, o którym marzył. Nie umiał wrócić, aby naprawić to. Odnalazł nas. Zła i tak nie naprawi, ale odnajdzie prawdę. – spojrzała na Janeczkę.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwiła się.

– Odnajdzie prawdę, ostatniego dnia pobytu w szkole. Pani wskaże mu drogę. – Aśka chciała zapłakać.

– Co chcesz powiedzieć? – Janka była faktycznie zdziwiona.

– Pani, okaże się jeszcze gorsza od niego.

– O czym ty mówisz? Nie rozumiem nic?

– Tyle powiedział mi, tyle tylko wiem. Nic więcej nie powiedział mi.

– Wierzysz, w to wszystko, co mówisz?

– My tam byliśmy. My widzieliśmy go. Jego. – wskazała ręką na Zygmunta. – Nikt mu nie chciał pomóc. Wysłał sam siebie do innego świata.

Gdy Waldek przechodził obok dziewczyny, Aśka wzięła go za rękę.

– Widziałam go, w roku siedemdziesiątym siódmym, powiedział mi, że gdyby tak bał się wtedy, nie byłoby nas teraz tu. – mówiła spokojnie.

– Nie boję się. – odpowiedział drżąc.

– Prosił mnie, abym zapytała cię... gdybyś musiał oddać mu swą krew, uczyniłbyś to?

– Nie boję się. – Waldek nie wiedział nawet, co mówi?

– On tam, zastawił swoje życie za twoje, pamiętaj o tym. Chociaż to jedno, pamiętaj.

Waldek przyklęknął przy nim.

– Co mam zrobić z tą wodą?

– Pokrop go, ocuć. Musisz wiedzieć, co robi się? To, ci się kiedyś przyda.

Waldek skrapiał mu twarz, ale wody nie na wiele starczyło.

– Odejdź na chwilę na bok. – poprosił Andrzej Kabala, gdy Waldek usunął się, chlusnął miską wody w twarz Zygmuntowi. – To tak trzeba.

Zygmunt złapał głęboki oddech.

– Budzi się! – zawołał Waldek.

– Co ty tu robisz? – zdziwił się Zygmunt.

– Co ty, tutaj robisz?! – Waldkowi chciało się śmiać z tego wszystkiego.

– Gdzie ja jestem?

– Leż jeszcze chwilę. – powstrzymał go.

– Zasłabłem? Zemdlałem? – dziwił się Zygmunt.

– Nic mu nie będzie. – ucieszył się Waldek.

Pomógł koledze podnieść się. Teraz dopiero Zygmunt poczuł, że ma mokrą marynarkę i koszulę.

– Co wy zrobiliście? – marynarka była potworne mokra, koszula na torsie. – Zmoczyliście mnie?

– Musieliśmy. – usprawiedliwiał się Waldek.

– To nie było wcale śmieszne. – skrzywił się. – A ty nieboraczka, co tak stoisz jak mumia?

– A mogę usiąść? – zdziwiła się dziewczyna.

– To od ciebie zależy? Jak chcesz? Dla mojej przyjemności, możesz usiąść?

Aśka poszła na swoje miejsce.

Janeczka podeszła i poprosiła.

– Daj marynarkę, wysuszymy ci.

– Marynarka to pryszcz, gorzej koszula. Co się stało? Zemdlałem? – ręką sięgnął za tył głowy.

– Jak się czujesz? – patrzyła mu głęboko w oczy.

– Czy zemdlałem? Uderzyłem głową? – był zdziwiony.

– Boli cię głowa?

– Nie. Poczułem tylko jakieś ukłucie. – poruszał głową.

– Ukłucie? W głowę? Jesteś tego pewien?

Poruszał jeszcze głową.

– Chyba mi się zdawało? – uśmiechnął się.

Ściągnęła mu marynarkę, mokrą marynarkę, ale już dziewczęta zaoferowały swoją pomoc. Ktoś poinformował, że w bufecie, włączone jest żelazko.

Tereska podstawiła mu krzesło.

– Usiądź! Nie stój, jesteś jeszcze słaby!

– Co właściwie się stało? – Zygmunt był nie w temacie.

Ale wszyscy patrzyli po sobie.

Zygmunt machinalnie oparł się o instrument.

– Dlaczego instrument wyłączony? Co, nie będziemy już grać? To tylko omdlenie! – wyrzucił prawie jednym tchem.

Tomek podszedł do niego.

– Chyba nie powinieneś już grać? Powinieneś dać sobie spokój? Twój organizm potrzebuje odpoczynku. – próbował mu tłumaczyć.

– Może za mało wody mam w organizmie?

Po męskiej stronie, jakaś dziewczyna zaczęła łkać.

– Czemu płaczesz? Rzekł staremu, czyżyk młody. Przecież tu masz lepsze, niż w polu wygody? – zarecytował Zygmunt.

– Tyś zrodzony w klatce. Przeto ci wybaczę. Ja byłam wolna, a dziś w klatce. Ot! Dlaczego płaczę. – odpowiedziała mu Aśka.

– O! Co za bystrość umysłu? – pochwalił ją.

Dalej mówili coś o uwięzionej dziewicy przez księcia, a Zygmunt zakończył to słowami.

– Daję ci wolność, jesteś wolna. Co chcesz, to czyń ze swą wolnością.

– Dziękuję! – zawołała. Po jakimś czasie zaczęła znów płakać.

Zygmunt raczej szedł do kolegów, ale podszedł do niej. Pocieszał ją Leszek i Andrzej Nędza.

– Co się stało? – zdziwił się Zygmunt.

– Jej się zdaje, że zabiła człowieka. – Andrzej wprowadził go w temat.

– Jeżeli był młody, to i żal, ale jeżeli jakiś stary, krzyż mu na drogę. – takie było zdanie Zygmunta.

– To dlaczego ty rozpaczasz?

– Skąd wiesz, że rozpaczam? Przecież tego nie widać po mnie?

Chłopaki pomogli znieść instrument na dół i na chwilę zostali sami.

– Nie musisz dalej grać? Gra już skończona. To prawda, że długa była ta zabawa, ale już skończona.

– Czuję się głupio.

– Czy nadal jesteś w hipnozie? Powiedziałem, jesteś wolna...

– Jakieś głupie uczucie mnie dręczy. – Aśka tylko krzywiła się.

– Rozumiem cię. Takie samo uczucie i mnie dręczy. Ale nie czuję się gorszy przez to. Wiem, że kiedyś dowiem się prawdy, ale może nie będzie wcale słodsza, od tego, co wiem?

Dotknęła dłonią jego twarzy.

– Czy wiesz, dlaczego chciałem, abyś przeżyła to?

– Powiedz.

– Jesteś tu gościem... chciałem, abyś też coś wyniosła stąd. Abyś coś przeżyła innego, niźli ta nuda. Zaproszono cię. Nie możesz mówić, że nikt nie zainteresował się tobą? – uśmiechnął się do niej. – Powiedziałbym ci coś, ale kobietom nie można ufać.

Aśka zdziwiła się bardzo.

– I ty to mówisz? Po tym, jak zaufałeś właśnie mnie?

– Kotku? To nie ja ci zaufałem, zaufał ci tamten. Nie wiem, dlaczego? Nie wiem, co tam się stało?

– Utrzymujesz, że to wszystko, to prawda? To miała być tylko zabawa? – była zdziwiona.

– O czym tak dyskutujecie?! – do nich podeszła Zosia. – Czy mogę przysiąść się?

– Prosimy bardzo! – odsunął jej krzesło, aby mogła usiąść.

– Czy to znaczy, że do rozmowy wrócimy jeszcze? – Aśka chciała zachować dyskrecję.

– Nie! Zakończymy ją teraz. Powiem ci krótko, widocznie nam ktoś pomaga. – czekał czy jeszcze coś powie.

– Czy ja mogę ci zadać jedno pytanie? – wtrąciła się Zosia.

– Nie. – odpowiedz była krótka. Patrzył na nią i z lekka uśmiechał się mile.

– Hm. Rozumiem. – zrobiła głupią minę.

– Na jedno nie zgadzam się. Mogę odpowiadać, ale tylko na wszystkie. Wybieraj. – pogłębił swój uśmieszek.

– Czy chciałbyś zatańczyć ze mną? – rzuciła propozycję.

– Nie mam przeciwwskazań. Jeśli tylko chcesz, bardzo proszę. – teraz posłał jej szeroki ciepły uśmiech.

Zosia wstawała. Powstrzymał ją.

– Zaczekaj jeszcze chwilkę. Ten kawałek, grają już dość długo. Gdy zejdziemy mogą skończyć. Zejdziemy, gdy skończą grać. – wyjaśniał jej.

– Czy ty zawsze musisz mieć rację? – uśmiechnęła się zawstydzona Zosia.

– A mam rację?

Ale Zosia nie odpowiadała.

– W tym gwarze, jaki tu panuje cały czas, może faktycznie zdarzyć się, że pilnując tego, co mówię, nie zwracam uwagi na sytuację i może wyjść tak, że nie mam racji. Dlatego pytam, czy mam rację? Powiedziałaś jeszcze, zawsze?

Objęła go za szyję i wtuliła głowę w jego kołnierz.

– Grzej mocniej, szybciej koszula wyschnie. – zaśmiał się.

– Przestali grać. – oświadczyła Zosia i podniosła się.

Zeszli na dół. Tańczyli wolniutko. Objął ją w pół, ona go za szyję.

– Odniosłem wrażenie, jak gdybyś była zazdrosna o Aśkę? Czy tak?

– Tak, takie wrażenie? A jak długo znasz Aśkę?

– Chodzi o lata, czy o dni?

– Nie kombinuj.

– Jeżeli chodzi o lata, od sześćdziesiątego siódmego, jakoś tak. Chyba przed końcem roku? Jeżeli chodzi o dni; przychodziła bardzo rzadko do Kurantów. Bynajmniej ja, widywałem ją rzadko. Może ze cztery razy? Czy to spowiedź? Uważam, że nie powinno cię to interesować?

Co chwila ktoś ich potrącał. Ciężko im rozmawiało się.

– Tak myślisz? – zasępiła się dziewczyna.

– Wmów sobie, że to był żart.

– Ale to nie był żart?

– W pierwszej chwili nie, później przerobiłem to na żart. Co miałem zrobić?

– Kółeczko! Odbijany! – zawołała Hanka.

Ale oni, tylko jeszcze bardziej się objęli i nie dopuścili na odbijanego.

– To tańczcie inaczej. Stwarzacie smutną atmosferę! – pogoniła ich.

Po chwili Zosia zapytała.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że zakpiłeś sobie ze mnie?

– To nie ja z ciebie, to ty ze mnie. Tylko, że ja, umiałem z tego wybrnąć.

– Odpowiedz mi wprost! Czy zakpiłeś sobie ze mnie?

– Zosiu. Kiedyś, ktoś powiedział, że dobrze się bawić, to bawić się tak, aby później przez kilka lat było, co wspominać? Przyznaję, chciałem, abyś właśnie tak bawiła się. Chciałem, aby właśnie tobie zazdrościły dziewczyny. Przecież później, moglibyśmy usiąść i powiedzieć sobie, słuchaj, to nie będzie możliwe, bo... bo... bo ja mam chłopaka, bo ty masz dziewczynę. Powiedzielibyśmy sobie, tak, to prawda. I zostalibyśmy dalej przyjaciółmi. Znałem cię, jako fajną dziewczynę, ale nie wiedziałem, że będziesz tak ponura.

– Ponura? – zastanowiła się. – Dziękuję, że mi to wyjaśniłeś? W takim razie zróbmy tak, jak ty to chciałeś. Czy masz dziewczynę?

Zygmunt chwilę zastanowił się.

– Czy mogę prosić inny zestaw pytań?

– Nie! Zestaw jest jeden. Nie ma innych pytań, to stawka większa niż życie.

– W każdej grze, są co najmniej, dwa zestawy. Czasami, nawet zestaw awaryjny.

– Powiedz! Bo zostawię cię tu, na środku. – była stanowcza.

Zygmunt puścił ją, założył ręce do tyłu.

– Proszę bardzo, jeśli taka twoja wola.

– Nie zależy ci na tym? Nie zależy ci na mnie? Nie chcesz już ze mną tańczyć? – wystraszyła się.

Przez małą chwilę milczał.

– Mam dwie dziewczyny... czy to coś poważnego? Nie wiem? Ty byłabyś trzecia. Czy zależy mi? Tak. Na każdej z was, tak samo. Gdy pomyślę, ile dziewczyn kocham, sam sobie dziwię się. Ale to ty byłaś, w roku siedemdziesiątym siódmym. To ty powinnaś powiedzieć, czy będziemy tego żałować? Co powiedział ci ten facet?

– Skąd wiesz, że ktoś coś powiedział mi? – zdziwiła się.

– Wy mówiłyście o tym. Raczej mówili.

Zosia oparła się czołem na jego ramieniu, płakała.

– Wybieram zestaw awaryjny.

– Co to znaczy? – zapytał ją.

– Chodź na górę, nie chcę już tańczyć.

– Już nie chcesz zostawić mnie na środku?

– Nie.

– Dobrze. Prowadź.

Wchodzili na schody, Zosia chlipała nosem. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego patrzyli się na nich.

– Płaczesz? Przestań! – podał jej chusteczkę. Stanęli na półpiętrze i wycierał jej policzki. – Czy to znaczy, że będziemy żałować?

Oparła głowę o jego ramię.

– Jeśli chcesz, chodź wejdziemy w tamten rok, zobaczymy to razem. Jeżeli ty rozmawiałaś, to może i ja będę mógł.

– Nie chcę tam wracać. Czy masz ochotę na bigos? – zapytała go.

– Nie jestem głodny. Tu robią kwaśne bigosy. – poklepał się po brzuchu. – Nie zmieniaj tematu.

– Tak myślałam. Może jednak zjedlibyśmy, chociaż troszeczkę? Porozmawiamy, zanim podadzą bigos? – nalegała.

– Chcesz? No dobrze. – zgodził się.

Objęła go i czule szepnęła...

– Kocham cię.

– O! Myślę, że wiesz, co robisz? – zdziwił się.

– Oczywiście, że wiem. I teraz jestem tego pewna. – ujęła go za rękę i poprowadziła na górę.

Skręciła do bufeciku. Zygmunt spojrzał na siedzących smutnie kolegów i wychowawcę. Podszedł do nich.

– O czym tak dyskutujecie, smutasy? Czy mogę przysiąść się? Tymi słowy Zosia przerwała moją rozmowę z Aśką, tymi słowy, ja teraz, przerywam wasz smutek. – uśmiechnął się do wszystkich.

– Jak mówisz o nas? – zapytał Tomek.

– Smutasy. Takie ponure miny macie, jak gdybyście byli na pogrzebie?

– Ach! Smutasy? Myślałem, że inaczej? – poprawił się Tomek.

Kilku parsknęło śmiechem.

– Profesorze? Ja nie myślę tak brzydko o swoich kolegach? – poczuł się dotknięty. – A tak ogólnie, jak bawicie się?

Tomek wskazał głową poza plecy Zygmunta.

– Twoja kobieta. – ciszej dodał.

– Słucham? – ten nie zrozumiał.

– Jak bawicie się smutasy? – do siedzących podeszła Zosia.

– O to samo, zapytałem ich przed chwilą. Czy musisz papugować mnie? Najpierw muszą odpowiedzieć mi, a dopiero później tobie.

– Czy znaczy, że mam czekać w kolejce? – wyprężyła się jak struna, wypychając pierś do przodu.

– Wypadałoby. – patrzył na jej piersi. – Już tak nie szpanuj, nie szpanuj. – uśmiechnął się do niej.

– Jeżeli ktoś ma coś ładnego, nie musi wcale szpanować. – stwierdziła dumna.

– To też prawda. – przytaknął profesor Tomek.

– Za chwilę podadzą bigos. Przyjdziesz? – zapytała.

– Tak kochanie. – posłał jej piękny uśmiech.

Odchodziła do swego stolika.

– To chodź, siądź z nami! – zaproponował Tomek Zosi.

– Dziękuję, ale chcę porozmawiać z Zygmuntem. I to sam na sam.

– U! Bez świadków? – dorzucił.

– Niestety!? – przytaknęła.

– No to czeka cię, nie lada dyskurs. – Tomek politował się nad Zygmuntem.

– Nie zagadujcie... pytałem, jak się bawicie? Smutasy? – Zygmunt nie dał za wygrane.

– Tak jak mówisz. Smutasy. – odpowiedział Waldek.

– Dlaczego robisz to kolegom? – zapytał go profesor.

– Znaczy się, co? Nie rozumiem? – zdziwił się Zygmunt.

– Dlaczego psujesz uroczystość? To jedyny dzień w życiu, w szkole. – tłumaczył wychowawca. – To niepowtarzalny dzień, a ty psujesz go im.

– Więc i pan uważa... czy was popierdoliło? – Zygmunt nie umiał opanować się.

– Jeżeli popierdoliło, to ciebie? – bronił swego Tomek.

– Wy też jesteście tego samego zdania, czy tylko profesor? – rozejrzał się dookoła.

– Popsułeś całą uroczystość. – stwierdził krótko Rysiek. – Czy tego nie widzisz? Psujesz całą atmosferę.

– Albo ja, albo wy macie, nie po kolei w głowie? – nie mógł wyjść ze zdumienia.

– Przykro nam mówić tak o koledze, ale to raczej ty? – stwierdził Rysiek.

– Sam widzisz. Takie jest zdanie kolegów. – przytaknął Tomek. – Chyba jednak, oni mają rację?

– Ja ratuję sytuację. Co stałoby się, gdybym i ja, tak jak wy, utopił swoją żałość w kieliszku? – niedowierzał Zygmunt ich słowom.

– Milej bym cię wspominał, gdybyś leżał teraz uchlany w kiblu, niż to, co robisz? – Waldkowi drżała broda.

– Wiem. Chcielibyście, abym był podobny wam, ale ja nie chcę być podobny do was. Pan też, powinien sobie siorbnąć kilku. Pan powinien... jeszcze będzie pan dumny z tego, co robię. Ale, żeby to zrozumieć, trzeba mieć jasny umysł. Gdy pan dowie się prawdy, spadnie pan z krzesła.

– Już bardziej upokorzyć klasy nie możesz. Nie zaskoczysz ich. – za chłopaków odpowiedział Tomek.

– A jak waszym zdaniem, powinienem bawić się. Stop, stop! – uspokoił ich. – Teraz ja mówię.

– Mów! – powiedział Tomek. – Ale ciszej. Nie na całą salę.

– Ktoś, kiedyś powiedział mi mądre słowa. To, jak bawisz się, zależy tylko od ciebie. Choćby inni, nie wiem jak, zabawiali cię, gdy ty, nie będziesz chciał się bawić, każda zabawa będzie do dupy. Może macie rację? Chciałem was zabawiać. Może robiłem źle. Pokażcie mi, jak powinna bawić się młodzież naszej klasy. Pokażcie mi, jak w ogóle bawi się młodzież naszej klasy. Czy wy w ogóle umiecie się bawić? Nazwałem was prawidłowo. Smutasy! Jesteście prawdziwe smutasy. Zejdźcie na dół, pokażcie mi, jak bawi się młodzież naszej klasy. – ciszej dodał. – Umiecie tylko na chlać się. Gorzała, to nie wszystko. Bawić się bez gorzały, to jest coś. Pokażcie mi, jak bawicie się. Idę na dół i czekam minutę, poczekam, gdy będzie trzeba i dwie, ale gdy minie trzy minuty, pokażę wam, jak powinna bawić się nasza młodzież. Ale to inna historia. – podniósł się. – Przepraszam bardzo!? – skierował się do reszty profesorów i młodzieży. – Dlaczego państwo nie bawicie się? Czy tak, jak moi koledzy, uważacie, że cała wina leży w mojej osobie?

Odczekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi. Odpowiedzią było milczenie.

– Schodzę teraz na dół i odczekam minutę. Chcę zobaczyć, jak to nasza młodzież, umie bawić się. Odczekam dwie, ale gdy minie trzecia minuta!.. nie pijcie zbyt dużo płynów, bo utopicie się w pocie!

– Uspokój się. I po co szalejesz? – Rysiek skrzywił się w stronę Zygmunta.

Zygmunt zszedł na dół. Kapela nieustannie coś grała.

– Panowie, zagrajcie coś pięknego. Pięknego, waszym zdaniem. Chcę usiąść i przeżywać. – poprosił grajków.

Zagrali i zagrali naprawdę pięknie. Zygmunt usiadł za ścianką, od schodów, przy stoliku muzykantów, zerkał na zegarek. Kapela skończyła kawałek, krótki, co prawda, ale i tak nikt nie tańczył. Zygmunt zaczął im bić brawa. Zgotował im swoje owacje. Podszedł do mikrofonu.

– Panowie, przepraszam za swoich kolegów i za koleżanki. Oni uznali, że wina złej zabawy, leży po mojej stronie. Do koleżanek, do dziewcząt, nie mam pretensji, one nie są niczemu winne. Zachowują się, jak prawdziwe damy. To mężczyzna powinien prosić do tańca. Wszyscy już mają po osiemnaście lat. Powinni znać zasady dobrego wychowania. Jeśli nie znają, przypomnę im, mężczyzna prosi panią do tańca. Po skończonym tańcu, całuje w rączkę i odprowadza na miejsce. Aha, przed rozpoczęciem tańca, już na parkiecie, też całuje panią w dłoń, mogą to być paluszki... ktoś bardzo całuśny, może ucałować w policzek. Chociaż, chyba tego zwyczaju, nie praktykuje się przed tańcem, ale raczej po tańcu. I to chyba, wśród grona prawdziwych przyjaciół. To tyle mojej nauki. Młode damy, jeżeli żaden z kawalerów, nie zdecyduje się na taniec z wami, olejcie ich i to ciepłym moczem. Zejdźcie na dół i bawcie się, jak gdyby oni nie istnieli. Panowie tusz.

Zaczęli od pięknego walca ”Cała sala”, była to propozycja Zygmunta.

O dziwo, na dół zaczęły schodzić osoby. Każdą odważną parę, Zygmunt nagradzał swoimi oklaskami, nie przerywając śpiewu.

Po tym kawałku, poprosił o dostęp do instrumentu. Pozwolono mu. Dla odważnych par na parkiecie, zagrali piękną muzykę zainspirowaną przez Zygmunta. Tu bardziej starał się śpiewać niż grać, ale wyjaśnił grajkom później, że dobra muzyka, nie musi mieć wcale, aż trzystu instrumentów. Kazał powtarzać tym na parkiecie, krótki refren, „goł, goł, goł, aje, aje, aje”.

Gdy skończyli grać, posypały się od tańczących gromkie brawa.

– Uważam, że takie brawa, należą się naszym grającym panom. – skomentował Zygmunt. – Z doświadczenia wiem, że każdy człowiek, lubi być doceniany. Nie żałujcie, po każdym kawałku, braw, dla naszych muzykantów.

– To znaczy, że i dla ciebie też! – skomentował jeden z grających.

– Ja nie wchodzę w rachubę. Nie jestem z zespołu. – usprawiedliwił się krótko. – Skoro jestem przy głosie. Mimo wszystko, co myślą o mnie koledzy i mój profesor, chciałbym, tą właśnie piosenkę, dedykować mu. I trzy następne też, ale może koledzy, zrozumieją swój błąd.

Zagrał kilka akordów i zaczął śpiewać.

– Dary, dary losu, póki ci smakuje świat, przy tobie są. Dary, dary losu, niewidoczne jak powietrze z górskich łąk. Dary, dary losu, zachód słońca nad jeziorem; zwykłe nic. Dary, dary losu, gdy nie czujesz ich, to nie masz, po co żyć. Spróbuj trochę z siebie dać tym, co mają gorszy świat. Narwij im obłoków, by więcej mieli nieba w sobie. Brałeś z życia tyle lat, teraz coś od siebie daj, podziel się tym jabłkiem, które masz. Dary, dary losu, bliski człowiek, który sens nadaje dniom. Dary, dary losu, czyjeś oczy, co po nocach ci się śnią. Spróbuj trochę z siebie dać tym, co mają gorszy świat. Narwij im obłoków, by więcej nieba mieli w sobie. Brałeś z życia tyle lat, teraz coś od siebie daj. Podziel się tym jabłkiem, które masz. Dary, dary losu, kilka dźwięków, co przyprawia cię o dreszcz. Dary, dary losu, i to coś, co sprawia, jaki człowiek jest. I to coś, co sprawia, jaki człowiek jest. I to coś... co sprawia, jaki człowiek... jest.

Nie czekał nawet aż skończą się brawa, tylko zaczął dalej grać. Grał muzykę i patrzył na kolegów muzyków, aby złapali jego rytm. Uśmiechał się, bo byli bardzo blisko, zwłaszcza perkusista.

Zaczął śpiewać.

– Nie pytam panią o lata i pana nie pytam też. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Każdy będzie miał nowy wiek. Najlepsze dopiero przed nami, świat dobry, jak dobry sen. Więc spieszmy się z toastami, ten toast odmłodzi cię! Za starzy na sen, za młodzi na grzech, wypijmy przy stole, by tu nam na dole źle nie działo się! Za starzy na sen, za młodzi na grzech, wypijmy przy stole, za błędy na dole, by ich było mniej! Nie pijmy za błędy na górze, tam nie zmienia się nic mimo lat. Znasz prawdę o głowie i murze? Daj spokój, zbyt piękny jest świat! Nie dajmy się dzisiaj zwariować, bo gdy będzie naprawdę tak źle, pod dach przyjaciół się schowaj i ten toast z nimi wznieś. Za starzy na sen, za młodzi na grzech wypijmy przy stole, by nam tu na dole źle nie działo się! Za starzy na sen, za młodzi na grzech, wypijmy przy stole, by ich było mniej! – i zawołał poprzez muzykę. – A dorośli śpiewają tak! Za młodzi na sen, za starzy na grzech, wypijmy przy stole, by nam tu na dole źle nie działo się! Za młodzi na sen, za starzy na grzech, wypijmy przy stole, za błędy na dole, by ich było mniej! I jeszcze raz! Za młodzi na sen, za starzy na grzech...

Dał kilka nowych akordów.

– Proszę państwa! Obiecana trzecia piosenka! Powtarzacie wszyscy po mnie! I... poszło. Dziewczyny lubią brąz. A słońce o tym wie. Że dziewczyny lubią brąz. I czule pieści je. A kiedy spadnie noc. Tak piękny jest ten brąz. Że księżyc sprawdza sam. Czy nie ma białych plam? Od Costa del Sol po naszą Juratę. Księżyc sprawdza, co noc. Kto opalił się latem. Ten księżyc nie jest sam. Jest blisko jakiś pan. A potem sobie śpią. Dziewczyna, pan i brąz. Od Costa del Sol po naszą Juratę. Księżyc sprawdza, co noc. Kto zakochał się latem. Pieszczota naszych rąk. Leciutko ściera brąz. Na szczęście wstaje dzień. I słońce budzi cię. Od Costa del Sol po naszą Juratę. Księżyc sprawdza, co noc. Kto opalił się latem. Dziewczyny lubią brąz. A słońce o tym wie. Że dziewczyny lubią brąz. I czule pieści je. Bo dziewczyny lubią brąz. Bo dziewczyny lubią brąz. Bo dziewczyny lubią brąz.

Posypały się gromkie brawa, bo już tańczyło sporo osób.

– Czy my... – Zygmunt zapytał grających. – ...jako orkiestra, możemy zrobić to samo dla nich? Dla tych odważnych z najodważniejszych?

– Można wszystko! – stwierdził jeden z nich i grajkowie bili im brawo.

– Och! Widzę blady, jak piękna księżniczka, zbliża się szybko do mego stoliczka. Z uśmiechem, niczym Rachel Łelsz. – deklamował Zygmunt.

W kierunku orkiestry, faktycznie szła Zosia. Zjarała cegłę.

– Słucham? – zaciekawił się Zygmunt jej sprawą.

Pociągnęła go za ramię, aby szepnąć mu coś do ucha. Pochylił się. Odciągnęła go do tyłu.

– Słucham? Nie znam tego. – usłyszeli w głośnikach.

Zosia zrobiła minę małpy na pustyni.

Odciągnęła go za rękaw.

– Chcę być twoją narzeczoną.

– Zosiu, ale to nie możliwe...

– Powiedziałeś, że później sobie resztę wytłumaczymy. Chcę być twoją narzeczoną, dla nich. Szybko!

– No dobrze! Zrobimy to jakoś. – mrugnął do niej. Spojrzał na muzykantów, czy któryś z nich mógł coś usłyszeć. – Dobrze! Czy znacie, chcę być twoją narzeczoną? – zapytał muzykantów niby, że nie zrozumiał Zosi.

Ale oni tylko uśmiechnęli się. Zygmunt szybko spojrzał na Zosię. Ta dała mu sójkę w bok.

– Zaraz! O co chodzi? Czy to ma być piosenka? – udał zdziwionego.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę.

– Czy dobrze domyślam się? – skrzywił się. – Ty mi się oświadczasz?

– Nie. – powiedziała podchodząc do mikrofonu. – Ja tylko odpowiadam ci na pytanie. To ty oświadczyłeś się mnie. Daję ci odpowiedz.

– Nie wiem co powiedzieć? Co w takich chwilach powinno się robić? – zastanawiał się.

– Pocałuj narzeczoną! – podpowiedział mu jeden z muzykantów.

– Gorzko! – zawołali na sali.

– Chwileczkę! – uspokoił ich. – Teraz rozumiem, dlaczego nie chciała odpowiedzieć tam, na sali? Chciała publikę. Chciała świadków. No to, ich masz. – objął ją i pocałowali się.

Zaczęli śpiewać „Sto lat”. Chciał ich powstrzymać, ale nie dało się. Gdy skończyli powiedział im.

– Chciałbym w jakiś sposób okazać to, co czuję. Co czuję w tej chwili?... mogę to zrobić jedynie w jeden sposób. Piosenką. Czy mógłby ktoś zaopiekować się moją dzieciną? Ale niech będzie to ktoś, kto pięknie tańczy walca i to walca kręconego. Walca można tańczyć na różne sposoby. Andrzej, z obserwacji moich, jedynie ty, tańczysz mniej więcej w stylu, który podoba mi się. Czy zaopiekujesz się moją dziecinką? Reszta programu, będzie dla ciebie Zosiu. – skierował się do orkiestry. – Czy znacie taką melodię? – i zawtórował im melodię.

– Wszystko da się zrobić. – powiedzieli.

– Tak powinna brzmieć odpowiedz. – skierował się do publiki. Oczywiście dał kilka akordów. – I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci... Byłaś sama wśród ludzi, tak jak ja byłem sam. Uciekałem w marzenia i szukałem cię tam. Serce moje zadrżało, kiedy ujrzałem cię i wiedziałem, że teraz szczęście nie minie mnie. Będę wierny ci. Będę kochał cię. Tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, ż do końca dni i rozdzieli nas jedynie śmierć. Będę wierny ci. Będę kochał cię, tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, aż do końca dni i rozdzieli nas jedynie śmierć. Nasze dłonie związane. Złoto na palcach lśni. Oczy twe zakochane wróżą szczęśliwe sny. Pięknie stół zastawiony i kapela już gra. Biały welon rzucony. Goście tańczą a ja... Będę wierny ci. Będę kochał cię, tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, aż do końca dni i rozdzieli nas jedynie śmierć. Będę wierny ci. Będę kochał cię, tak jak przysięgałem ci to dziś. Nie opuszczę cię, aż do końca dni i rozdzieli nas jedynie śmierć.

Zosia z Andrzejem otrzymali zasłużone brawa. W tańcu, wtórowało im kilka par, podobnie pięknie tańczące jak i Zosia.

W pewnej chwili, aby przerwać te oklaski, Zygmunt powiedział w głośniki.

– Im bardziej człowiek jest zakochany, tym większym uczuciem płonie. Każdy artysta tworzący, tworzy coraz to lepsze utwory. Kiedyś, usłyszycie i coś takiego... posłuchajcie.

I zagrał im prześliczną piosenkę, gdzie śpiewał i co jakiś czas powtarzał „Meken hapen”.

 

 
 

 

 

 

 

Po kilku piosenkach poprosił Andrzeja i Zosię do siebie. Śmiano się z nich, że idą na rozliczenie. Zygmunt pokrótce przedstawił im sytuację. Czuł, że w krótkim czasie „dyrekcja” będą chcieli wychodzić. Będzie to, już jako finał. Gdy zawoła na Andrzeja, ten ma stanąć przy drzwiach. Zosia miała zadanie pilnować, kiedy będą wychodzić, aby nie zaskoczyli ich.

 

 

Niezbyt długo czekano, kiedy Zosia dała mu znak. Pan dyrektor i pani Krysia, opuszczali już bal. Muzyka umilkła, bo dyrektor, ze środka sali, dziękował za wspólną zabawę i życzył, miłej dalszej zabawy.

Podziękowano mu i skierowali się ku wyjściu, gdy Zygmunt do mikrofonu poprosił.

– Panie dyrektorze, czy mogę prosić pana o pozostanie z nami?

– Dziękuję wam serdecznie za gościnność, ale już nie mogę, już nie możemy. – poprawił się, zerkając na towarzystwo. – Do widzenia.

Bezlitośnie kierowali się ku wyjściu.

– Panie dyrektorze, w imieniu wszystkich uczniów, bardzo pana proszę, o jeszcze chwilę pozostania z nami! – uniósł się chłopak.

– Naprawdę dziękujemy! – za dyrektora odpowiedziała Krysia. – Jest już późno i jak na nas, to już czas.

– Skoro państwo nie chcecie po dobroci, musimy użyć siły! – zawołał za nimi. – Andrzej, stań w drzwiach.

Andrzej był już w drzwiach.

– Drodzy państwo, jesteście naszymi jeńcami lub więźniami, jak wolicie. – uprzedził ich Zygmunt.

– Młody człowieku, to wbrew zasadom. Nie możecie nas tak traktować! – oburzył się dyrektor.

– A jak my traktujemy pana? Prosimy pana, o chwilkę uwagi, o pozostanie z nami, jeszcze jedną minutkę, kilka sekund, czy to, może pan dla nas uczynić? – Zygmunt nie zdejmował z tonu.

– Jeśli minuta, tak! – przyznał dyrektor. – Czy chcesz nam wyciąć jakiś numer? Ostatni numer?

– Zgadł pan! Chcemy wyciąć państwu ostatni numer. Dla wychodzących ostatni, bo dla pozostających, nie. – uśmiechnął się do nich.

– Jeśli krótko, zgoda.

– Czy tyle, możecie jeszcze państwo dla nas uczynić? – skierował się do Krysi.

– Tyle, tak. – zgodziła się.

– Będzie to nawet mniej niż minuta. Chcę zadać państwu tylko jedno pytanie.

– Słuchamy! – dyrektor podszedł bliżej środka.

– Dziękuję serdecznie, że pan zechciał pozostać. – skłonił się mu i skierował swój głos do reszty. – Czy my, możemy prosić z góry, wszystkich państwa profesorów i wszystkich uczniów pozostających na górze?!! Czy my, możemy prosić ich, o zejście na dół? Nie ważne, kiedy chcecie państwo wychodzić, czy teraz, czy za godzinę, czy razem z nami? Prosimy, o zejście na dół.

Powoli schodziło kilka osób.

– Od tego, jak szybko zejdą, zależy, jak szybko państwo wyjdziecie. Czy państwu, bardzo się spieszy? – skierował się do wychodzących.

– Nie aż tak, żebyśmy nie mogli poczekać, jeszcze kilka sekund. – stwierdziła Krysia. – O co, konkretnie chodzi? Sprawa dotyczy mnie, czy pana dyrektora?

– Sprawa dotyczy osób wychodzących. – wyjaśnił.

Ktoś ze schodów zawołał, że to prawie wszyscy.

Zygmunt wzrokiem szukał Tomka.

– Czy pan profesor, aż na tyle wstydzi się klasy, że nie chce zejść i usłyszeć, co klasa, ma do powiedzenia?! – zawołał. – Panie Tomku?!

Ktoś na schodach kiwał głową, że nie.

– Nie możemy czekać, państwo spieszą się?! – rozłożył ręce i prawie, że klasnął w nie. – Nie będę państwu dziękował za przybycie, to uczynią oni. – wskazał ogół. – Ja, chciałem zadać państwu, tylko jedno pytanie, zgodnie z obietnicą. Czynię to, w imieniu ich wszystkich... proszę odpowiedzieć, tylko szczerze. Czy program, który żeście państwo oglądali, słuchali, może nawet przeżywali, podobał się państwu?

Zapanowała cisza. Przykrył mikrofon, aby usłyszeć wszystko, co powiedzą, nawet cicho.

– O jaki program pytasz? – ze schodów zapytała Janeczka.

Ale Zygmunt czekał opinii dyrektora lub dyrektorki. Chciał czekać do skutku, aż coś powiedzą, ale doszedł do wniosku, że mogą nic nie powiedzieć. Zrezygnowany spuścił głowę.

– Wiem, wiem, teraz powiecie, a nie mówiliśmy! – Zygmunt biegał oczami od osoby do osoby. – Tak, mówiliście, że to może nie wypalić. Wiem, to moja wina, bo to ja uparłem się, aby ten program wyglądał właśnie tak, a nie inaczej. Musimy przyznać się do porażki, jesteśmy po prostu niedoświadczeni, w układaniu programów. – przyglądał się zadziwionym twarzom. – Muszę uczynić to za was, muszę w imieniu wszystkich biorących udział w tym programie, przeprosić panią profesor Świrską. Powinniśmy posłuchać panią i zgodzić się, na pani propozycję. Możliwe, że byłaby bardziej nudna niż nasz program, ale byłoby to, coś profesjonalnego.

– O czym ty mówisz? – Janeczka wciąż nie rozumiała.

– Chcieliśmy stworzyć coś oryginalnego? Coś swojego? Coś innego, niż wszyscy? Widzę, że nie wyszło nam. – Zygmunt był zrezygnowany.

– Co w tym wszystkim, zaliczacie do programu? – zdziwienie dyrektora nie pozwalało zamknąć mu ust. Stał tak z opadniętą szczęką.

– Koledzy uprzedzali nas, aby program trwał tylko, jakiś czas. – Zygmunt spuścił wzrok. – To był mój poroniony pomysł, aby cała studniówka, była, jednym wielkim programem. Przepraszam, za to wszystko. Teraz, już posłuchałbym pani profesor, ale to już za późno.

Dyrektor rozpiął palto, czapką powachlował przed ustami.

Na górze rozległ się straszny łomot. Oczy, wszystkich na dole, oderwały się od omdlałego dyrektora i skierowały się ku górze.

– Czy mogę chwilę usiąść? – poprosił dyrektor.

Ktoś wbiegł po krzesło, ale dyrektor poprosił, że chce usiąść, po prostu na ziemi.

Pomogli mu usiąść. Ktoś z profesorów zawołał, aby przyniesiono, czym prędzej, śniegu.

Zygmunt przez małą chwilę patrzył na siedzącego.

– Połóżcie go! – wrzasnął. Powoli, bynajmniej tak mu się zdawało, podszedł do niego. – To nie możliwe. To wszystko przeze mnie. – przykląkł przy leżącym. Głowę jego ułożono na złożonej marynarce. – Rozstąpcie się! Musi mieć dużo powietrza! Otwórzcie drzwi!

– Niech ktoś zadzwoni po karetkę! – wydała polecenie Krysia.

– Czy mogę panu pomóc? – Zygmunt rozłożył ręce dłońmi ku górze. – To jeszcze nie twój czas, chłopie. – jedną rękę zawiesił tuż nad sercem, drugą nad czołem. – Uspokój się, głupie... – powiedział do lewej dłoni, przy sercu. – A wy szybciej, szybciej, nie robić zatorów. Rozszerzyć się... – poganiał krew w żyłach.

Przyniesiono śnieg.

– Szybko rozpiąć koszulę! Śnieg włóżcie mu do rąk. A tymi zimnymi rękoma, dotykaj okolic serca. – dyktował.

Brał troszeczkę śniegu i obkładał nimi skronie.

– Wyobraź sobie, że ten przyjemny chłód, biegnie po całym ciele. Nie czujesz gorąca. Tylko chłód, przyjemny chłód.

– O! – wzdrygnął się dyrektor.

– O key! – ucieszył się. – Może pan usiąść. – uśmiechnął się. Podniósł dyrektora, do pozycji siedzącej.

– Co ci żołnierze robią tutaj? – zapytał najbliżej przykucniętego Zygmunta.

– Niech pan nie zadaje głupich pytań. – szepnął mu do ucha, pozorując, że podtrzymuje dyrektora. – Dobrze, rozstąpcie się już. Teraz potrzebuje dużo powietrza.

– Przecież widzę ich. – upierał się dyrektor.

Zygmunt zasłonił go, aby nie był słyszalny.

– Powiem panu, ale pod warunkiem, że wstanie pan.

– Zgoda...

– To oni, pomagali mi w układaniu tego programu. Teraz proszę, wstajemy. – pochwycił go za ramię. – Pomóżcie mi! – poprosił kolegów.

– Pozwólcie, że chwilę posiedzę. – dał im znak. – Mówisz, że jak... – zapytał Zygmunta.

Ale Zygmunt szybko szepnął mu do ucha.

– Proszę nie rozgłaszać, że pan cokolwiek widział i tak nikt panu nie uwierzy. – uprzedził go. – W przeciwnym razie, będę zmuszony, zesłać panu zapomnienie, a nie chciałbym.

– Chciałbyś, abym milczał? – zdziwił się dyrektor.

– Nie. Chciałbym, aby odpowiedział pan, na zadane pytanie. Czy podobał się panu, nasz program? Ale najpierw, proszę wstać.

– Najpierw ty, odpowiesz na moje. Czy, nie mogę mówić o tym, co widziałem?

– Nie, bo nie chcę, aby śmiano się z pana. To, co pan widział, nie istnieje. Jeżeli chce się pan przekonać, proszę zapytać. Ale teraz. – upierał się Zygmunt.

– O co chodzi? – do nich podeszła Krysia.

– Pan dyrektor, chciałby was zapytać, czy tu, są jacyś żołnierze? Odpowiedzcie.

– Przestań! Po prostu zemdlałeś. – wyjaśniła mu Krysia.

– Podnieście mnie. – poprosił. – Chyba jednak, starzeję się.

– Jutro pójdziesz do lekarza. – stanowczo oświadczyła Krysia. – Bez słowa! – warknęła na koniec. – Dość tego straszenia.

– Czy pan, leczy się? – zapytał go uczeń.

– Tak, na serce. – odpowiedziała za dyrektora Krysia.

– Czy mógłbym panu coś ofiarować? Czy zgodzi się pan? – nadal zadawał pytania uczeń.

– Co jeszcze chcesz mu dać? – znów Krysia zastąpiła dyrektora.

– To on musi wyrazić zgodę. – Zygmunt wskazał palcem.

– Jeśli to coś przyjemnego, możesz mi ofiarować. – odezwał się dyrektor.

– Czy mógłby mnie pan uściskać? – powiedział do dyrektora.

– To ty mnie chciałeś coś ofiarować. Ściskając ciebie, to ja ofiarowuję ci coś.

– Czy jednak mimo wszystko, może mnie pan uściskać? – nalegał.

– Skoro nalegasz. – zaczął się śmiać.

– Ale niezbyt mocno. – ostrzegł go.

Dyrektor uściskał go. Zygmunt, uczynił dziwny znak, od kieszeni marynarki dyrektora, aż na plecy, jak gdyby kroił go. Wyszarpnął coś, rzucił na ziemię. Sięgnął do góry, po coś i jak gdyby, włożył to coś. Odpychając dyrektora, uczynił ponownie podobny znak, jak gdyby zapinał to, co odkrył na początku.

– Tak krótki uścisk ci wystarczy? – zdziwił się.

– Tak, panie dyrektorze. Mnie wystarczył. Już nie musi pan chodzić do lekarza.

– Po tym, co przeżyłem dzisiaj, muszę. – stwierdził.

– Jak pan chce? – poddał się uczeń. – Właśnie, ofiarowałem panu nowe serce. Proszę uważnie słuchać, gdy lekarz będzie badał pana. – odwrócił się i podszedł do swego mikrofonu. – Chyba już ze trzy razy, pytałem pana... – Zygmunt urwał, dyrektor zaczął coś mówić.

Szybko podali mu mikrofon.

– Jeżeli to wszystko, co przeżywaliśmy wspólnie, przez tych kilka godzin, nazywacie programem i to miał być program, muszę powiedzieć tylko jedno... przeszliście samych siebie. Co ja plotę?! Czegoś takiego, nie przeżyłem i nie widziałem jeszcze? To było coś wspaniałego, to było coś cudownego? Nie umiem wyrazić tego, co czuję? Po raz pierwszy, nie umiem powiedzieć, czuję się jak uczeń przy tablicy. Powiem krótko, czegoś takiego, w tej szkole, jeszcze nie było. Gratuluję wam. – dyrektor był rozpromieniony ze szczęścia.

– Czy ja dobrze rozumiem?? – Zygmuntowi zaparło dech ze zdziwienia. – Państwu, to podobało się?

Najpierw, wszystkich ogarnęło zdziwienie, że to był taki program, teraz, wszystkich ogarnęło zdziwienie, że to podobało się dyrekcji. Dyrektor zaczął bić brawo, za nim Krysia i reszta profesorów. Po nich zaczęli bić brawa, także i uczniowie.

– Proszę o ciszę! – poprosił Zygmunt. – W związku z tym, że podobało się wam, muszę w imieniu grupy, podziękować za uznanie, ale najpierw, muszę przeprosić za to wszystko. Wyciągnęliśmy niektóre rzeczy, za bardzo na wierzch. Szczególnie przepraszamy, panią profesor Świrską. Panią za kilka rzeczy. Może nie powinniśmy, aż tak bardzo deptać, niczyich uczuć i życia. Po drugie, przepraszamy, za brak zaufania. Któregoś dnia, pani zaproponowała nam swoją pomoc, w przygotowaniach programu. Powiem wulgarnie, oleliśmy to. Doszliśmy do wniosku, że gdy wtajemniczymy panią w nasz plan, postawi pani, zbyt wiele zakazów. Wiemy dobrze, programy, tworzone przez profesorów lub przy ich akceptacji, nikomu nie ubliżają, nie wyciągają żadnych złych rzeczy, wspomnień, nazwijmy to brudów. Ale to także, pani wina. Powiedziała pani, że wasza klasa, dała na garb waszym profesorom. Nie chcieliśmy być gorsi. Chcieliśmy, dać wam na plecy, tak jak pani klasa, albo jeszcze więcej. Dlaczego nie wtajemniczyliśmy naszego wychowawcy? Powiem krótko, bo to jeszcze gorszy niż pani Świrska. Wierzyliśmy, że chlapnęliby jęzorem i wszystko dałoby dupy. Przepraszamy was bardzo, za brak zaufania. Tak wyszło. Cieszy nas bardzo, że program podobał się bardzo. Teraz, panienki w bikini, powinny wnieść duży napis „The End”, albo „Koniec”, a inne nazwiska wykonawców, ale doszliśmy do wniosku, że narobiłoby to, wielkiego zamieszania. Nie byłoby wtedy, tego zaskoczenia.

Po schodach powoli schodził Tomek. Zygmunt przycichł.

– Prosimy do nas i prosimy o zabranie głosu. – delikatnie powiedział Zygmunt.

Schodził bardzo wolno. Odwrócił się, chusteczką otarł oczy.

– Ty skurczybyku! – powtarzał co chwila. – Ty skurczybyku! Tak załatwić wychowawcę!

Dyrektor zaczął bić brawo, ale chyba dla Tomka, bo uśmiechał się, co chwila coraz radośniej.

– Powinienem wam spuścić manto. – wołał z daleka. – Dawaj tu na środek, całą resztę!!

– Czy chcecie ujawnić swoją tożsamość, czy raczej wolicie być anonimowi? – zapytał ich Zygmunt. Ale nikt z sali nie wiedział, kto należy do grona biorących udział? Popatrzył jeszcze po sali i doszedł do wniosku, że lepiej będzie nie ujawniać imion. – Dochodzę do wniosku, że możemy zrobić profesorom, jeszcze jedną niespodziankę i nie ujawniać waszych imion. A po co im potrzebne, kto układał program? Jeżeli państwo chcecie, bijcie brawo wszystkim, wszystkim uczestnikom zabawy, także i sobie. Takie zresztą były założenia programowe. Mieliśmy tak prowadzić zabawy, abyście i wy także, nieświadomie brali w nich udział. Doszliśmy do pewnego porozumienia, że dobrze byłoby, chociaż przez chwilę, wspomnieć tych, których nie ma wśród nas. Chodziło nam o profesora Jędrzeja i profesora Sula. Byli naszymi nauczycielami i uzgodniliśmy, że musimy o nich wspomnieć, nie ważne, czy zrani to nas, czy nie. Byli dla nas, tak samo bliscy jak i wy teraz. Chociaż przez chwilę bądźmy myślami przy nich. To tyle, co miałem wam przekazać, na prośbę kolegów. Czy ktoś, jeszcze chciałby coś dodać?

Tomek poprosił o mikrofon.

– Muszę przyznać, że urządziliście mi ogromną niespodziankę. Jestem taki dumny... cieszę się bardzo... – nie wiedział co powiedzieć. – Wy łobuzy jedne! – dodał tylko i oddał mikrofon.

– Może tak już bez mikrofonu!... – zaczął dyrektor. – Muszę przyznać, że w taki sposób nie prowadzono jeszcze żadnej ze studniówek. Teraz, z tego miejsca, gdy już wychodzę... – zaśmiał się. – ...muszę przyznać, że podobało mi się i to bardzo. Było takie oryginalne, niespotykane. Gdy siedziałem tam, na górze, wyglądało to inaczej. Gratuluję pomysłu! Dziękujemy za zabawę!

– Chwileczkę! To jeszcze nie wszystkie atrakcje, dla osób wychodzących! – powstrzymał ich Zygmunt. – Bardzo proszę, osoby wychodzące, o podejście na schody.

– Nie wiem, dlaczego, ale uczynię to, z wielką przyjemnością. – uśmiechnął się dyrektor i poprowadził Krysię do schodów.

Otrzymał za ten gest gromkie brawa.

– Wyżej, wyżej! Na półpiętro! – zakomunikował im, a do zebranych zawołał. – A reszta na dole tworzy szpaler. Tak długi, jak wystarczy osób. Gdy będą szli, unosimy dwa palce go góry, prosząc się do odpowiedzi. Gotowi!

Dyrektor z radości aż uściskał Krysię na schodach.

Ruszyli szpalerem, a Zygmunt zawtórował...

– Na pożegnanie wszyscy razem... chip, chip, hura! Chip, chip, hura! Chip, chip, hura! Z całego serca, pełnym gazem... – zebrani nieśli pieśń, jak prawdziwi harcerze.

Dyrekcja była już przy drzwiach wyjściowych, a jeszcze wtórowano im.

– Przez chwilę, zastanawiałem się... – już od drzwi zawołał dyrektor. – ...czy, gdy wyjdę na zewnątrz, nie wpadnę w jakąś dziurę czasową? – zaśmiał się.

Otrzymał tylko gromkie brawa.

Gdy byli już za drzwiami, ktoś zawołał.

– Umarł król!!

– Niech żyje król!! – reszta dała odzew.

Próbowali rozejść się do swoich stolików, gdy ich powstrzymał.

– Chwileczkę, to nie koniec już z atrakcjami, przygotowanymi na dzisiejszy wieczór! Wolnego! – zatrzymał ich prawie na środku sali. – Może powiem, co jeszcze was czeka? Zabawa „Cztery strony świata” i... właśnie to „i”. Od kolegów otrzymałem zadanie, gry salonowe. Miałem do wyboru kilka gier. Wybrałem zakłady. Mam założyć się z kimś o coś, ale tak żeby wygrać. Nie mogę przegrać. To jest jeden i jedyny warunek tej zabawy. Długo myślałem, z kim mógłbym się założyć i o co? Doszedłem do wniosku, że jedyną osobą, z jaką, to zadanie byłoby do zrealizowania, byłaby pani profesor Świrska. Sympatyczna kobietka i w dodatku lubię ją. Pomyślałem, o co mógłbym się założyć z nią, tak żeby wygrać? Żeby zadanie moje było spełnione? Gdy opowiadała nam o swej studniówce, mówiła, że bawili się pięknie i to właśnie jest to. Chciałbym założyć się z panią, że w ciągu najbliższych trzech godzin, nogi zabolą panią od tańca.

– Ale, to strasznie głupie? – zdziwiła się Janeczka. – I w dodatku bez sensu?

– Może i głupie? Takie otrzymałem zadnie, mam wygrać zakład. Nie jest powiedziane, w jaki sposób i dlaczego? – medytował chłopak.

– A jaka w tym wszystkim, miałaby być moja rola? – dziwiła się.

– No... po prostu bawić się, żebym wygrał? – dla Zygmunta to było jasne.

– Żebyś wygrał? – zastanowiła się. – No dobrze, przyjmuję zakład. Skróćmy tylko czas. Po co to, aż trzy godziny?

– Dobrze! Do ilu?

– Skróć! Ile chcesz, ale nie aż tyle?

– Pół godziny. Po piętnastu minutach, pierwsze podsumowanie.

– Zgoda!

Janeczka zadowolona odeszła na górę.

– W takim razie, bawmy się! Za moją wygraną! – zawtórował akordy i w eter poszła muzyka. Grali skoczne melodie. Co chwila śpiewał słowa refrenu, „o jak smutna była słodka dziewczyna ma. Czemu jesteś wciąż na mnie zła? Nagle zrobiła gest i odwróciła się. Na policzku jej ujrzałem łzę. O jak smutna była. Słodka dziewczyna ma. Czemu jesteś wciąż na mnie zła?”

Jeszcze w trakcie piosenki podeszła do Zygmunta Zosia, za nią zaraz malarz. W tej samej sprawie. Kapela postanowiła grać sama.

Próbowali zrozumieć sens zakładu kolegi. Dyskutowali na boku. Ale do niczego to nie prowadziło.

– Czy nie rozumiecie, ja mam wygrać? – tłumaczył im.

– Ale na razie to ty przegrywasz!

– Czy nie widzisz? Ona nie tańczy! Przegrywasz!

Zygmunt ruszył na górę zbadać sprawę. Przy schodach powstrzymał go Tomek.

– Do niczego to nie prowadzi. Czy nie widzisz, że ona cię nienawidzi? Zrobi wszystko, abyś przegrał. – wyjaśnił mu.

– Przekona się pan, że wygram. Wygram jej własną bronią. – uśmiechnął się.

Wszedł na górę. Janeczka siedziała z koleżankami, rechotały się jak trzpiotki.

Przysiadł na chwilę koło nich.

– Czy robi pani to, dlatego, że nienawidzi mnie pani, czy dlatego, żebym przegrał?

– Tylko odpoczywamy! – wyrwała się Janeczka.

– Macie ku temu prawo. Czy mógłbym zatańczyć z panią? – uśmiechnął się do Janeczki.

– Chętnie, ale naprawdę, nie teraz. Może za godzinę? Przepraszam, jestem już zmęczona. – usprawiedliwiała się z uśmiechem na twarzy.

– Trzymam panią za słowo. Jest teraz za dziesięć piąta, o... za dziesięć szósta zatańczymy? – ustalał.

Kiwnęła głową.

– W porządku. – ucieszyła się.

Zygmunt uśmiechnął się i zszedł na dół. Był na półpiętrze, gdy na górze kobiety gruchnęły śmiechem.

– Co wskórałeś? – uśmiechnął się Tomek, słysząc jak kobiety rechoczą się.

– Oddały walkowerem. – zrobił głupią minę.

Skierował się do orkiestry. Pomógł im odśpiewać do końca piosenkę. Gdy skończyli, dał znak, że ma coś do powiedzenia.

– Moi drodzy, mam dla was, bardzo radosną wiadomość. Przed chwilą, byłem na górze u naszych pań. Są ogromnie rozbawione i niesamowicie wesołe. Nie wiecie, dlaczego? Może są złe i zepsute, ale o godzinie, za dziesięć szósta, pani Świrska obiecała mi taniec. Nie wiem tylko, czy wtedy, będę chciał z panią tańczyć? Wyjaśnię pani, dlaczego? Wierzę, że tam na górze, dobrze słychać mój głos. – ciągnął dalej. – Na wszelki wypadek, będę mówił głośniej i wyraźniej. Z minuty na minutę, czyni mnie pani bogaczem. Muszę to pani powiedzieć, aby zaskoczenie pani, nie było tak wielkie. Z góry wiedziałem, że z panią przegram. Miałem kilka dni, na przemyślenia. Pomyślałem podobnie jak pani, takim samym tokiem myślenia poszedłem. Dlaczego pani czyni mnie bogaczem? Gdyby pani pofatygowała się na chwilę na dół, zobaczyłaby pani to. Opowiem to w formie dowcipu. W pewnym zakładzie pracy, był pewien facet, który ciągle zakładał się z ludźmi i ciągle wygrywał. Wkurzył się kierownik i woła go do siebie i mówi; słuchaj no Kowalski! Dochodzą mnie słuchy, że wyłudzasz od ludzi pieniądze. Zakładasz się z nimi i oszukujesz ich? Ależ skąd! Mówi Kowalski. Kierowniku, to jest legalny interes. Jeżeli ludzie chcą się zakładać ze mną, to zakładam się z nimi, gdyby nie chcieli, nie zmusiłbym ich? A jak to robisz? Pyta kierownik. Normalnie, odpowiada Kowalski. To udowodnij mi, załóż się ze mną o coś. Ale o co? Dobrze, mówi Kowalski, kierowniku, założę się, że masz pan na dupie pryszcze. Myśli kierownik i myśli. Wie, że dupę ma czystą, bez pryszczy. Myśli sobie, załatwię cię. Mówi do Kowalskiego, o ile zakładamy się? Kowalski mówi do niego, panie kierowniku, zawsze zakładam się o sto złotych, ale gdy pan chce, podwoimy stawkę. Kierownik na to, o pięćset? Stoi? Stoi! Kowalski do kieszeni, ma czterysta, nie ma stówy. Kierowniku, czy mogę iść do szatni, tam mam pieniądze? A idź pan, idź! Kowalski poszedł. Kierownik do lusterka, gacie w dół i oglądać dupsko. Czyste jak cholera! Czeka na Kowalskiego, nie ma go jakiś czas, przychodzi wreszcie. Kładzie pieniądze na stół. Kierowniku, czas obejrzeć dupę. Kierownik, proszę bardzo. Ściąga spodnie i wypina dupsko. Kowalski ogląda, ogląda, kierowniku, tu jest ciemno, czy można bliżej okna? Proszę bardzo, kierownik staje bliżej okna. Niby tu jest jasno, ale czy może pan stanąć na krzesło. Wie pan, to są pieniądze? Proszę bardzo, kierownik na to, a może jeszcze otworzyć okno, będzie jaśniej? A można, na to Kowalski? Otwiera okno i czeka. Ma pan rację, mówi, ma pan czystą dupę. A! Kierownik wpadł w zachwyt. Nareszcie ktoś wygrał z tobą! Nareszcie przegrałeś! No ma pan rację, mówi Kowalski, z panem przegrałem, ale niech no pan spojrzy, na ten tłum za oknem. Z każdym z nich, założyłem się o stówaka, że przez okno zobaczą pańską dupę.

Ogrom śmiechu zatrząsł salą.

– W podobny sposób, zrobiłem i ja. Czy pamięta pani, jak opowiadała pani nam, o swoim balu, nie uwierzyłem w jedną jedyną rzecz, że aż tak strasznie bawiliście się? Pani nie należy do osób, które aż tak strasznie potrafią się bawić. Założyłem się prawie ze wszystkimi, w grę wchodziły cztery klasy, że będzie pani, jak smutas, siedzieć przy stoliku. Powiedzieli, że przyjmują każdą stawkę. Dlatego panowie, podwajam stawkę... potrajam! A co tam! Raz się żyje! Stawka razy cztery! Koniec! Pani moja kochana, pani nawet nie wie, że z minuty na minutę czyni mnie pani bogaczem. Teraz sedno sprawy, czy za dziesięć szósta, będę chciał, jako bogacz zatańczyć z panią, tego nie wiem? Ale wiem jedno, ten wieczór, na pewno zapamiętam do końca życia. – zaśmiał się tak serdecznie, że udzieliło się to innym.

– W mordę! Ale mnie załatwił! Ale załatwię go i ja! – powiedziała do koleżanek Janeczka.

Wstała. Skierowała się do wyjścia na dół.

– Janka, przestań! – zawołały za nią.

Schodziła na dół.

– Tomek, czy możesz ze mną zatańczyć? – poprosiła go.

– Ja? – zdziwił się ogromnie. – Janeczka! Z tobą? Zawsze i wszędzie! – ucieszony, jak gdyby miał szesnaście lat, powędrowali na salę.

– Czy widzisz to, co ja? – zapytał Zygmunta jeden z muzykantów. Skierował wzrok na salę.

– Grajcie coś pięknego, długiego i swojego. – szybko skomentował im.

Zagrali więc, coś pięknego, długiego i pięknie.

Zygmunt, co chwila podsycał, „cała sala śpiewa z nami”. Z tego zrobili wiązankę. Dalej szła „Głęboka studzienka”, po niej Zygmunt za plecami zawołał, „Wlazł kotek”, ale przestali.

– Za bardzo zmęczą się. – uprzedził jeden z nich. – Tak nie można tylko dlatego, że przegrywasz zakład. Trzeba grać z umiarem.

– Stoi nas w rzędzie... – zawtórował przed nimi.

– Może być! Lecimy! – szepnęli.

I polecieli.

Przy rytmach skocznej muzyki bawili się dość długo.

Do mikrofonu podeszła Janeczka.

– Nadszedł czas, abym zobaczyła jak tańczą muzykanci? – powiedziała to z wielką radością.

Ktoś przytaknął.

– Ale ja chcę zatańczyć z tobą! – Janka wskazała Zygmunta. – Paniom nie odmawia się. – uprzedziła go.

– To żeś w pot! – zaśmiał się perkusista.

– Przepraszam, ale ja nie jestem zbyt dobrym tancerzem. – uprzedził Janeczkę.

Puścił ją przodem.

– Zagrajcie mi „Fale Dunaju”. – szepnął na od chodne.

– Nie ma sprawy.

Zygmunt zachował wszelkie mezalianse. Skłonił się, ucałował panią w rączkę i dali...

– Powiedziałeś, że nie umiesz tańczyć. – Janeczka była zdziwiona.

Zbył to uśmiechem.

– Okłamałeś mnie. – uśmiechnęła się.

– Przyznaję, okłamałem, ale w dobrej wierze. Po tańcu wytłumaczę się.

– Zbyt szybko kręcimy się. Co mam robić, żeby nie skręciło mi się w głowie?

– Nie wiem. Ale powiem, co robię ja. Trzeba patrzeć w partnera, partnerkę, cały świat niech nie istnieje.

– Upadniemy!

– E! Nie pozwolę. A teraz, kilka kroków do przodu bokiem, tylko w rytm. Odwracamy się i w drugą stronę. Obserwując otoczenie, kręcimy sobie w głowie, obserwując siebie, nic nam się nie stanie.

– A jak później wyhamować?

– Damy po hamulcach.

– Co teraz zrobisz? Przegrywasz z kretesem? Jak wypłacisz się dłużnikom?

– To już moja w tym głowa! Swoje długi honorowe zawsze spłacam.

– Skąd weźmiesz tyle kasy?

– Będę zmuszony napisać o tym książkę. Jak pani myśli, czy to wystarczy?

– Napisanie książki?

– Honorarium może być wysokie, mogłaby być poczytna?

– To tylko twoja fantazja.

– Kilka podskoków do przodu bokiem. Jestem spokojny o długi. Wygrywam!

Kilka osób podziwiało ich taniec, a gdy skończyli, dostali solidne brawa.

– Z takim partnerem, przyjemnie się tańczy. – pochwaliła Janeczka.

– Z taką partnerką, taniec, to przyjemność. – Zygmunt ucałował ją w paluszki. – Mówiłem o tym, że miłą partnerkę, można ucałować w policzek. Chciałbym to uczynić. – i nie czekając na zgodę ucałował ją w policzek. Skierował się z nią do mikrofonu.

– A gdybym nie chciała? – udała zaskoczoną.

– Wtedy, nie tańczyłaby pani ze mną. – uśmiechnął się, bo miał rację. – Obiecałem, powiedzieć prawdę. Oto ona. Zgadła pani, że okłamałem panią. Czy dobrze bawiła się pani przez tą godzinę?

– Cudownie! Wspaniale! A ty?

– Jestem zadowolony niesamowicie!

– Ale przegrałeś?

– Tak pani myśli? – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Niech pani znajdzie mi, chociaż jednego lub jedną osobę, która przegrała ze mną? Z nikim nie zakładałem się. Wygrałem z panią podstępem. Nie było mowy, że nie można oszukiwać?

– Ty podstępna szujo!

– Co prawda, nie jestem bogaczem, jak chwaliłem się, jestem nadal biedakiem, ale bogatszy o jedną rzecz, bogatszy, o godzinę pani szczęścia? Pieniądze odebrano by mi, ale tego widoku, jak szczęście innego człowieka, nie odbierze mi nikt. Więc, jednak jestem bogaczem.

Janka zgrzytnęła zębami. Urażona obróciła się i poszła na górę.

Tomek nie chciał już tym razem krzyczeć na chłopaka. Podszedł tylko i porozmawiał z nim chwilę. Zygmunt nie czuł się winnym niczyjej obrazy. A to, że ktoś obraża się, to już niczyja wina. Kilka razy Tomek musiał kursować, pomiędzy Janeczką, a Zygmuntem, zanim doprowadził do ugody. Stanęło na tym, że chłopak musiał przeprosić profesorkę, za swoje zachowanie. Zgodził się. Janeczka zeszła na dół, stanęła na schodach dla lepszego widoku. Zygmunt podszedł w jej kierunku, a gdy był już w połowie drogi, padł na kolana i na klęczkach szedł ku niej.

– Zaraz zdenerwujesz mnie znów. – upomniała go, grożąc palcem.

– Jeżeli reszta dziewcząt, powie, że nie chciałaby, aby w taki sposób chłopak przepraszał je, wstanę. Dziewczęta!? – zawołał.

Mimo jej protestu, szedł dalej.

– Czy w taki sposób przepraszając, przyjmie pani przeprosiny? – uśmiechnął się.

– Jesteś szurnięty maksymalnie! – była w niezręcznej sytuacji.

– Czy takie przeprosiny wystarczą?

– Nie! – poczuła się jeszcze bardziej poniżona.

Pochylił się i ucałował ją w kostkę.

– Przestań! Wstawaj! – zawołała.

– Chcę usłyszeć, tak czy nie? – nalegał.

– Wstań. – powiedziała spokojnie. – Czuje się usatysfakcjonowana. Przyjmuję przeprosiny.

Podniósł się.

– Myślę, że oglądała pani „Krzyżaków”? Czy zechciałaby pani, zostać moją damą? – też spoważniał i tylko lekko uśmiechnął się.

– Za chwilę, będziesz jeszcze raz czołgał się, ale teraz, to już przez całą długość sali! Wykraczasz poza granice przyzwoitości! – zaczęło znów nią tąpać.

– Przepraszam, to już się nie powtórzy. – skłonił się. – Skoro zakończyliśmy tą głupią sprawę, czy zechce pani wziąć udział, razem z nami oczywiście, w nowej zabawie, nazwanej ”Cztery strony świata”?

– Nie. – odpowiedziała z udawanym dąsem. – Nie! Dlatego, że wszystkie twoje zabawy, są strasznie głupie lub ubliżające.

– Słowo harcerza! – położył rękę na piersi. – Że ta zabawa, będzie super i nikomu nie ubliży.

– Nie wiem... – wtrąciła się Ania. – ...czy możemy ci wierzyć? Ciągle robisz nas w konia?

– Dlaczego pani kłamie? – przerwał jej. – Kobiet nie można robić w konia. W kobyłę owszem, ale nie w konia. W konia, można robić tylko mężczyzn.

– Co za bystrość umysłu?! – zdziwiła się zawstydzona. – Czy mogę cię o coś zapytać? Dlaczego podlizujesz się starszym paniom?

Zygmunt rozejrzał się po półpiętrze.

– Oprócz pani, nie widzę tu starszych pań. A pani przecież, nie podlizuję się, wręcz przeciwnie? Teraz ja zapytam, dlaczego pani, ubliża swoim koleżankom? One wszystkie są młode i niektóre z nich, panienki? Nie ładnie proszę pani! Zapraszam do zabawy! – zszedł ze schodów i skierował się ku orkiestrze.

Dziewczęta krzyknęły na niego, skręcił ku nim, podszczypując jedną za drugą po kolei. Były ciekawe, o co poszło, ale Zygmunt, nie miał ochoty rozgłaszać.

– Chodzi o stracenie cnoty! – wyjaśnił im krótko.

– O, to ciekawe? – podchwyciły żart. – Ale czyjej?

– No, mojej ma się rozumieć!? – dopowiedział im.

– A to ty jesteś jeszcze prawiczkiem? – zdziwiły się.

– Tak! Od dwóch miesięcy jestem z powrotem dziewicą.

– A to ty masz taką cnotę powracającą?

– Tak! Taką odnawialną. Nie słyszałyście o tym? U mężczyzn cnota odrasta.

– Aha! – dziewczyny gruchnęły śmiechem.

Skończyli grać i musiał pożegnać koleżanki. Chciał, bowiem rozpocząć nową zabawę. Dał znak kolegom z orkiestry, że ma coś do powiedzenia.

– Drodzy moi! Zapraszam wszystkich do nowej zabawy. Nosić to będzie nazwę „Cztery strony świata”. Oczywiście, będzie to nasza nazwa. Ale proszę wszystkie osoby, wszystkie dosłownie i w przenośni. Tą starszą panią z góry, też poproszę! Wreszcie pokaże nam, jak to bawi się w swojej klasie. Wy nie wiecie, kto to jest starsza pani, ale starsza pani wie. Pannę Świrską też poprosimy. Pannę, bierzemy w sam środek. – palcem pokazał gdzie ma stać. – Stajemy jak wojsko, w szachownicę. Rzędami, na odległość ręki. Tak w jedną jak i w drugą stronę. Robimy obrót o dziewięćdziesiąt stopni i musicie mieć luz. Luz blus. Odwracacie się, najpierw do nas przodem, jak kto woli buzią. Tu macie wschód... u Ruskich, tańczy się kazaczoka. Wymyślony przez nas taniec, nazwiemy kazaczokiem. Potem... na razie stójcie! Potem, odwracacie się do południa, czyli tam. Na południu Francja, Francja elegancja, kankan. Chwileczkę, bo to będzie prawie to samo, co kazaczok. Ale to nic, pomyślimy w trakcie. Potem tam! Niemcy! Czy oni mają jakiś dobry taniec? Może dajmy „Dziki Zachód”, tam będzie Teksas. Została północ. Jakie tańce są na północy? Dobrze, zostawmy to. Zmieniamy wschód. Tu nie będzie kazaczok, tylko „witaj Zosieńko, otwórz okienko na wschodnią stronę”. Teraz, jak wyglądają tańce? Jak wygląda układ choreograficzny? „Witaj Zosieńko”. Wszyscy jesteście Zosieńki i odsłaniacie okienka na wschodnią stronę. Odsłaniacie firanki w rytm muzyki, wyglądacie za ręką. Ciało współgra z muzyką, głowa z ręką. Obrót i Francja elegancja, kankan. Potrzebna informacja? Chyba nie. Bierzecie się za ramiona i rzucacie nogami. Proste! „Dziki Zachód”, cantry. Tańczycie jak prawdziwi indianerzy, albo, jak prawdziwi cowboje. Jak? Chłopaki, te palce, w kieszenie. – wskazał na kciuki. – Dziewczęta, które mają paski, te palce, za paski i butem wystukujemy, palce, pięta. Jedną nogą, drugą nogą. Nogą robimy kółeczko, jedną nogą, drugą nogą. To jest figura. Jeszcze jedno, bo zapomnę. Robicie nie więcej jak po cztery figury, bo stanie się to monotonne, ale nie, żeby było to, za zbyt szybkie. I ostatni kierunek północ. Tu podobnie jak w kankanie, opieramy ręce na ramionach towarzyszy i! I tu dopiero pokażecie swoją rytmikę. Jedna figura wygląda tak. Noga wyrzucona do przodu, zgięta w kolanie do góry i postawiona. Cały ciężar ciała, na nią.

– To będzie na trzy! – zawołał ktoś.

– Nie, nie! Bo cztery, to przeniesienie ciała na nogę. – poprawił go Zygmunt. – Spróbujcie. Raz dwa trzy cztery raz dwa trzy cztery. Dobrze! Teraz, jedna osoba kieruje ruchem. Cztery figury i zwrot, cztery figury i zwrot. Kto kieruje ruchem? Ja odpadam, ja muszę śpiewać i grać. Tylko, ktoś z was. To samo tyczy się figury „Witaj Zosieńko”. Obie ręce, jako jedna figura. Robimy próbę czy jedziemy od razu? Dobrze, próba! Janusz perkusja na cztery. Uwaga! I raz dwa trzy cztery... – Zygmunt zaczął odliczać im i kierował ruchem, aż przetańczyli na około siebie. – Nie przerywać! Teraz po cztery figury.

Dał kilka akordów i zaczął śpiewać.

– Patrz, patrz stary! Gotowi już! Patrz, patrz stary, co się będzie działo? Wszyscy gotowi już! Dziewczyny pewnie stoją! Wcale się nie boją, a choćby nawet no to cóż? Bierzemy swą gitarę i wino białe. Jesteśmy tacy młodzi i nic nie szkodzi, że w dzień kochamy się na trawie! Hej ahoj! Kiedy będziesz mógł, pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj tu. Hej ahoj, kiedy będziesz mógł, pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj tu. To my kowboje, dzielni rozbójnicy, zdobywcy niewinnych dam. Co roku w piwnym barze, jak tradycja każe, winko i kilka dań. Bierzemy swą gitarę i wino białe. Jesteśmy tacy młodzi i nic nie szkodzi, że w dzień, kochamy się na trawie. Hej ahoj, kiedy będziesz mógł, pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj tu.

Powtarzał dla przedłużenia piosenki fragmenty tekstu. Po tej piosence, dali zaraz następną piosenkę w tym samym rytmie.

Gdy skończyli grać, ”towarzycho” było padnięte.

– Teraz dla odmiany, bardzo proszę odważną osobę, o zrobienie czegoś podobnego. Oczywiście inne kroki lub figury, ale też jako taniec grupowy. Czas dla realizacji, dwie nasze piosenki. Korzystając z okazji, że jest nas grajków aż tylu, chciałbym wam zaśpiewać jeszcze raz przepiękną piosenkę ”Dens”. Uważam, że kiedyś, gdzieś słyszeliście ją. Na jednym z filmów aktor przepięknie tańczy ze szczotką. Wy macie ten luksus, że możecie w parach. Tą piosenkę dedykuję naszemu wychowawcy i naszej polonistce. Myślę, że nie muszę wskazywać, którzy to, ale chyba jednak powiem, Janeczka i Tomek. Prosimy na środek. Maestro, tusz... – zagrał znów kilka akordów i popłynęła piosenka. – Juken dens, awry dens uwekaj. Ugyzju yjaj levy mommy czaj...

To piękne tango tańczyło kilka par.

– Dla tych samych par... bo przyznacie, pięknie im idzie... dedykuję następne tango. Ale to jest tango ogniste. Co to znaczy? Trzeba je tańczyć z fantazją i jako przytulango. Wyobraźcie sobie, że to nie śpiewam ja tylko Rosiewicz. – dał pierwsze akordy dla orkiestry i poszło w eter. – Wysoki sądzie, przyznać wypada, owszem wyznaję, zjadłem sąsiada. Lecz grzech odpuszczam w sumieniu własnym, bo sąsiad mój był strasznie żylasty. Żeby sądowi wyrok uprościć, ja powiem krótko, no skóra i kości. Podczas konsumpcji ogromna męka. On już ma spokój, mnie boli szczęka... bo, gdy jeść się chce, gdy z głodu wyje kiszka, jeść się chce. Tydy rydy, tydy rydy, jeść się chce. Żeby choć chuda myszka, jeść się chce. Coś na ząb? Żeby kawałek śledzia, ryba ser. Powtórzę ryba ser. Szynka, smalec, polędwica, schab. Karkówka, potylica, uszka w barszczu, kawał farszu, coś na żer? Pan prokurator, twierdzę to z żalem, nazwał w procesie mnie kanibalem. Owszem, przyznaję, zjadłem sąsiada. Lecz czy wyglądam na ludojada? Jestem mizerny, sypiam fatalnie, no bo też jadam nieregularnie. W każdym tygodniu dni mamy siedem, a ten mój sąsiad był tylko jeden. Czy czekać miałem aż do pierwszego? Czasem zjeść trzeba cóś konkretnego. Niech sąd wysoki coś mi poradzi, zanim się nowy sąsiad wprowadzi. Miałem w procesie wiele powodów, by zaspokoić prawo do głodu. Choć nic nie jadłem jeszcze od wczoraj, jednak nie tknąłem prokuratora, a taki był róźowiótki!? A przecież, gdy jeść się chce, gdy czujesz w dołku ssanie, jeść się chce. Tydy rydy, tydy rydy, jeść się chce. Najbardziej czują panie, jeść się chce. Chudość ud i już zaczynasz wierzyć w dietę cud. Żeby tylko jakieś jadło, myszka szczotka, sznurowadło, coś do gęby, między zęby, coś na głód. Wysoki sądzie, przyznać wypada, wiem, zawiniłem, zjadłem sąsiada. Lecz niech sąd waży i na baczenie, jakie jest teraz zaopatrzenie? W ostatnim słowie, błagam litości, zjadłem sąsiada, po znajomości. Czy sąd wysoki, może niestety, skazać człowieka, że miał apetyt? Zapach krwi... choć sąd mi nie uwierzy, zapach krwi... tydy rydy, tydy rydy. Tylko drzwi i sąsiad taki świeży. Tylko drzwi. Jeżę sierść i wpadam do sąsiada, jeżę sierść... potem szyja, grzyb, pośladek, jakiś kuper, jakiś zadek, rączka, nóżka, skrzydło, szyjka, biodro, pierś... Będę sąd prosił w imieniu własnym, by świadek nie był już taki żylasty, bo muszę przyznać, stwierdzę to jawnie, już nie mam zębów takich jak dawniej. Zapach krwi... choć sąd mi nie uwierzy, zapach krwi... tydy rydy, tydy rydy. Tylko drzwi i strażnik taki świeży, tylko drzwi. Jeżę sierść i wpadam na klawisza. Jeżę sierść, a!! Potem szyja, grzyb, pośladek, jakiś kuper, jakiś zadek, jakaś krata, jakaś łata, gryps na pierś. Bo gdy jeść się chce, to tydy rydy, tydy rydy, rach ciach, ciach...

Świetnie bawiono się, gdy jednak nadeszła godzina siódma i Janeczka zdecydował, że chce iść do domu. Próbowano ją powstrzymać i chłopaki dali jej warunek, jeżeli zdarzy się tak, że przez dwa tańce będzie siedzieć, wtedy puszczą ją. Zadaniem chłopaków było, aby porywali ją do tańca. I stanęli na wysokości zadania.

Ale gdy nadeszła godzina dziewiąta, niestety, już nie dała się namówić na dalsze przedłużanie czasu.

Gdy zbliżała się godzina dziesiąta, większość osób była zmuszona opuścić zabawę. Niestety, ale pociągi nie mogły przedłużyć dla nich czasu jazdy.

Dla wszystkich odchodzących czyniono szpaler. Najgorzej mieli ci ostatni. Im już nie miał kto zrobić szpaleru.

Na sam koniec została tylko garstka, z Ursusa, Pruszkowa, Piastowa i Warszawy. Zwoływali się wszyscy jadący w tych samych kierunkach. Jedni drugich poganiali, aby zdążyć na pociąg.

W pewnej chwili Zygmunt zauważył, jak Zosia zmawia się na odejście, ale do drogi szykuje sobie Andrzeja. Poprosił Waldka na małą rozmowę.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – Waldek był posłuszny.

– Czy widzisz to samo co ja? – wzrokiem wskazał mu umawiających się.

– Daruj sobie. – Waldek zrobił głupią minę.

– Nie mogę. Czy mógłbyś jechać z nią? Ale tylko ty?

– Mówię ci, daruj sobie.

– Chcę, aby ona była tylko moją.

– Zygmunt, proszę cię, daruj sobie. – nalegał Waldek.

Zygmunt przysunął do siebie mikrofon.

– Chciałbym na chwilę poprosić do siebie Andrzeja. – ale kilka osób tylko spojrzało na niego. – Chciałbym porozmawiać z Andrzejem. Albo i z Zosią i z Andrzejem.

Zosia stuknęła Andrzeja w ramię i chłopak podszedł do kolegi za instrumentem. Zygmunt przytrzymał ręką mikrofon, aby głos nie szedł na salę.

– Nie rób tego co zamierzasz. Ostrzegam cię. – spojrzał srogo na kolegę.

– Co ja zrobię, to jest moja sprawa? – Andrzejowi zaczął różowieć policzek.

– Ona jest moja.

– W parach, zawsze samice wybierają.

– Czy wiesz, dlaczego wysłałem was ”tam”? – niewiadomo czemu ściszył głos. – Chciałem zapobiec temu, co stanie się.

Andrzej patrzył z niedowierzaniem na kolegę.

– Wiesz dobrze, kogo tam spotkałeś i co ci powiedział? Czy tego chcesz?

– Cały pic w tym, że nie wiesz nic o tym. – poprzez swą powagę Andrzej próbował uśmiechnąć się.

– A jeżeli się mylisz? Jeżeli wiem? Przeszłości nie zmienisz, ale przyszłość możesz.

– Właśnie ją zmieniam. – Andrzej nie chciał już dłużej rozmawiać i zaczął odchodzić.

– A jeżeli ci przypomnę... pocałunek śmierci??! – zawołał do mikrofonu.

– Zygmunt przestań! – powstrzymał go Waldek. – Nie warto.

Andrzej w marszu odwrócił się. Coś mówił, ale Zygmunt zaczął grać i zaczął śpiewać.

– Mój przyjacielu, wziąłem cię wprost z ulicy. Mój przyjacielu, czym jest dziś przyjaźń twa? Dałem ci wiarę, dałem ci spokój, dałem gitarę, dam ci samochód, żony ci nie dam, do sypialni wchodzisz sam. Mój przyjacielu, jak wyrazić to, co czuję? Jak wytłumaczyć, czym jest dziś dla mnie przyjaźń twa? Dałem ci wiarę, dałem ci spokój, dam ci gitarę, dam ci samochód. Zosi ci nie dam, Zosię bierzesz sobie sam. Mój przyjacielu, jak wyrazić to, co czuję? Jak wytłumaczyć, czym jest dziś przyjaźń twa? Oddam ci wiarę, oddam ci spokój, oddam gitarę, oddam samochód... niech śpi spokojnie, kto przyjaźni prawa zna. Mój przyjacielu wziąłem cię wprost z ulicy i nakarmiłem, wziąłem cię pod swój dach. Zabrałeś wiarę, zabrałeś spokój, wziąłeś gitarę, wziąłeś samochód... śpij dziś spokojnie, gdy przyjaźni prawa znasz? – na koniec prawie że uderzył w klawiaturę instrumentu, aż zaryczały głośniki.

– Ostrożnie! To delikatny instrument. – ostrzegł jeden z grajków.

Zygmunt na chwilę nawet przeraził się.

– Przepraszam, ale tego wymagała sytuacja. – powiedział do kolegi grajka. – To była piosenka dla Andrzeja, teraz chciałbym zagrać coś dla Zosi. Chyba wiecie, że zawsze są piosenki finałowe. – a do muzykantów zabrzdąkał i dorzucił dla informacji. – Taki lekki bluz.

Produkował się, aby wyrazić czyjąś miłość zawartą w tekście piosenki i na koniec dorzucił w tekście oczywiście.

– Spadaj mała, tam są drzwi! – jeszcze brzdąkał w klawisze, ale zaraz dodał. – To są tylko słowa piosenki. Ja myślę inaczej. Chciałbym, abyś została.

Ale to było tylko pobożne życzenie Zygmunta. Zosia odebrała od Andrzeja swoje paltko z pięknym kapturkiem z obszytym futerkiem.

– Zapominacie o jednej zasadniczej rzeczy... kilka godzin temu wysłałem was ”tam”... gdzie? Wy najlepiej to wiecie. Teraz ja wyślę siebie i zablokuję wasz powrót. Zdajecie sobie sprawę z tego, co może się stać? Kogo ”tam” spotkaliście? Mówiliście sami, że tam byłem? Czy tak? Tylko, że tym razem nie będę już taki miły.

Zosia dziwnie patrzyła na niego. Zygmunt zaczął grać znane im rytmy.

– Patrz, patrz stary, co się będzie działo? Patrz, patrz stary! Gotowi już!? – muzyka już teraz była lepsza niżeli przy pierwszym razie.

– Niech pan wyłączy to! – wołała Zosia do muzykantów. – Wyłączcie to, zanim wejdzie w stan hipnozy!

– Patrz, patrz stary, co się będzie działo? Wszyscy gotowi już! Dziewczyny właśnie stoją wcale się nie boją, a choćby nawet no to cóż?! – nagle głos jego dziwnie zabrzmiał. Zabrzdąkał jeszcze w klawisze, ale w głośnikach panowała cisza. – Co?? Wyłączyłeś instrument?! Ty skurwysynu! – nie wiedział czy rzucić się na niego, czy walnąć pięścią w instrument.

Przed nim jak słup wyrósł nagle Waldek. Chwycił jego ręce i próbował odepchnąć od instrumentu i muzykantów.

– Zygmunt! Uspokój się. To nie jest tego warte.

– I ty przeciwko mnie?! Czy jest ktoś kto poprze mnie?

Waldek położył rękę na ramieniu Zygmunta.

– Daj sobie spokój. Nie warto. Proszę cię.

Zygmunt pochylił się do mikrofonu.

– Wszyscy ci, którzy teraz opuszczają to pomieszczenie, zginą śmiercią tragiczną i to w najbliższym roku.

Zosia popatrzyła na Zygmunta i stuknęła się w skroń.

– Ciebie Zosiu oszczędzę. Ty masz inne zadanie. – patrzył na szykujących się do wyjścia. – Ryszard, ty nie wychodź z nimi. Do ciebie nie mam nic. Ty niczemu nie jesteś winien. Posłuchaj mnie.

Ale Rysiek odwrócił się i uśmiechnął się do kolegi. Pokiwał litościwie głową.

Waldek przysłonił Zygmuntowi mikrofon.

– Przestań już robić cyrki. Miej swoją godność.

– Tak mówisz? – Zygmunt popatrzył na niego. – Skoro tak... – zawiesił wzrok na wychodzących. – Niech się stanie. Pierwsi dwaj, to samobójcy, trzeci zostanie zastrzelony... ot i to wszystko, a ja mogłem im pomóc. – pochylił głowę nad klawisze. – Ale nie pomogę żadnemu. Nawet gorzej. – przysłonił rękoma twarz.

Stał w takiej pozycji dość długo. Muzykanci zaczęli wyłączać resztę nagłośnienia.

– Panowie zabieracie instrumenty? – zapytał Waldek muzykantów.

– Coś ty?! – uśmiechnął się gitarzysta. – Kto by teraz bawił się z tym? Jutro przyjedziemy i na spokojnie zabierzemy wszystko. A dlaczego pytasz?

– Pomoglibyśmy. – zaoferował się.

– Dziękujemy, ale nie. – z uśmiechem muzykant poklepał go po ramieniu.

W pewnej chwili Zygmunt zapytał.

– Czy ktoś z was jedzie w kierunku Siedlec?

– A po co ci kierunek Siedlec? – zapytał Andrzej Nędza.

– Pamiętam tylko to miasto. Gdzieś stamtąd pochodzę. Zanim pociąg dojedzie do Siedlec, przypomnę sobie.

Do rozmawiających podszedł Waldek.

– Twoje zgrywy już nie bawią mnie. – stwierdził Zygmuntowi. – To było dobre raz, ale tyle razy, to już za wiele?

– Możesz nie wierzyć mi, ale zaprogramowałem się na godzinę dwunastą. Myślałem, że do tej godziny będzie trwała zabawa. O dwunastej przypomnę sobie wszystko, ale do tej godziny nie. Nie wiem gdzie mieszkam, nie wiem jak tam trafić?

– Powiedz, że to jest głupi żart? – wystraszył się Waldek.

– Nie, to nie jest żart, ani głupi ani mądry. Utraciłem swój świat. Wiem, że mogę go odnaleźć, ale muszę tu poczekać, aż do dwunastej... albo, chociaż chwilkę przespać się. Byle gdzie.

– O czym ty mówisz?! – Waldek był wystraszony.

– Nie wiem jak trafić tam, gdzie mieszkam. Czy wiesz gdzie mieszkam?

– Tak! U Leszka.

– Co? Czy ja jestem pedałem?

– Przestań, wynajmujesz tam. – Waldek coraz bardziej bał się.

– Kłamiesz. Chcesz upokorzyć mnie.

– Przysięgam, że nie. Zaczekaj. – powstrzymał go. – Andrzej! Pozwól na chwilę. – zawołał do kolegi. A gdy podszedł szepnął mu. – Zabierz go dzisiaj ze sobą, jak będziesz szedł. Wystrasza mnie. – był bliski płaczu.

– Zosia... coś pamiętam... no tak, chciałem by... nie ważne... nie ważne. – dotknął jego dłoni. Poklepał go po dłoni.

– No dobrze, ubieraj się. – pogonił go.

– Po co? – zdziwił się.

– Jak to, po co? Odprowadzisz mnie. Albo ja ciebie?

– Czy zdążę przed północą? – zapytał go.

– Jak pośpieszysz się, może?

– Czy zostaniesz ze mną? – podniósł rękę do skroni. – Zaraz, z kim ja rozmawiam? Dlaczego ja widzę Zosię?

– Chce zostać tu, bo o północy ma odnaleźć swój świat. – wyjaśnił Andrzejowi Waldek.

– Nie! Swój świat odnajduj sam. Ja chcę do domu. Do łóżeczka.

– Jeżeli nie chcesz zostać ze mną, żegnam cię. Nie mamy o czym rozmawiać.

– Spadaj facet! – burknął mu.

– Gdybym poszedł z tobą, przeszkadzałbym wam.

– Komu? – zdziwił się Andrzej.

– Tobie i jemu. On będzie czekał na ciebie w pociągu?

– Kto? – zaczęło to już go bawić.

– Poznasz go. Czułbym się nieswojo z wami. Ty całująca się z nim i ja obok was.

– O kim mówisz? Czy to będziesz ty?

– Chciałbym być na jego miejscu.

– A co będziemy robić? – roześmiał się Andrzej. – Dla mnie, liczysz się tylko ty.

– Gdy będziesz się z nim całować, przypomnij sobie, że ci mówiłem o tym, gdy rozłożysz mu nogi, pomyśl, kim jesteś dla mnie? Kim mogłabyś być?

Andrzej strzelił przed jego twarzą palcami.

– Ej! Królewiczu! Obudź się. Z kim ty rozmawiasz?

– On z ciebie zrobi dziwkę, tanią dziwkę. Idź! Pamiętaj, on będzie czekał na ciebie w pociągu!

Do Zygmunta podszedł Waldek.

– Jeżeli chcesz pójdę za nią. Odprowadzę ją do samego domu. – zaproponował.

– I co jeszcze? Będziesz trzymał rękę na jej cnocie? Albo może cerował, gdy on ją pchnie? – oburzył się.

– Kto to będzie? – zapytał krótko.

– Andrzej Kabala. – odpowiedział jeszcze krócej. – Nie mam do niego żalu. Przecież to od niej zależy, komu się odda? Co powstrzymasz ją? Jak?

– Więc idź z nią.

– Boję się. Tamten świat, zaczął się też, od szukania czegoś, właśnie w Piastowie. Nie chcę po raz drugi przeżywać tego samego. Nie wiem jak trafić tam, gdzie mieszkam?

– Zaprowadzę cię. Chcesz?

– Czy naprawdę mieszkam z Leszkiem?

– Nie z Leszkiem, ale u Leszka. Wynajmujesz tam pokój.

– Czy możesz dyskretnie zawołać go do mnie? Chciałbym go dotknąć? Przypominam sobie też i w ten sposób.

Waldek odwrócił się by odnaleźć Leszka.

– Zaczekaj chwilę. – powstrzymał go i dotknął jego ręki. – Masz rację! Mówisz prawdę! Wierzę ci!

Podszedł do nich Leszek.

– Lechu, trzeba zaopiekować się Zygmuntem. – szepnął do niego Waldek.

– Leszek, kiedy idziesz do domu? Możemy iść razem? – Zygmunt próbował nawiązać jakąś rozmowę.

– Ale jeszcze musimy odprowadzić Aśkę na bloki. – skwitował.

– Zrobię, co chcesz? Pójdę, gdzie chcesz?

– Co taki dobry nagle jesteś dla mnie?

– Bo nie chcę iść sam. Powiem ci prawdę, boję się.

– Ty się boisz?

– Tak, ja boję się. Co w tym dziwnego?

– Nic. Ale my za chwilę wychodzimy?

– Muszę czekać do końca, zgubiłem numerek od szatni. – próbował brzdąkać coś na klawiaturze. Ale już mu nic nie wychodziło. – Lechu, czy zdążymy przed północą? Przed północą muszę się położyć.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– Bo jestem kopciuszkiem. To chyba jasne. Leszek, spać mi się chce. – Zygmunt zakończył spory. – Waldek? A może pójdziesz z nami?

Poczekali, aż rozluźniło się w szatni i widać było, gdzie wisi Zygmunta palto. Szatniarz wydał je bez większych ceregieli i dopiero później zobaczyli, że na haczyku wisiał numerek.

W czwórkę poszli na bloki. Odprowadzili Aśkę, potem wracając odprowadzili Waldka i wrócili do domu.

Leszek od samego progu rozgadał się. Ojciec był zdziwiony, że tylko do dziesiątej bawili się. Uderzyli w pogawędkę, ale Zygmunt poszedł do pokoju i szybko poszedł spać.

 

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja