– O! Nareszcie jesteś? – była lub udawała zdziwioną.
– Tak, jestem już. – Zygmunt ściągnął buty. Nabrał szklanką wody z wiadra.
– Gdzie byłeś tyle czasu?
Przez czas picia wody myślał, co odpowiedzieć, ale doszedł do wniosku, że nie musi dawać prawdziwej odpowiedzi.
– Gdzie jest reszta chłopaków? – zapytał odstawiając szklankę.
– Jak to gdzie? Pojechali już do domu. Czekali, że pojawisz się, ale się nie doczekali.
– Gdzie byłeś? – w drzwiach od pokoju stanął Leszek.
Zygmunt spojrzał na Lenkę, na Leszka. Uśmiechnął się do nich.
– Może nie uwierzycie, ale byłem z przyjaciółmi.
– Przecież ty nie masz przyjaciół. – dorzucił Leszek.
– Faktycznie? – uśmiechnął się do niego. – Zdziwisz się, ale mam i to wielu? – Zygmunt posłał mu uśmiech. – Przepraszam, ale nie mam czasu. Muszę się spakować. – odwrócił się do Lenki. – Czy reszta moich rzeczy, będzie mogła zostać na jakiś czas u państwa?
– Ależ oczywiście. – zaśmiała się Lenka.
– Ależ oczywiście. – jak echo powtórzył po niej Leszek.
Popatrzył na nich, jak na przygłuptasów.
– Z kim byłeś? Jeżeli to oczywiście nie jest tajemnicą? – rzucił mu Leszek.
– Nie. Nie jest. – Zygmunt wszedł do pokoju. Krzątał się po mieszkaniu i opowiadał im. – Najpierw z dziewczynami, później spotkałem Jankę i Andrzeja, potem dorwali mnie chłopcy i musiałem iść z nimi na stadion.
– Byliście?
– Nie. Po drodze wypiliśmy kilka browarów. Chłopaki mieli, jak z resztą zwykle, butelki. Trochę wypiliśmy, ale nie chciałem zbyt wiele pić. Jadę przecież w drogę.
W pewnej chwili stanął i zastanowił się. Spojrzał na Leszka. Stał z matką w pokoju. Lenka spojrzała na niego, on tylko kiwnął głową i Lenka wyszła.
– Dlaczego o to wszystko pytasz? – zdziwił się. – Interesuje cię to?
– Tak i to bardzo! Zawsze interesowałem się tobą i twoim życiem. Jest bardzo ciekawe.
– Czyżby? – Zygmunt zrobił wielkie oczy. – Od kiedy to, stałeś się takim moim przyjacielem? Ale zawsze to, lepiej późno, niż wcale.
Pakował rzeczy higieniczne z kuchni, gdy Leszek stuknął do drzwi. Od korytarza, ktoś przekręcił klucz w zamku.
– Twoja mama zamyka nas? – zdziwił się. – Hej! My tu jeszcze jesteśmy! – zawołał do osoby na korytarzu.
Zerknął na Leszka. Był dziwnie spokojny. Teraz dopiero zaczął zauważać, że Leszek chodził za nim krok w krok. Weszli do pokoju.
– Czemu tak chodzisz za mną? Myślisz, że coś wam ukradnę? – zaśmiał się. – Przecież i tak to wszystko, albo większość rzeczy, pozostanie kilka dni u was?
– Od dziś, będziesz się śmiał, ale bardzo cieniutko. – podszedł do okna i zamknął lufcik.
Od zewnątrz Lenka zamykała okiennice.
– Już nam teraz nie uciekniesz. Kolegów nie ma. Nikt nie przyjdzie ci z pomocą.
– Wcale nie mam ochoty uciekać. Gdybym chciał i tak uciekłbym wam, zostaje jeszcze jedno okno.
– Tak? – wziął go za rękaw i obrócił do pokoju gospodarzy.
Od strony ogródka, Lenka zamykała okiennice. Po chwili w drzwiach kuchennych też zrobiło się ciemno.
– No cóż? Jako anioł ciemności, nie powinieneś się bać ciemności? A może anioł ciemności boi się ciemności? – Leszek rechotał się i obserwował kolegę.
– Ale cię pogięło? – Zygmunt wszedł z powrotem do swego pokoju. – Ale to już wasza sprawa?
– Nie, to twoja sprawa! Za chwilę, matka wejdzie na górę do Danusi. Potem, Jacek lub Danusia zadzwonią na „Milicję”. Potem, zjawi się tu glina, a później... później, już walizki nie będą ci potrzebne. Możesz rozpakować się. – Leszek czuł się, jak, co najmniej porucznik Kolombo.
– Czy możesz zapalić światło? – spokojnie zapytał Zygmunt.
– Po co? Przeszkadza ci ciemność? Boimy się ciemności?!
– Zapal światło, proszę cię.
– Nie, kolego.
– Zapal! – wrzasnął na niego i czym prędzej skoczył do kontaktu.
Szamotali się z Leszkiem, potrącając sobie ręce, aby nie sięgnąć do kontaktu, ale wreszcie zapaliło się. Blask żarówki oślepił Zygmunta. Położył ręce na twarzy. Na chwilę odsunął je na kilka centymetrów.
– Twoje sztuczki nie pomogą ci tu nic. – stwierdził Leszek. – Chyba, że wyskoczysz stąd przez komin, jak Baba Jaga?
– Jaki ty jesteś dziecinny? Całe życie już taki pozostaniesz. – spojrzał na Leszka smutnie. – Wyjdę stąd normalnie i to przez drzwi frontowe. Tak chyba nazywacie je?
– Ale skuty kajdanami!
– Patrzcie, patrzcie, jaki to z niego Sherlock Holmes? Bawisz się, w Sherlock’ a Holmes’ a? Czy ja dobrze pamiętam?
– Ach! Wraca ci pamięć! – udał zdziwionego. – To dobrze, przystąpmy do rzeczy.
– Czy jesteś świadom tego, co robisz? – uprzedził go Zygmunt.
– Nigdy nie byłem bardziej świadom, jak teraz. – głupio uśmiechnął się Lechu.
– Kto jest w to zamieszany?
– Nie twoja sprawa.
– Moja sprawa. Jak na jeden dzień, dosyć! Już dość obciążyłem swoje sumienie dziś. Czy zamieszana jest w to, twoja matka?
– Nie twoja sprawa. Jednak wykastrowałeś go?
– Chcę z nią porozmawiać. – skierował się do drzwi.
– Wybrałeś nieodpowiedni moment. – Leszek swoim ciałem zasłonił mu drogę.
– Niech pomyślę. – Zygmunt stanął prawie na środku pokoju. – Rozumiem, że mam się czuć jako jeniec? – Leszek tylko skinął głową. – Masz coś, co mnie pogrąża? Wtajemniczyłeś matkę, Danusię, Jacka, kogo jeszcze?
– Nie twoja rzecz!
– Co chcesz osiągnąć? – zapytał go, ale Leszek milczał. – O wielki Sherlock’u Home’s, mów swoją cenę. Czego żądasz, za otwarcie drzwi?
– Jednak twardziel pęka! – Leszek był z siebie dumny. – Chcę, abyś oddał mi swój dar.
– To nie możliwe. – odpowiedział mu krótko.
– Chcę, abyś oddał mi swą moc.
– A, to jest możliwe. Dobrze!
– Chcę przenosić się w czasie i w przestrzeni.
– Tego, nie mogę ci obiecać.
– Czy zrozumiałeś moje żądania?
– Tak. Muszę się tylko zastanowić.
– Ale szybko.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? To nie jest coś, co wkłada się do koperty. To trzeba w jakiś sposób przekazać. – patrzył chwilę na Leszka. – Może masz i rację. Ciało, w którym to wszystko siedzi, kiedyś zginie. Może dobrze by było, uwolnić się od tego. – spoglądał na niego. – Jak bardzo tego pragniesz? Noszę to w sobie już kilka lat. Kiedyś na zabawie, pewien facet powiedział, że chętnie oddałby komuś to, co posiadał. Nie wiedziałem jeszcze, co to jest? Gdy się spostrzegłem było już za późno? Przyznam, trochę przeszkadza mi to. Chętnie pozbędę się tego. Dał mi to, poprzez jeden pocałunek. Jeden głupi pocałunek. Czy jesteś gotów, abym pocałował cię?
– Przez pocałunek? – zdziwił się Leszek.
– Moc, przekazuje się wraz z tchnieniem. – Zygmunt zrobił gest od żołądka do ust. – Nigdy nie wymiotowałeś? To prawie tak samo? I co?
– Zgadzam się. Tylko, czy wtedy będę mógł pięknie śpiewać, tak jak ty, albo jeszcze lepiej? Czy będę się mógł przenosić w czasie? Czy będę umiał grać? – Leszek zaczął bujać w fantazji.
– Chłopie, nie wiem?! To przecież nie ode mnie zależy.
– Dobrze, całuj mnie.
– Musimy stanąć blisko siebie. – komenderował Zygmunt. – Ustami dotkniemy się tylko... mają być szeroko otwarte.
Stanęli naprzeciw siebie.
– Niech będzie jak chcesz. Byleby szybko. – niecierpliwił się chłopak.
– Muszę ci powiedzieć jedną rzecz, jesteś obrzydliwy, wyglądasz obrzydliwie, ale muszę cię pocałować. Robię to dla swoich przyjaciół. Musimy zamknąć oczy. – Zygmunt nabrał powietrza i przytknęli usta. – Chcę, aby wszystko zło wyszło ze mnie i przeniknęło do ciebie. Pragnąłeś tego. Niech się stanie.
Ogromny szum przeszył uszy Zygmunta. Chciał zamknąć usta, ale nie mógł. Siłą woli odepchnął się od Leszka i otworzył oczy.
– O Boże, jaki ty Lechu jesteś obrzydliwy! – zawołał.
Leszek też już otworzył oczy.
– Czy to już po wszystkim? Czy mam już moc w sobie? – jak głupek zaczął się cieszyć. Zygmunt usiadł i przytkał sobie usta.
– Rzygać mi się chce.
Czym prędzej pospieszył do kuchni. Szybko nabrał szklanką wody. Nabrał do ust, opłukał je i splunął do wiadra. Czynił to raz jeszcze i jeszcze i jeszcze. Pokropił mokrą ręką twarz.
– Zwymiotuję, chyba zwymiotuję.
Wrócił do pokoju. Nawet nie chciał patrzeć na Leszka. Położył się i chciał odpocząć.
– Nie mam już w sobie zła. – myślał. – Pozbyłem się go. A jeśli nie? Jeżeli to wszystko nie jest prawdą. W jaki sposób mam sprawdzić, czy jest we mnie czy nie? Pocałunek. Jeżeli pocałuje mnie. Odda mi go z powrotem.
Szybko przekręcił się na brzuch. Rękę zgiął w łokciu i twarz schował w szczelinę.
– Zaraz, Zygmunt, czy to już wszystko? – ale leżący nic nie odpowiedział. – A w jaki sposób będę mógł przemieszczać się? – ale Zygmunt nadal milczał. – Nie wypuścimy cię, jeżeli nie przekażesz mi swej mocy.
Zygmunt podniósł się.
– Jesteś śmieszny. Nawet nie wiesz, co mówisz? Ale jeżeli tak bardzo chcesz? – stanął naprzeciw kolegi. – Gdzie chcesz się przemieścić?
Leszek pomyślał chwilę.
– Na początek, chciałbym poznać prawdę, jak zginął Andrzej Wiśniewski?
– Jest to niemożliwe. Byłem tam już trzy razy, nie mogę już tam wrócić. Czy chcesz iść tam sam?
– Myślę, że sam, będzie lepiej. Zobaczę to, co chciałbym zobaczyć, a nie to, co chcesz mi pokazać.
– Czy jesteś gotów?
– Czy to jest bezpieczne?
– To ty chcesz tam iść, a nie ja? Chyba wiesz, co robisz?
– Mam wrócić bezpiecznie, inaczej zaroi się tu od gliny. – ostrzegł go.
– Czy jesteś gotów?
– Tak. Co mam robić?
– Spleć palce rąk i przewiń dłonie na zewnątrz. Zamknij oczy i unieś głowę.
Leszek wykonywał czynności bez żadnego sprzeciwu. Na koniec Zygmunt powiedział...
– Ruszaj... idź. Daj krok i będziesz w szkole. Oto stoisz przed drzwiami. Czy chcesz wejść?
– Przyznam ci się, że teraz boję się.
– Wchodź, bo minie cię najlepsze.
– Wchodzisz?
– Tak.
Leszek zrobił strasznie głupią minę.
– Co się stało?
– Tam jest sporo ludzi. Miałem wejść, gdy byliście sami.
– Nigdy nie byliśmy sami. Tam zawsze był tłum. Czy widział cię ktoś?
– Chyba nie?
– Wchodzisz, czy boisz się?
– Zaczekaj...
– Dla mnie, to możesz tam nie wchodzić? To ty chcesz wiedzieć, co się stało?
– Co mam zrobić?
– Twoja sprawa?!
– Dobrze, wchodzę.
– Co widzisz? Chcesz o tym mówić?
– Będzie to głupio wyglądało. Oni patrzą się.
– Czy oni stoją i milczą?
– Nie, rozmawiają.
– Więc i ty rozmawiaj. Czy jestem tam?
– Tak, jesteś, stoisz obok Janki.
– Czy zaspokoiłeś swoją ciekawość? Czy chcesz już wracać?
– Dlaczego oni zostają?
– Chcą. Po prostu chcą.
– Chcę jeszcze chwilę zostać.
– Dobrze, ale mów, co widzisz?
Leszek zaczął komentować.
W pewnej chwili Zygmunt powiedział mu.
– Cały czas mówiłem ci, że nie zrobiłem mu krzywdy, a ty nie chciałeś mi wierzyć. Jeżeli chcesz, pomóż koledze? Widzisz przecież, jakie dostaje cięgi?
Ale Leszek milczał.
– W takim razie pomóż Andrzejowi?
– W jaki sposób?
– Teraz będzie stosowna chwilą. Wejdź tam, gdzie stoi Andrzej i staraj się kierować jego rękoma. Będziesz jego wspomożeniem.
Leszek chyba zgodził się, bo oczy jego biegały, jak gdyby szukam stosownego miejsca.
– Co się stało, przecież teraz nie byłem z tobą? Zabiłeś go? Ty morderco... dałeś się nabrać na tani chwyt. Teraz już zawsze, w pamięci będziesz miał obraz ten, że to ty, zabijasz Andrzeja Wiśniewskiego. Czy będziesz umiał pogodzić się z tym? Czy będziesz umiał wytłumaczyć sobie, że to nie jest prawda? Nawet, jeżeli tak? Zawsze pozostanie ci pytanie, czy pomagałem mu w tym? Czy moje ręce pomogły mu? Sumienie będzie odzywać się, co jakiś czas. Zapuka ci do skroni i przytoczy obraz śmierci Andrzeja.
– Ty wstrętny potworze. – zajęczał Leszek.
– Czy nie znałeś przysłowia, ciekawość, to pierwszy stopień do piekła? Jakie teraz będzie twoje życie? Oddałem ci w posiadanie swoje zło. Widzisz, nie jestem aż takim żyłusem? – zaśmiał się Zygmunt. – Przez trzy lata myślałem, że to ja byłem przyczyną śmierci Andrzeja Wiśniewskiego, teraz dowiedziałem się, że to jednak ty? Jednym słowem, uspokoiłem swoje sumienie.
– Przecież to nie moja wina? – zajęczał znów Lechu.
– Nie byłbym tak tego pewien? – zaśmiał się znów Zygmunt. – Odwróć dłonie i cofnij je. Zachowaj to wszystko w pamięci. Czy wiesz, że znaczy to, to samo, co, nikomu nie powiem ani słowa? Wiesz, dlaczego? Będziesz się bał, że posądzą cię. No, a teraz, otwieramy oczka... a kuku? Jesteśmy w domku.
Chwilę patrzyli na siebie.
Z zewnątrz dobiegł głos gospodyni. Chciała wiedzieć, czy już może wejść do domu, czy już wszystko skończone? Bała się, że zaraz może wrócić Michał z pracy. Leszek wyszedł do niej na zewnątrz.
Zygmunt skorzystał z okazji, położył się i uciął sobie małą drzemkę.
Obudził go głos Michała.
– Czy żeście poszaleli?! – śmiał się już od drzwi. – Na dworze dzień, a wy świecicie światło? Na dworze cieplutko, a u was okiennice pozamykane? Pogięło was, czy boicie się kogoś?
– Oj, cicho bądź. Zapomnieliśmy. – uspakajała go Lenka.
– Jak to, zapomnieliście? – zdziwił się.
– Oj. – machnęła ręką. – Leszek, leć pootwieraj.
– Rozumiem, chłopaków już nie ma? – spokojnie stwierdził, ale mylił się.
– Nie ma. – zgodziła się gospodyni.
Zygmunt zrozumiał, że to jest najlepszy moment, aby wyjść i ujawnić się.
Michał powyciągał właśnie swoje rzeczy z kieszeni, chciał wejść z powrotem do kuchni, gdy w drzwiach pokoju stanął Zygmunt.
– A ty, co tu robisz jeszcze? Nie pojechałeś do domu? Dlaczego? – zdziwienie jego nie było wcale udawane.
– Pańska rodzina wzięła mnie w jasyr. Jestem jeńcem głupoty pańskiej rodziny.
– Co takiego? Mów jaśniej.
– Pańska żona i Leszek postanowili zrobić ze mnie swego więźnia.
– Przecież nie masz kajdanek, ani łańcuchów na sobie? – Michał starał się żartować.
– Mnie nie jest wcale do śmiechu. – skomentował Zygmunt.
– Przestań! – zawołała Lenka z kuchni. – A co to? Zabronił ci ktoś wyjść, przecież drzwi są otwarte.
– Panie Michale. – Zygmunt stał przy swoim. – Nie mam jeszcze osiemnastu lat, jestem małoletni. Pan przyjmując mnie do swego domu na kwaterę, na stancję, wziął na siebie odpowiedzialność za mnie. Chcę, aby pan ubrał się i poszedł ze mną na komisariat. Chcę złożyć doniesienie na pańską żonę i pańskiego syna. Pozamykali wszystkie okiennice i zamknęli drzwi na klucz, abym nie mógł wyjść. Zrobili ze mnie swego więźnia.
– Co ty opowiadasz? – Michała zamurowało.
– Myślę, że pan wie i rozumie, że to, co zrobili, nazywa się, użycie przymusu, albo, jak pan woli, pozbawienie wolności. Zdaje mi się, że na to są jakieś paragrafy?
– Chłopcze, co ty opowiadasz? – Michał wszedł do pokoju, ale słychać było, że do kuchni wszedł Leszek i Michał zawołał. – Leszek! Czy to prawda, że uwięziliście Zygmunta?
– Tak! – zawołał chłopak.
– Nie! – odkrzyknęła matka i zaczęła coś szeptać do niego.
Michał szybko wparował do kuchni.
– Czy to prawda, że uwięziłeś Zygmunta?! – stanął w drzwiach.
– Nie! – wyręczała go matka. – Michał, to przecież twój syn.
– Tak. – Leszek miał więcej odwagi.
– Co się do skurwysyna w tym domu dzieje? – Michał cofnął się i usiadł na tapczanie.
– Kilka razy mówiłem panu, że pańska rodzina jest porąbana. Nie chciał pan wierzyć. – Zygmunt nadal stał w drzwiach. – Chcę, aby poszedł pan ze mną na komisariat.
– Chcesz, abym doniósł na swego syna? – Michał zwątpił.
– Panie Michale, ja mogę pójść sam, ale wtedy będzie miał pan więcej plątaniny. Jak pan później wyjaśni milicjantom, że nie chciał pan udzielić pomocy swemu lokatorowi? Przyjął mnie pan do swego domu i odpowiada pan za mnie. Mogę pójść sam... – ileż w nim było pewności siebie.
Z kuchni odezwała się znów Lenka.
– Ty pieprzony szczeniaku! Nie mieszaj w mojej rodzinie! – a już spokojniej dodała. – A ty Michał, mógłbyś być trochę mądrzejszy. Chodź, obiad gotowy.
– Nie mam już ochoty na jedzenie. – spuścił głowę i oparł ją na rękach.
Lenka spojrzała na Zygmunta.
– Zamknij drzwi, bo na ciebie już patrzeć nie mogę!
– Czy mam nadal uważać się za więźnia? – zrobił ku niej kpiący uśmieszek. – Chciałaby pani?! Niestety wasza władza już skończyła się. Teraz dopiero namieszacie sobie w rodzinie. Wziąć jeńca i zamknąć kogoś w domu, to nie sztuka, ale wyplątać się z tego, to dopiero będzie sztuka. Dobrze panie Michale, pójdę sam, nie wiem, jak pan później z tego wybrnie?
– Zaczekaj, rozsądnie pomyślmy. Nie spieszmy się. – skinął ręką do Zygmunta i wszedł do kuchni.
Zygmunt nie miał co robić, założył ręce za głowę i legł na tapczanie. Po jakimś czasie przyszedł Leszek. Chciał porozmawiać, ale chłopak zbył go krótkim...
– Nie mam o czym z tobą rozmawiać.
Po chwili wszedł Michał.
– A ze mną, będziesz chciał porozmawiać?
Zygmunt podniósł się.
– Skoro pan sobie tego życzy? Chociaż nie widzę sensu rozmowy? My nie mamy, o czym rozmawiać. Pan, jako jeden z tego domu, nie uczynił mi żadnej przykrości. Przecież nie będziemy rozmawiać o świństwach pańskiej żony, czy syna?
Michał faktycznie nie miał o czym rozmawiać.
– Czy nie możecie się pogodzić, bez ingerencji milicji?
Zygmunt skrzywił się w uśmiechu w kierunku gospodarza.
– Jak pan by się czuł, gdybyśmy, ja z chłopakami, wywlekli pana za miasto, zamknęli w jakiejś chacie? Trzymali, nie wiem... godzinę, dwie, może więcej? Czy powiedziałby pan wtedy, chłopaki jest git fer sztein!? Słucham?
– Co to znaczy... git fer sztein... czy jak tam mówisz?
– Dobrze... w porządku... wspaniale... – wyjaśnił mu.
– Co chcesz, abyśmy zrobili?
– Poszli na komisariat.
– Z tego, co mówi Leszek...
– Nie interesuje mnie, co mówił panu Leszek. Ja wiem tylko, co mi zrobił Leszek.
– Lechu, chodź! – zawołał go ojciec, a gdy już ten zjawił się, pouczył ich. – Chcesz być dorosłym, chcesz postępować tak, jak postępujesz, musisz ponieść odpowiedzialność za swój czyn. – patrzył na syna. – To się tyczy, tak jednego, jak i drugiego. Dogadajcie się... jeśli nie, to zaraz ubieramy się i idziemy na komisariat.
– Nie odważysz się pójść na komisariat. – Leszek dumnie patrzył na kolegę.
– Uważasz, że ta twoja ”moc” cię obroni? Jesteś w błędzie, nawet nie wiesz, czy tak naprawdę ją posiadasz?
Leszek patrzył bez słowa na kolegę.
– Tak! Nie patrz się. Przecież nie wiesz, czy faktycznie przekazałem ci ją?
Michał patrzył na nich i nie rozumiał nic a nic?
– Mówicie i nawet nie wiem, o czym?
Zygmunt już otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Leszek przerwał mu.
– Nie, proszę.
– Jak to? Nie chcesz, aby tatuś... twój kochany tatuś wiedział, kogo ma w domu? Faktycznie, jesteś wyrodnym synem.
– Czy twój wiedział?
– Nigdy nie padło pytanie, ”o czym mówicie?”
Zygmunt popatrzył na Michała.
– Jeszcze dzisiaj powiem panu, ale będzie się pan wstydził do końca życia.
– O co tu chodzi? – ojciec patrzył strasznie dziwnie na syna. – Leszek?... to nie możliwe?... czy ty jesteś homo?...
Zygmunt parsknął śmiechem. Leszek poczerwieniał.
– To jest pryszcz. Dojdzie pan do wniosku, że lepiej byłoby, gdyby był homo.
– Więc, o co, do jasnej cholery chodzi?!
Ale żaden z chłopaków nic nie powiedział.
– Dobrze. Więc ubieramy się i idziemy na komisariat.
W drodze na Komisariat, Leszek poszeptywał o czymś z ojcem.
Na komisariacie, chłopakom kazano czekać na poczekalni. Michał wszedł do środka, bo tak go pokierowali. Długo trzeba było czekać zanim wyszedł.
Na stoliku wypełniał jeszcze jakieś dane. Przekazał je dyżurnemu. Wyszedł jakiś milicjant, poprosił chłopaków do środka. Znów musieli siedzieć i czekać.
Wreszcie wyszedł funkcjonariusz i zapytał.
– Który to z was? – co brzmiało tak głupio, jak gdyby powiedział. Słuchajcie, nie dacie wiary, to jest komisariat.
Każdy z chłopaków zrozumiał to, na swój sposób. Poderwali się obydwaj.
– Który, to który? – uspokoił ich.
Przedstawili się. Znikł za drzwiami. Wezwali Leszka. Zygmunt musiał długo czekać, zanim Leszek wyszedł.
Znów musieli czekać, aż wreszcie wyszedł funkcjonariusz i skierował się do Zygmunta. Leszek poderwał się i stanął pod ścianą. W drzwiach stanął Michał. Zygmunt zdziwił się takim zachowaniem.
– Jest pan pewien, że to ten? – funkcjonariusz skierował słowa do Michała.
– Tak, jestem pewien. To ten.
– Rozumiem, że nie będziesz stawiał oporu? – teraz zwrócił się do Zygmunta. – To nie miałoby sensu.
– Nie mam wcale ochoty stawiać opór. Przyszedłem tu z własnej woli. – odparł chłopak.
– Mimo wszystko poproszę o ręce.
– Co?? Ja przyszedłem złożyć skargę, a pan chce mnie skuć? Czy pan dobrze się czuje? Ja przyszedłem tu dobrowolnie.
Funkcjonariusz przyparł go swym ciałem do ściany. Zygmunt nie miał innego wyjścia, jak tylko pozwolić na założenie sobie kajdanek.
– Nie pozwólcie, aby patrzył wam w oczy. – uprzedził ich Leszek.
Zygmunt w pewnej chwili zaczął pojmować, o co chodzi. Zażądał rozmowy z kierownikiem lub kimś z komisariatu, wyższym rangą od tegoż funkcjonariusza. Im bardziej domagał się czegoś takiego, tym bardziej arogancko obchodzono się z nim. W pewnej chwili zarzucili mu coś na głowę. Ciemność ogarnęła chłopaka i uspokoił się.
Aby nie popełnić błędu, żeby nie strzelić jakiejś gafy, zaczął powtarzać sobie, kim jest, że jest na stancji u Kurantów, że jest koniec roku i że uwięziono go w domu na stancji, że chciał tylko, aby Michał przyprowadził go na komisariat dla złożenia skargi. Jak papuga paplał wciąż i wciąż to samo. Aby przekonywać się, czy ktoś słucha go, czy z nim jest ktoś, zrzucał sobie z głowy bluzę milicyjną. Gdy widział, że po podłodze chodzi ktoś paplał swój tekst.
Przy, którymś z kolei razie, znudzeni tym, co mówi, zadawali mu pytania, ale jego odpowiedzi były zawsze takie same.
Znudzeni tym samy, zaprosili do pokoju, jednego z funkcjonariuszy. Miał się przedstawić jako komendant. Zanim doprosił się odpowiedzi na swoje pytanie, musiał kilka razy usłyszeć to, co wciąż mówił aresztant.
Ustalono wreszcie, że powinni wysłuchać, co ma do powiedzenia chłopak. Ale chłopak miał do powiedzenia wciąż to samo. Znali już na pamięć wszystko. Sytuacja Michała stawała się powoli niewesoła.
Dla uatrakcyjnienia sytuacji, Zygmunt postanowił już po którymś z kolei wyznaniu dodawać powoli nowe sytuacje.
W pewnej chwili ktoś powiedział.
– Już na komisariat jedzie komendant. Musisz chwilę zaczekać.
Ale chłopak nie ustawał w ciągłym powtarzaniu swej wersji, kim jest, co się stało, dlaczego przyszli tu, co z nim zrobili milicjanci i tak w kółko. Zaczęło stawać się to nudne, ale nie dla chłopaka.
Aż w pewnej chwili, ktoś na korytarzu zaczął donośnym głosem rozmawiać. Rozmowy zbliżały się aż do pokoju. Drzwi się otworzyły i wszystko ucichło.
– Co to za cyrk? – padło pytanie, ale nikt nie odpowiedział.
W sali zapadła cisza.
– Niech ktoś wreszcie zdejmie mu to z głowy! – wydarł się ten sam głos.
– Komendancie, ponoć jego oczy... – odezwał się ktoś.
– Co jego oczy? – zdziwił się komendant i zerwał, a raczej zdjął kurtkę z głowy siedzącego chłopca. – Co z twoimi oczami? Ile ty masz lat? – zdziwił się jeszcze bardziej widząc młodego chłopaka.
– W grudniu będę miał osiemnaście. – spokojnie odparł chłopak.
– W grudniu? To znaczy, jesteś małolat?
– Tak.
Komendant spojrzał po zebranych.
– Drogi panie, jest pan już jako trzeci przedstawiany mi jako komendant. Wszystko możliwe, że aż tylu komendantów ma ten komisariat. Nie o to chodzi... gdy wyjdę stąd, pierwsze co zrobię, to zadzwonię do telewizji i do radia. Poproszę dobrych redaktorów, aby zajęli się tą sprawą. Może, gdy zrobią reportaż o waszym komisariacie, coś ruszy się. Wiele spraw wyjdzie na jaw.
– Ty swoją telewizję i radio wsadź sobie w dupę. – skwitował komendant.
– Zobaczymy, czy będzie pan takim bohaterem przy nich? – skwitował Zygmunt.
– Proszę wszystkich do mnie! – sam jako pierwszy opuścił pokój.
Po chwili dolatywały odgłosy bardzo głośnej rozmowy. Michał spojrzał na Leszka.
– Synu, co my narobiliśmy? – padło ciche stwierdzenie.
Zygmunt teraz dopiero rozejrzał się po pokoju. Pod ścianą siedział Michał, nieco dalej Leszek. Na środku, na krześle, z rękoma skutymi do tyłu, on.
– Nigdy nie uwierzyłbym, że tak szybko, z przyjaciół, ludzie zmieniają się w wrogów. Nie mieści mi się to w głowie? – wzrok spuścił ku ziemi.
Z wielkim szumem otworzyły się drzwi. W drzwiach stanął komendant, a za nim kilku funkcjonariuszy. Komendant wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
– Kim jesteście i co tu robicie? – pytanie było krótkie i jasne.
Począwszy od Michała, Leszka i kończąc na Zygmuncie, po kolei przedstawiano się.
– Już wiem kim jesteście, teraz co tu robicie? – obrócił się wokół swej osi.
– Niech pan zacznie ode mnie. – poprosił Zygmunt.
– Dobrze. Co tu robisz?
– Mieszkam na stancji u tego pana. Mój ojciec wynajął u państwa Kurantów stancję dla mnie na czas szkoły, czyli nauki. Dzisiaj jest koniec roku szkolnego. Ten oto młodzieniec... – wskazał Leszka. – ...wraz ze swoją matką, postanowili mnie uwięzić w swoim domu. Gdy ten pan, czyli gospodarz, wrócił z pracy, poprosiłem go, aby przyszedł ze mną tu na komisariat.
– Chwileczkę... – przerwał mu komendant. – ...bo nie rozumiem dwóch rzeczy? Dlaczego cię uwięziono i dlaczego prosiłeś tego pana?
– To długa historia, później panu wyjaśnię. Gdy przyszliśmy tu, pan Michał zostawił nas na korytarzu, powiedział, że on to załatwi. Potem funkcjonariusz poprosił Leszka.
– Dlaczego wskazujesz osoby głową? Co z twoimi rękoma?
– Właśnie. Po kilku minutach wyszedł funkcjonariusz i założył mi kajdanki.
– Co takiego? – komendant zajrzał za plecy chłopaka.
Oparł się o blat biurka i po chwili usiadł na krześle. Zaraz też wstał, podszedł do drzwi.
– Niech przyjdzie tu ten, co zakładał temu chłopakowi kajdanki. – nawet nie uniósł się.
– Chciałbym teraz powiedzieć panu, dlaczego, jak się domyślam, uwięziono mnie w domu na Słonecznej.
– Słucham. Zamieniam się w słuch.
– Może ja to powiem. – zaoferował się Michał.
– Pan tu już i tak za dużo powiedział. – powstrzymał go Zygmunt. – Mieszkałem u tych państwa w pierwszej i w trzeciej klasie. Leszek, to znaczy ten osobnik, chciał udawać przed swymi rodzicami wielce zdolnego synka. Najpierw odpisywał ode mnie i od kolegów legalnie, ale po jakimś czasie znudziło się nam. Zdecydowaliśmy, że nie można tak żerować na cudzej pracy. Gdy nie chciałem dawać odpisywać mu lekcje, wciągnął w to swoją matkę.
– Zamknij się na temat mojej matki! – zawołał na niego Leszek.
– Proszę się nie unosić. – upomniał go komendant.
– Pan pozwoli wyjaśnię mu. Czy pamiętasz, jak nazwałeś moją matkę kurwą, mimo, że nigdy nie widziałeś jej? Czy twoja matka, otrzymała moje upoważnienie, do grzebania w mojej teczce? Nie pamiętam o czymś takim? Gdy pan Michał wychodził do pracy, potajemnie budziła go, grzebali w mojej teczce. Zanim my wstaliśmy, on zdążał odpisać lekcje. Zawsze, ale to prawie zawsze chwytałem go.
Przez chwilę zapanowała cisza, bo do pokoju zajrzał funkcjonariusz.
– Czy to już wszystko... – wtrącił się komendant. –... czy masz jeszcze coś do dodania?
– Nie, to jeszcze nie wszystko!? Kilka razy w szkole broniąc się mówiłem o tym. Dzisiaj właśnie chciał zademonstrować mi swą siłę. Może raczej chcieli. Jego mama zamykała nas od zewnątrz, a Leszek pilnował od środka, abym nie próbował uciekać. Jeszcze, gdy przyszedł pan Michał z pracy, wszystkie okiennice były pozamykane. Żeby uciec, musiałbym rozwalić podwójne okna i zdemolować okiennice.
– Czy taki stan rzeczy, zastał pan po powrocie z pracy? – brzmiało pytanie komendanta.
– A skąd! Pierwsze słyszę. W domu wszystko było normalnie. Nic dziwnego nie zauważyłem. – z głupim uśmieszkiem odpowiedział Michał.
– Słyszałeś? Co ty na to? – komendant przysiadł na biurku.
– Dobry ptak nie sra w swoje gniazdo. On jest dobrym ptakiem. Nie wie tylko, że tym samym pogrąża siebie. – spokojnie odparł chłopak. – Pan Michał nigdy nie uczynił mi nic złego i nie mam do niego żadnych pretensji, ani żadnego żalu, to, że kłamie... gdy wszystko wyjdzie na jaw, on będzie najbardziej wstydził się. Czy mogę dalej? W pewnej chwili, pan Michał zapytał swoją żonę, a może raczej stwierdził, chłopaków już nie ma? Jego żona odpowiedziała, tak, nie ma. Stanąłem wtedy w drzwiach. Zdziwił się ogromnie. Opowiedziałem mu, co zaszło. Poprosiłem go, aby przyszedł tu ze mną. Poprosiłem go, dlatego, że jestem nieletnim i zdaje mi się, że nie mogę składać zeznań jako sam. Uznałem, że powinien tu być ze mną, jako odpowiedzialny za mnie, na czas mojego pobytu w jego domu. Czy mam rację?
– Poniekąd tak. – odpowiedział komendant. – Dobrze by było, gdyby i pan Michał w ten sposób myślał.
– Przyszedłem tu złożyć skargę na ich syna i na gospodynię, bo we dwójkę uwięzili mnie. Oni są pewni siebie, bo w ich domu, na pierwszym piętrze, mieszka milicjant. Pański pracownik. To z nim, tak uważam, pan Michał uzgodnił, co zrobić ze mną? Pan Michał miał rozmawiać w moim imieniu... Ale to ja jestem uwięziony po raz drugi. Czy to jest normalny tryb?
– Czy to ten pan zakładał ci kajdanki? – pochylił się ku niemu.
– Tak.
– Więc teraz ten sam pan zdejmie ci kajdanki.
Funkcjonariusz pochylił się ku komendantowi.
– Czy ja mogę zadać temu panu jedno pytanie?
– Możesz.
– Na jakiej podstawie założył mi pan kajdanki? Czy dlatego, aby mnie przestraszyć? Dlaczego pan nie odczytał mi moich praw? Czy pan zna procedurę aresztowania?
– Chwileczkę. – powstrzymał go komendant. – Miało być jedno pytanie, a słyszę kilka.
– Ten pan nie odpowiada, więc zadaję mu następne.
– Nie odpowiada, bo nie dajesz mu dojść do słowa. – usprawiedliwiał go komendant.
– To znaczy, że ten pan musi aż tak dużo czasu mieć do namysłu? Czy ten dowcip, o ciężko myślących gliniarzach, to prawda? Spróbuję zapytać go wolniej. Dlaczego nie odczytał mi pan moich praw?
– Przepraszam, jakoś tak wyszło. – poczerwieniał gliniarz. Stał z kluczykiem w ręce, gotowy już otworzyć kajdanki.
– Dlaczego w ogóle, założył mi pan kajdanki?
Ale funkcjonariusz spojrzał tylko na przełożonego.
– Dlaczego założył mi pan kajdanki, na jakiej podstawie? – był dociekliwy. Ale i tym razem funkcjonariusz nie odpowiedział.
– Dlaczego założył mi pan kajdanki? Na jakiej podstawie? Mam prawo wiedzieć.
– Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. – nareszcie przemówił funkcjonariusz. Patrzył na komendanta.
– Na jakiej podstawie założył mi pan kajdanki?
– Odpowiedz mu.
– Czy on może już zdjąć mi je?
Komendant tylko skinął głową.
– Czy mógłby pan poprosić go, aby odpowiedział mi? – Zygmunt skierował swe pytanie do komendanta.
Komendant tylko spojrzał na niego.
– Przeciwko tobie złożono donos. To było podstawą. – oświadczył funkcjonariusz.
– I ty nie sprawdziłeś, czy donos jest prawdziwy, czy nie?
– Nie było czasu.
– Czy przedstawiłeś mi zarzuty obciążające mnie?
– Nie było czasu.
– To znaczy, że gdybym teraz złożył donos na ciebie, że przed godziną zabiłeś człowieka, komendant miałby prawo założyć ci kajdanki, bez żadnego słowa? Czy tak? – ale tym razem gliniarz też nie odpowiedział. – Czy pan wie, jakich jołopów ma pan w swoim komisariacie? – twarz Zygmunta była jak z kamienia. – Nie gniewam się na ciebie. – starał się uśmiechnąć. Spojrzał na jego rękę. – O! Widzę, że jesteś żonaty! – wziął go za rękę, niby, że ogląda jego obrączkę. Uniósł nieco głowę, aby nie patrzeć w jego rozporek. – Powiem ci coś. Kiedyś, w niedalekiej przyszłości, zaroi się tu od gliniarzy i wojskowych. Zdarzy się tak, że twoja żona będzie szła sobie spokojnie drogą... to znaczy ulicą. Nie będzie niczemu winna. Ale jakiś młody gliniarz, skuje ją, tak jak ty mnie. Nie będzie zważał, że będzie wołała, że jest żoną milicjanta. Ona podzieli ze mną ten los. Czy wiesz, dlaczego? Nie powiedziałeś swemu przełożonemu, w jaki sposób dokonałeś aresztowania. – spojrzał na komendanta. – Pański człowiek przyparł mnie swym ciałem do ściany, jak gdyby chciał mnie wyruchać i poprosił mnie o rękę. Nawet nie dał mi pierścionka zaręczynowego, tylko poprosił mnie o rękę. Stałem się jego narzeczoną, bez wyrażania zgody. Teraz już wiesz. Twoja żona podzieli ze mną ten sam los. Może wtedy poznasz, co to znaczy, gdy nie można obronić się? Czy chciałbyś wiedzieć, jak będzie wyglądać twoja żona, gdy wróci do domu?
– Nie.
– Nawet nie przemyślałeś dobrze swoich słów. Ona będzie tu, na tym komisariacie. Z jedną małą różnicą, zabraknie tu twego kolegi Jacka. Tak?! Nie będzie go tu. Ale za to będzie tu ktoś inny. Spuści jej porządny łomot. Wróci do domu i będzie przeklinać tę twoją zasraną pracę i twoich zasranych kolegów.
– Czy ty młody człowieku, straszysz go? – wtrącił się komendant.
– Nie, broń Boże? Mówię tylko temu jołopie, jak będzie egzekwowane prawo, przez takich jak on, w sytuacji nieco podobnej, ale jakże odmiennej.
– Radziłbym ci zastanowić się. Wszyscy słyszeli, że straszyłeś mnie. – nastawił się bojowo gliniarz.
– Bzdura! Naginasz prawo tak, aby pasowało do twojej sytuacji. Ja nie straszę cię, ja cię tylko ostrzegam. Ani Michał, ani Leszek nie powiedzieli ci, że czasami mam zdolności widzenia czegoś... w tej chwili czarno widzę twoją rodzinę. Poleją się łzy, dużo płaczu. Co prawda, nie dostałem lania tutaj, ale twoja żona dostanie go, za mnie i najgorsze, że to właśnie tu, w miejscu twojej pracy. Ktoś, tak jak ty, nagnie prawo stosownie do swojej sytuacji. Ktoś, taki jak ty, postąpi dokładnie tak jak ty. Nie będzie miał czasu, aby wszystko stało się zgodnie z prawem. Chleb będzie oddany. Możesz teraz zdjąć mi to gówno z rąk.
Odwrócił się plecami. Przez krótką chwilę panowała cisza.
Komendant patrzył twardo w blat stołu...
– A teraz na słowo. – wstał i poprowadził funkcjonariusza przodem.
– Panowie, wdepnęliście w straszne gówno. – Zygmunt uśmiechnął się do ojca i syna. – Komu to pan ma zawdzięczać? Własnemu synowi?!
Komendant nawet nie zamykał drzwi, gdy zaraz wszedł z powrotem do środka.
– Zaraz wszystko się wyjaśni. – powiedział do Zygmunta. – Panowie, chyba możecie wyjść?
– Niech zostaną, bardzo proszę. W końcu, to oni wepchnęli mnie do tego szamba. Niech teraz upaćkają się porządnie w tym gównie.
Zaraz też przyniesiono staremu jakieś papiery. Stary zatopił się w lekturze.
– Nie jesteś wcale taki czysty, na jakiego kreujesz się.
– Niech pan mówi po ludzku. – nie zrozumiał chłopak.
– Jesteś podejrzany o kilka przestępstw.
– Podejrzany? Ja pana też podejrzewam o wiele rzeczy, a jakoś pana nie aresztuję? Niech pan przedstawi mi, chociaż jedno? To chyba nie jest tajemnicą?
– Absolutnie?! Dla ciebie nie może to być tajemnicą. W sześćdziesiątym siódmym, morderstwo profesora...
– W sześćdziesiątym siódmym i dopiero teraz ktoś czyta mi to? – aż przymrużył oczy.
– Czy to coś dziwnego? – zdziwił się komendant.
– Tyle lat czekał pan, aby mi to przeczytać?
– Data złożenia doniesienia jest dzisiejsza.
– Więc ten ktoś, tyle lat czekał na to, aby to złożyć? Czyj to jest donos? Domyślam się, że syna, czyli Leszka?
– Nie ważne. – stwierdził stary.
– Czy ktoś sprawdził to?
– Kiedyś prowadzone było śledztwo, na ten temat. Ta sprawa jest mi znana.
– Czy nie zdaje się panu dziwnym to, że dopiero dzisiaj zgłasza się do pana istota i donosi... czy ten młody człowiek nie chciał kiedyś zeznawać, co go dzisiaj ruszyło? Czy mogę zapytać go o coś?
– Pytaj.
– Czy dzisiaj wraz ze swoją matką, uwięziliście mnie w swoim domu? – Zygmunt z twarzą porucznika Kolombo wpatrywał się w Leszka.
Leszek spojrzał na ojca i oczy spuścił ku ziemi.
– On nie musi ci odpowiadać. – skromnie odpowiedział Michał.
Zygmunt spojrzał na komendanta.
– Czy mam prawo żądać odpowiedzi? Oni przecież napisali donos?
– Masz prawo. – odpowiedz starego była jasna.
– Czy dzisiaj...– skierował pytanie do Leszka. –... wraz ze swoją matką, uwięziliście mnie w swoim domu?
Ale Leszek uparcie patrzył w podłogę.
– Czy stworzyliście taką sytuację, abym nie mógł opuścić waszego mieszkania? – ale nie było odpowiedzi. – Czy pozamykaliście okna i drzwi od zewnątrz, abym nie mógł wyjść?
– Nie odpowiadaj, nie musisz. – podpowiedział mu ojciec.
– Zapomniałeś o jednym, że jesteś silny, mocny, bohater? Przecież masz moc, władzę? Zawsze mówiłem panu, panie Michale, że pański syn jest ciemniakiem. Nie umie nawet sam zbudować prostej odpowiedzi. Patrzy i czeka na ratunek od tatusia.
Ale tym razem dopiekło Leszkowi i podniósł głowę.
Zygmunt zdecydował, że albo teraz, albo nigdy.
– Czy dzisiaj wraz ze swoją matką...
– Tak! Uwięziliśmy cię! I co z tego? – dumnie uniósł głowę.
– Nic. – zdumiał się kolega. – Nareszcie stałeś się mężczyzną. Nareszcie odpowiesz sam za swój czyn. – Zygmunt dumnie uśmiechnął się w stronę Leszka.
– Czy tam, w tym donosie, jest wspomniane o tym, że uwięzili mnie? – spytał starego.
– Nie. – stary szybko przeleciał wzrokiem po kartce.
– Sam pan widzi, do czego zdolni są ludzie? Jak nazywają się tacy ludzie? Kable? Kapusie? Podpierdalacze? Jest takie jedno określenie, które pasuje do nich, pasożyty.
Michał pochylił się i oparł głowę o ręce wsparte na kolanach.
– Synu, synu... – szeptał cicho.
– To oni powinni poprosić o to, ale zrobię to ja. Czy można sprawdzić tą informację?
– Uważam, że chyba nawet trzeba. – stwierdził krótko stary.
– A może niech on powie, skąd ma tak dobre informacje? Dlaczego napisałeś, właśnie tak? Wiesz coś na ten temat? Ukrywasz coś?
Ale Leszek milczał.
– Powiedz nam. – dodał komendant. – Nie chcesz odpowiadać na pytania kolegi, nie musisz, ale na moje musisz.
Leszek wyjął chusteczkę.
– Tato? – szukał ratunku u ojca.
– Synu, wdepnęliśmy w gówno. Teraz w tym gównie musimy brnąć. Nie umiem ci pomóc, to teraz ty główkuj, abyśmy wyszli z tego cało.
– Może pomóc ci? – Zygmunt uśmiechnął się. – Skąd wiesz, co stało się z profesorem?
– Ty przyznałeś się.
– O!? Coś nowego? I na pewno powiedziałem ci o tym, w wielkiej tajemnicy?
– Nie w tajemnicy...
– A może widziałeś to? – szybko zadał pytanie Zygmunt. – A może byłeś tam? Czy byłeś tam? – wlepił w niego swoje wielkie gały.
Zerknął na komendanta.
– Mnie nie odpowie, ale może panu odpowie?
– Czy byłeś świadkiem zajścia? Proszę nam odpowiedzieć.
Wszystkie oczy zwróciły się na Leszka.
– Komendant chce... – Zygmunt zwrócił się do niego. – ... abyś powiedział mu, czy byłeś tam? Komendant chce... abyś powiedział, czy widziałeś to? Komendant chce... poznać prawdę?
– Uspokój się już. Nie musisz wyręczać komendanta. – odezwał się stary.
– Trzy lata byłem z nim w jednej klasie, umiem z nim rozmawiać. Siedziałem z nim w jednej ławce. – wyjaśnił chłopak. – Czy widziałeś całe zajście? Czy byłeś tam? Przypomnij sobie.
Leszek spuścił głowę.
– Tak. – powiedział krótko.
– Synu!! – jęknął Michał.
Leszek spojrzał na ojca.
– Byłem tam. Widziałem wszystko.
– Synu, co ty mówisz? Zamilcz! – Michał poderwał się.
– Byłem tam, widziałem to wszystko. To wszystko. – wyjaśnił Leszek.
Komendant zdumiał się i zanim cokolwiek powiedział, wyprzedził go Zygmunt.
– Dlaczego nie pomogłeś profesorowi? A może ty chciałeś mu pomóc?
Zygmunt odwrócił się do starego.
– On mnie nie posłucha, ale gdy pan mu powie, dowiemy się... niech opowie panu samo zajście, jak to było? Sam wypadek.
– Tato? Tatuś ratuj mnie... czuję, że tonę? – Leszek gotów był rozmazać się.
– Synu, wdepnąłeś w porządne gówno. Ciągniesz mnie jeszcze za sobą. – Michał bezradnie rozłożył ręce.
Komendanta zaczęła wciągać sytuacja.
– Kolego? Odpowiedz na pytanie. Czy chciałeś pomóc profesorowi?
– Tak.
– Co zrobiłeś?
– Wziąłem go za ręce... chciałem, aby... ja wtedy byłem na korytarzu! – plątał się Leszek.
– Po co brałeś go za ręce?
– On chciał... – Leszek błagalnie patrzył na kolegę, szukając ratunku.
– Nie patrz się na mnie! To ty twierdzisz, że byłeś tam. Ja nie wiem, co ty tam robiłeś?! Ja z tobą nie byłem.
– Czy on był wtedy tam z tobą? – komendant wskazał Zygmunta.
– Nie... tak.
– Więc tak, czy nie?! – niecierpliwił się komendant.
– Tatuś, ja wtedy byłem na korytarzu...
– Dlaczego brałeś profesora za ręce? Co chciał zrobić profesor?! – stary denerwował się. – Powiedz nam wreszcie!
– Panie komendancie, czy to nie jest czasem... – wtrącił się Michał.
– Co ma ”nie być czasem”?! – huknął na Michała.
– Panie Michale, jak to łatwo jest kogoś oskarżać, jak to ciężko jest się bronić... zaznał tego już pewien funkcjonariusz, zaznał już tego pański syn. Panie komendancie, profesor był cały czas przytomny, gdy wieźli go do szpitala. Powiedział nam o tym, nasz wychowawca, Tomek Wiśniewski. On im powiedział, co stało się wtedy. Gdy pan chce poznać prawdę, proszę skontaktować się z nim. On panu powie. Teraz widzisz Lechu, jak lekko się kogoś oskarża... ale, jakże ciężko jest się bronić. Nie znaczy to wcale, że cię usprawiedliwiam, komendant zrobi to, co do niego należy. Tak jak powiedział twój ojciec, wdepnąłeś w gówno. Twoja moc nie pomoże ci teraz.
– O czym mówisz? – zdziwił się komendant.
– Demonstrował mi swą władzę przed matką, albo... razem z matką. – żałośnie uśmiechnął się Zygmunt. – Czy to wszystko, o co mnie oskarżali?
Stary zerknął na kartkę.
– Nie, w tym samym roku zabójstwo nauczyciela...
– Tym razem, kto? – zdziwił się chłopak.
– Jerzy Borkowski. – przeczytał z raportu.
– Mój wujek, czy o nim myślałeś? – skierował się do Leszka.
– Nauczyciel, ze ”Szkoły Podstawowej”. – stary przeczytał z raportu.
– Zgadza się. Co jemu zrobiłem? Może inaczej, czy panowie sprawdzili wiarygodność danych? Czy sprawdził ktoś, co stało się z tym człowiekiem?
– Nie, jeszcze nie. – krótko odpowiedział stary.
– Proszę pana, może lepiej, najpierw sprawdźcie to wszystko, krótsza będzie rozmowa. Czy to wszystko?
– Rok siedemdziesiąty, przemoc i uszkodzenie ciała profesora... znęcasz się nad swoimi nauczycielami?
– Śmieszy cię to? – zdziwił się komendant, chociaż i jego to też zaczynało śmieszyć.
– Wystarczy zadzwonić do szkoły i zapytać o adres. Następnie posłać kogoś tam i przekonać się. Czy może pan to zrobić?
– Będę musiał, nie mam innego wyjścia. – przycisnął w telefonie klawisz. – Poproś Szymona do mnie.
Gdy pojawił się funkcjonariusz w pokoju, powiedział do niego.
– Sprawdzisz kilka adresów. Skąd jest Zwierzyński?
– Profesor, w szkole w Ursusie. W Zespole Szkół imieniem Wilhelma Piecka.
– Skontaktujesz się ze szkołą, niech dadzą ci namiary na niego. Zadaj mu jedno pytanie, czy jest zdrów? Nic więcej. – pouczał go. – A ten... – szukał w raporcie. – ...Borkowski?
– Szkoła Podstawowa w Żeliszewie. Kierownik szkoły, Stefan Wolf. Bynajmniej był nim, gdy kończyłem szkołę. Borkowski mieszka u państwa Brochockich, w Rososzy.
– Gdzie to jest?
– W Siedleckim.
– Dobrze. Potrwa to jakiś czas, musimy czekać. – uspokoił wszystkich komendant.
I wszyscy czekali. Komendant chciał wyjść, ale Zygmunt podniósł się.
– Czy mógłby ktoś zostać tu z nami? Oni jeszcze gotowi zrobić mi krzywdę?
Komendant popatrzył na zebranych.
– Zaraz ktoś tu przyjdzie.
Zostawił drzwi otwarte. Zygmunta śmieszyła ta sytuacja, ale Leszka i Michała nie. Ojciec powtarzał ciągle.
– Synu, wdepnąłeś w gówno. Synu, wdepnęliśmy w gówno.
Po chwili jego narzekania, Zygmunt cicho powiedział do gospodarza.
– Na początku roku szkolnego, chciałem panu powiedzieć prawdę o pańskim synu, ale pan był tak dumny ze swego synka. To przecież pan przekonywał mnie, jakież to oceny ma pański synek. Mówiłem panu, że on przepisuje zeszyty po dziesięć razy, aby tylko zadowolić tatusia. Pan patrzył na estetykę, nie na wiadomości, ani to, skąd one się biorą?
– Zamknij się! – wezwał go Leszek.
– Synek chciał dorównać tatusiowi. Pańskie zeszyty zaimponowały mi, przyznam szczerze. – uśmiechnął się do Michała.
– Pogódźcie się. – zaproponował chłopakom Michał. – Leszek, jeszcze jest czas. To jedyne wyjście, wyjścia z tego gówna.
– Pan chyba sobie nie zdaje sprawy z tego, że ja jeszcze nie złożyłem skargi, na pańskiego syna i żonę. To było bezprawne ograniczenie wolności.
Po jakimś czasie przyszedł komendant i zaczął tajemniczo oświadczać, że...
– Andrzej przesyła pozdrowienia.
Dla wszystkich było jasne, że oskarżenie Leszka dało dupy. Wystąpiły komplikacje z połączeniem się z Żeliszewem.
– Połączcie się z Kotuniem i niech jakiś gliniarz przejedzie się do Żeliszewa.
– Jak daleko jest z Kotunia do Żeliszewa?
– Trzy do czterech kilometrów.
– W takim razie, to jeszcze chwilę potrwa. Musicie panowie jeszcze czekać. – komendant rozłożył ręce. – Sami chcieliście tego?
Nie było innego wyjścia, jak tylko zgodzić się i czekać. I czekali.
W pewnej chwili wparował stary do pokoju.
– Jest połączenie! – szybko wcisnął klawisz w aparacie. – Można przełączyć!
Ktoś po tamtej stronie jeszcze z kimś rozmawiał. Komendant kilkakrotnie wzywał do rozmowy.
– Halo!? Chcemy rozmawiać z panem Jerzym Borkowskim!
– Przy aparacie! – zawołał ktoś.
– Mówi komendant komisariatu MO w Ursusie, moje nazwisko Zbigniew Krasucki. Miło mi!
– Mnie również. – odezwał się głos po tamtej stronie.
– Jest taka nietypowa sprawa, inaczej nie dzwoniłbym do pana.
– Co się stało?
– Jest u nas na komisariacie ktoś, kogo chciałbym, aby pan zidentyfikował.
– O Boże, czy jakiś wypadek?! Czy będę musiał jechać tam?
– Przepraszam bardzo, niech pan się nie przestrasza. Identyfikacja ma być telefoniczna. Jest tu ktoś, kto podał nam pańskie nazwisko. Chciałbym, aby pan powiedział nam, czy zna pan kogoś takiego i co was łączyło?
– Kto to taki?
– Czy mówi panu coś nazwisko, Zygmunt Pacelak?
– Jak duży, jak stary jest ten ktoś? Oczywiście, że mówi mi coś to nazwisko? Jeden z uczniów nazywał się tak. Skończył szkołę trzy lata temu. Co mu się stało?
– Nic, naprawdę nic. My tu będziemy sobie rozmawiać, a bardzo bym prosił, aby pan wsłuchiwał się w naszą rozmowę.
– Dobrze.
Zwrócił się do Zygmunta.
– Czy poznajesz ten głos?
– Nie, bo nigdy nie rozmawiałem z nim przez telefon.
– To nie ważne, czy przez telefon, czy normalnie, głos nie zmienia się?
– Może to i Borkowski? Nie wiem?
Zbliżył się do aparatu.
– A czy pan poznaje ten głos?
– Ten ktoś, ma rację. Nie zawsze głos naturalnie, brzmi tak samo, jak przez telefon.
– Proszę powiedzieć, czy to jest pański uczeń?
– Nie wiem, myślę, że tak?
– To jest pański uczeń. Ten ktoś, jak to pan określił, nazywa się Zygmunt Pacelak. Myślę, że ten ktoś, chciałby panu coś powiedzieć?
Znów skierował się do Zygmunta.
– Czy chcesz z nim porozmawiać? Czy chcesz mu coś powiedzieć? Możesz... masz szansę.
– Nie mam mu nic do powiedzenia. Nawet nie wiem, czy to jest on?
– Jestem Jerzy Borkowski.
– Każdy tak może powiedzieć. U Brochockich nie ma telefonu.
– My mieszkamy u Kielaka, nie u Brochockich.
– Co jeszcze?
– Teraz rozmawiam ze szkoły.
– Jak duża jest szkoła?
– Nie rozumiem?
– Jeżeli dzwonisz ze szkoły, powinieneś wiedzieć, jak duża jest szkoła?
– Jednopiętrowa.
– Na którą stronę jest wyjście ze szkoły?
– O co ci chodzi? Dlaczego mnie sprawdzasz?
– Gliniarze robią różne siupy. Trzech gliniarzy przedstawiało się jako komendanci komisariatu.
– Rozumiem. Wyjście jest na kościół, na południowy wschód.
– Teraz wierzę ci.
– Co tam się stało?
– Przepraszam cię bardzo, ale musiałem.
– Czy pomóc ci w czymś?
– A chciałbyś? Przepraszam bardzo, jak mam ci mówić, pan, wujek, czy ty?
– A jak chcesz?
– Nie chodzi o to, jak chcę, ale jak sobie życzysz? Mogę mówić ci pan, bo byłeś moim nauczycielem, mogę mówić ci wujku, ożeniłeś się w końcu z moją bliską ciotką, mogę też mówić ci ty, dorośli mówią sobie po imieniu, powinni bynajmniej.
– Więc mów mi po imieniu.
– Dzięki. Chciałeś coś dla mnie zrobić? Czy?... gdy milicja rozłączy się z tobą, mógłbyś zadzwonić do telewizji lub do radia, aby jakiś dobry dziennikarz zajął się tą sprawą? Popełnionych zostało wiele czynów, godnych uwagi dziennikarzy.
– Zygmunt, co tam się stało?
– Chciałbyś wiedzieć? To chwilę potrwa? Jak długo mogę z nim rozmawiać? – skierował się do komendanta.
– Po jasną cholerę ci telewizja i radio? – oburzył się stary. – Chcesz rozgłosu?
– Nie, chcę zabezpieczenia, że będziecie postępować tak, jak na gliniarzy przystało?
– Stanie się to i bez dziennikarzy.
– O key! Zgoda.
– Zygmunt, co tam się stało? – poleciało z głośnika.
– Powiem ci, ale w skrócie, bo szkoda czasu. Mieszkałem kilka, to znaczy dwa lata u takich państwa na stancji. Dzisiaj u nas w Ursusie jest koniec roku szkolnego, ich syn i gospodyni postanowili uwięzić mnie. Następnych dwóch idiotów przyszło ze mną na komisariat. Tak pokierowali sprawą, że w komisariacie aresztowano mnie. Gliniarze obeszli się ze mną po chamsku.
Komendant znów oburzył się.
– Miałeś być kulturalny!
– Jak mam powiedzieć mu, że miałem kajdanki na ręku? A może mam to pominąć?
– Kajdanki? – zdziwił się Jerzy.
– Tak, kochany. Przed komendantem, obok telefonu, leży akt oskarżenia. W nim...
– Co takiego?
– Czy może pan mi podpowiedzieć? Jestem oskarżony o zamordowanie lub zabicie kilku osób.
– Co? Boże drogi? Chyba nie zrobiłeś tego?
– Żeby było śmieszniej, jednym z nich jesteś właśnie ty.
– Ale ja żyję!
– I za to dziękuję ci. Czy wiesz, co stałoby się, gdyby tak przypadkiem coś ci się stało? Mało tego, jednym z moich... jak się takie osoby nazywają, co się ich zabije?
– Denaci, ofiary?
– Jedną z moich ofiar, był lub miał być profesor, ale gdy odwiedzili go gliniarze, czuł się świetnie.
– Nie rozumiem? Więc, o co zostałeś oskarżony?
– Może inaczej, kto mnie oskarżał? Ojciec i syn, którzy to zrobili... w ich rodzinach zdarzają się osoby psychicznie chore. Widocznie padło na nich.
– Ty skurwysynu! – zasyczał Leszek.
– Leszek, zamknij się. – uspakajał go ojciec. – Sami nawarzyliśmy sobie tego piwa.
– Bądźcie ciszej! Proszę nam nie przeszkadzać! – uniósł się Zygmunt. – Jerzy, jesteś tam jeszcze?
– Tak, jestem słucham cię.
– Czy jeszcze minutkę mogę z nim porozmawiać? – spytał komendanta.
– Skoro chcesz. Jeżeli coś ważnego? – odpowiedział stary.
– Minutka i skończę. Jerzy...
– Tak?
– Zrobiłeś dla mnie coś wielkiego, chciałbym odwzajemnić ci tym samym. Powiem ci coś. Czy możesz wziąć słuchawkę w lewą rękę?
– Tak?
– Prawą rękę połóż na ciele, na gołym ciele, tam gdzie masz serce.
– Chwila... tak?
Zygmunt czynił to samo. Zamknął oczy i uniósł głowę.
– Telefon jest naszym łącznikiem. Jestem teraz w twoim życiu.
– Gdzie?
– Czy znasz kogoś, o imieniu Michał?
– Tak, to mój serdeczny kolega, przyjaciel.
– Nie wierz mu. On założy ci pętlę na szyję. Proszę cię, nie wierz mu. Nie wdawaj się, w żadne z nim konszachty. On upozoruje twoją śmierć.
– O czym ty mówisz?
– On upozoruje twoje samobójstwo. Gdy będziesz nieprzytomny, założy ci pętlę na szyję, powiesi cię. Nie ufaj mu.
– O czym ty mówisz?
– Zrobisz jak zechcesz? To twoje życie. Chcę cię chronić, jesteś moim wujkiem. Szukaj kontaktu ze mną. Chciej tego, pomogę ci. Spotkaj się ze mną.
– Kiedy?
– To ty musisz chcieć. Kocham cię, jak prawdziwego wujka. Pamiętaj, o co cię prosiłem, zadzwoń do dziennikarzy, jak się rozłączą. Cześć!
Opuścił głowę, poprawił się.
– Może pan przerwać połączenie.
– Dziękuję za połączenie! – zawołał komendant do mikrofonu.
Zapanowała cisza. Zygmunt patrzył w podłogę, jak gdyby czekał stamtąd ratunku.
– O co jestem jeszcze oskarżony? – spytał spokojnie.
– Uważam, że pan... panowie, wycofujecie oskarżenie? – skierował się do ojca i syna. – Uważam za stosowne, pięknie przeprosić pan. – wskazał na Zygmunta.
– Czy mogę poprosić pana, aby pan w moim imieniu, przedstawił tym panom, akt oskarżenia, za nieprawne uwięzienie mnie w swym domu? Nazwijmy to, ograniczenie swobód, albo wolności?
– Jeżeli koniecznie chcesz, nie mogę cię przekonywać i odradzać, ale musisz napisać to sam.
– Nie jestem teraz w stanie.
– Skarga musi być napisana własnoręcznie.
– Nie jestem teraz w stanie. Czy jestem wolny, czy mogę już pójść? Niech jakiś gliniarz zaprowadzi mnie gdzieś. Muszę się położyć, zamknąć oczy, proszę. – nie czekając na nic, położył głowę na biurku i przyłożył się do snu.
– Co ty robisz? – zdziwił się komendant.
– Jest to konieczne, abym mógł dalej funkcjonować. – mamrotał chłopak.
Zygmunt nie został, ani ukarany, ani zamknięty, jak sobie tego życzyli oskarżyciele. Wręcz przeciwnie, najedli się tylko wstydu. Jacka ukarano za wprowadzanie zamieszania.
Michał z Leszkiem, ośmieszeni przez samych siebie, musieli ze wstydem opuścić komisariat.
Michał, uczynił jedynie ten dobry gest, że kazał pogodzić się Leszkowi z Zygmuntem. Na zapomnienie tego, co się stało, weszli do sklepu i kupili wino. Zygmunta rozśmieszyło to, bo uznał, że takie alpagi, to można walić na rowie, a nie na zgodę?
W domu Michał starał się poustawiać wszystko i wszystkich na właściwych miejscach.
Lenka musiała może i wbrew sobie pogodzić się z faktem, że dała dupy. Próbowała grać rolę dobrej i wielkiej gospodyni.
Leszek był prawie, że nie zauważalny. W pewnej chwili nawet Zygmunt doszedł do wniosku, że nawet w czasie roku szkolnego nie bywał tak przyjemny, jak tego wieczora.
Zygmunt poproszony przez Michała doszedł do wniosku, że faktycznie, jest już za późno, aby jechać do Siedlec. Pojedzie jutro. Mieli przecież jeszcze winny poczęstunek. Ale i tu zaraz się opamiętał. Doszedł do wniosku, że byłby dupkiem, gdyby teraz pozwolił sobie na dalsze poufałości.
Pamiętał jednak, że obiecał Michałowi, że powie mu coś o Leszku. Michał też widocznie pamiętał to, bo w pewnej chwili, gdy zostali sami, wpadli od razu na ten temat.
Wieczór ten wyglądał zupełnie inaczej niż inne wieczory. Gdy Zygmunt decydował się przebywać w swoim pokoju, Michał podążał na pogawędkę. Po chwili zapraszał go do ich pokoju, gdzie zastawiono stół napitkami, kawą, ciastem, alkoholem.
Opowiedział im, co stanie się z Leną. Co uczyni Leszek, co uczynią domownicy?...
– Proszę mnie źle nie zrozumieć? – uprzedził ich Zygmunt. – Nie mówię tego, żeby wyśmiać się z was, mówię to, abyście mogli się zabezpieczyć, przed tym, co będzie. Nie chcę tego powiedzieć, ale to aż ciśnie mi się na usta... będzie to kara, za to wszystko zło, co pani wyrządziła lub wyrządza innym. Gdy to się stanie, nic już pani nie pomoże. Ale do tego czasu, każda pomoc poprawić może, stan pani rzeczy.
– Chwileczkę. – przerwał mu Michał. – Jednej rzeczy nie rozumiem. Czy to, o czym mówisz, o czym powiedziałeś, ma być, jako, jakiś kataklizm? Jako...
– Przepraszam bardzo. – przerwał mu też. – To, co powiedziałem, o czym jeszcze chcę powiedzieć wam... czy wie pan, po co ludzie się rodzą? Po to, aby potem umrzeć. To prawda, można to powiedzieć w inny sposób. Ale zasłużyliście na tyle. Ten, który pokazuje mi to wszystko, daje mi wolną rękę. To tylko ode mnie zależy, w jaki sposób przekażę wam? Jestem narzędziem w ręku Boga. Można mnie uderzyć, można mnie zranić, można mnie zabić... ja przecież też kiedyś umrę. Ale zanim to nastąpi, mogę zabić wiele istot, mogę uratować wiele istot. Mogę pomóc lub zaszkodzić. Czy pamięta pan, naszą studniówkę? Albo kilka dni potem? Była u was Aśka. Prosiła... ciocia porozmawiaj z nim... nie byłem jeszcze wtedy gotów. Chciałem jeszcze mieszkać u was kilka miesięcy. Nie chciałem, abyście patrzyli na mnie, jak na dziwoląga. Chciałem, aby dojrzało to, co chcę wam przekazać. Dlaczego z tym wszystkim kieruję się ciągle do pana? Uważałem, że pan jako jeden i jedyny w tym domu, jest człowiekiem sprawiedliwym. Teraz mogę powiedzieć, że zawiodłem się. Widziałem, że gdy trzeba skarcić Leszka, karcił go pan, gdy trzeba było wydać osąd, o czymś lub o kimś, ten osąd był sprawiedliwy. Dzisiaj ja mam was osądzić. Ale to wy sami zadecydujcie, jaki ma być ten sąd? Zastanówcie się chwilę i... zacznę od pani... jak pani uważa, czy zasłużyła pani na to, aby pani pomóc? Aby wskazać pani to miejsce krytyczne, ten najgorszy moment? Gdy pani powie, że tak, zasłużyła pani, powiem. Jeżeli pani powie, że... nie, nie zasłużyłam... nie powiem. Proszę się zastanowić. A ty Lechu? Czy swoim postępowaniem, zasłużyłeś na to, aby skrócić ci cierpienie? Będziesz patrzył, jak twoja matka kona. Będzie umierała tak długo, jak długo ty pozwolisz jej na to. Czy zasłużyłeś na to, aby ci wskazać, jak pomóc tobie i jej? Zastanów się? A pan? Panie Michale, czy jest pan gotów powiedzieć, że pan zasłużył względem mnie, abym powiedział panu, w jaki sposób panu pomóc? Zaznaczam, do dnia dzisiejszego nie miałem do pana żadnych migawek. Czy dniem dzisiejszym zasłużył pan sobie na to, aby panu pomóc? Niech pan przez chwilę zastanowi się. Najmniej w tym wszystkim jest winy Alki. Jest jeszcze za mała, aby brać odpowiedzialność za swoje czyny. Ale niestety, ją to dotknie najbardziej.
– Myślałam, że masz nam coś bardziej mądrego do powiedzenia, ale to co mówisz, to tylko twoje fantazje. – stwierdziła Lena. Zaczęła się dziwnie, albo raczej głupio uśmiechać, wstała i chciała wyjść.
– Do jakiego wniosku pani doszła? Czy zasługuje pani na pomoc? – przerwał jej chłopak.
– Jesteś śmieszny. – rzuciła mu i tylko z grzeczności, że siedzą przy wspólnym stole, nie bluznęła.
– Rozumiem. Nie mam do pani żalu.
Lena wzięła ze stołu papierosy i wyszła do kuchni.
– Michał, idę do kur. Moim zdaniem, to najmilej spędzony będzie czas.
– A ty Lechu, jaka jest twoja decyzja? Do jakiego wniosku doszedłeś?
– Spadaj na bambus! – jego decyzja była krótka.
– Rozumiem i ciebie. Najgorsze jest w tym to, że nie umiem gniewać się na was. Dlatego, że to i tak nic nie da? W młodym wieku staniesz się sierotą, a twój ojciec wdowcem, młodym wdowcem, ale to nie jest najgorsze. Moc, której tak bardzo pragnąłeś i którą dzisiaj ode mnie otrzymałeś, pozwoli ci zabić matkę. Ona będzie tak długo żyła, jak długo ty jej pozwolisz. Czy pamiętasz studniówkę? Powiedziałem ci, ty ją zabijesz, ale ja postaram się przedłużyć jej życie, mimo, że nie zasługuje na to. Twoja moc okaże się niczym nie warta. To, czego tak strasznie pragnąłeś, okaże się tylko złudzeniem.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się Michał.
– Nie miałbyś ochoty pójść zapalić? Albo pomóc matce? – Zygmunt skierował się z pytaniem do Leszka, mimo pytania Michała.
– Słuchanie ciebie przyprawia mnie o mdłości. – Leszek wstał i wyszedł.
Zygmunt popatrzył za nim, aż ten zamknął za sobą drzwi.
– W takiej kolejności, będą opuszczać pański dom. Z tą różnicą, że żona, jako trup, syn pójdzie do żony.
– Chwileczkę? – Michał nie zrozumiał.
Zygmunt pomachał rękoma.
– Nie mogę nic panu wyjaśniać. Musi pan sam zrozumieć, o co chodzi? Teraz mogę panu odpowiedzieć na pytanie, o czym mówiłem z tą mocą? Dzisiaj Leszek posiadł we władanie moc. Co to jest? Jest to zło, jakie może wyrządzać ludziom, ludziom nie rodzinie, ale on zacznie od rodziny. Jego pierwszą ofiarą, będzie jego matka.
– Mów jaśniej, o jakiej mocy mówisz, o jakim źle? Co on może? – wystraszył się Michał.
Zygmunt zaczął się śmiać.
– Są ludzie, którzy wierzą, że posiadają moc czynienia dobra i czynią je. Inni wierzą, że posiadają moc czynienia zła i czynią je. Nikt z ich nie wie, czy zło, które czynią jest złem, czy dobrem? Czy dobro, które czynią, jest dobrem, czy złem? Posiadają moc, a nie posiadają wiedzy.
– A Leszek? Czy ma moc i wiedzę?
– Nie wiem? – zaśmiał się chłopak. – Proszę jego o to spytać? Chciał posiąść moc i ofiarowałem mu... czy posiadł ją, czy nie, to pytanie musi zadać pan jemu osobiście?
– Odpowie?
– Nie wiem, to pański syn?
– O Boże, toż to piekło nie dom.
– Przecież mówiłem panu, że nawet pan nie wie, co kryje się w pańskim domu? Nawet pan nie wie, kogo pan wychował? Mówiłem to panu, pan nie umie słuchać. Pan słucha tylko tego, co pan chce usłyszeć, ale jeszcze tysiące zdań było między wierszami.
Michał zakrył twarz rękoma. Jego czoło i tak już wysokie, zdawało się być jeszcze wyższe.
– Ona... – Zygmunt wskazał Alkę. – ...tylko zostanie przy panu. Powinien pan zdobyć się na to, aby pokochać ją tak, aby kiedyś na starość, z czystym sumieniem mogła podać panu kromkę chleba i szklankę wody, a widzę, że poda. Będzie miała swoje złe i dobre strony, ale poda chleb i wodę. – uznał, że dalsza rozmowa nie ma sensu.
Zdawało mu się, że Michał pogrążył się w zadumie. Wstał i poszedł do swego pokoju. Położył się i chciał odpocząć.
W kuchni pojawili się Lenka i Leszek. Michał poszedł do nich. Zamknął drzwi i ostro z nimi dyskutował. Po chwili w pokoju zatrzęsła się podłoga, to Leszek szedł do pokoju chłopaków.
– Ty skurwysynu. – stanął nad leżącym. – Musiałeś powiedzieć ojcu?
Zygmunt podniósł się i usiadł. Patrzył przez chwilę na kolegę.
– Ty wiesz dobrze, kto jest skurwysynem? To pierwsze. Drugie... wstydzisz się tego, czego tak strasznie pragnąłeś? Trzecie... tak, powiedziałem mu. Zasłużył na to, aby wiedzieć, jakiego synalka wychował? Wie o tym matka, dlaczego ojciec miałby nie wiedzieć? Chcesz, aby umarł w nieświadomości?
– Powinienem cię zabić!
– U! brawo! – zawołał Zygmunt rozbawiony.
Do pokoju wszedł Michał.
– Czy jest jeszcze coś czwartego? Po czwarte... pierwszą osobą jaką zabijesz, będzie to twoja matka. Czy jesteś zadowolony? Tak bardzo chciałeś posiąść moc, masz ją. – Zygmunt wstał. – Jest to moc czynienia zła! Ja wiem, chciałeś, abym ci oddał swój dar. Ale tego nie można dawać. Po prostu, źle się wyraziłeś. Ale moc zła, jest rzeczą przejściową.
– Tata, ja nie wiem, o czym on mówi? – usprawiedliwiał się przed ojcem.
– Nie wiesz? To może ci wyjaśnię? Ten, kto posiada moc zła, musi być pochłonięty przez piekło. Zrobiłeś ojcu niezły prezent. Stał się ojcem szatana. Nie można dać swemu ojcu, nic lepszego, ponad ”to”?
– Tata, przysięgam ci, nic nie wiedziałem o tym? – był gotów rozpłakać się.
– Widzi pan?! Jednak przyznaje, że posiadł ”to”. – stwierdził Zygmunt.
– W jaki sposób? – spytał go Michał.
– Tata, naprawdę nie wiem?
– Oj przepędzę ja go z ciebie, oj przepędzę! – Michał pogroził palcem synowi.
Zygmunt zaczął się śmiać.
– Czy to prawda, co mówisz?
– A chce pan wiedzieć?
– Chcę.
– Dobrze! Ale tylko w cztery oczy. Leszek zostaw nas samych.
Leszek posłusznie wyszedł. Ojciec kazał zamknąć za sobą drzwi kuchenne. Gdy zostali sami, Michał zapytał.
– Czy jest jakiś sposób na odwrócenie tego gówna?
Zygmunt uśmiechnął się.
– Jedni ludzie wierzą, że są silni, inni, że są słabi, chociaż tak naprawdę i jedni i drudzy, gówno potrafią. To prawda, posiadam jakiś dar. Sam nie wiem, jak z niego korzystam. Leszek wiedział o tym i uwięził mnie z matką tu, po to, abym oddał mu to. Tak strasznie tego pragnął, że wystarczy powiedzieć, że masz i ucieszył się. Czy nie lubię Leszka? Nie. Nie ma na świecie takiej istoty, że mógłbym powiedzieć, tego kogoś nienawidzę. Jest mi tylko go żal. Chciał przed panem, jako swoim ojcem, grać rolę dobrego syna i trzeba zaznaczyć, zdolnego syna. I taką rolę grał. Czy mu to wychodziło? Nie zastanawiałem się nad tym i nie interesuje mnie to? Mam swoich problemów stosy. Wiem i wiedziałem o tym, że wciąż odpisywał ode mnie lekcje. Przyznaję, czasem mnie to wkurzało. Czy to wystarczy, aby kogoś znienawidzić? Za mało. Czy coś z tego pan kapuje? Dlaczego więc mówię to, czy tamto? Gdy powie się komuś, że spotka go zło i ten ktoś zda sobie z tego sprawę, stara się poprawić, stara się być lepszym, stara się dać innym więcej dobra niż ofiarowano jemu. I o to mi chodzi. Robię wszystko, aby zrozumieli, że postępują źle. Mam nadzieję, że poprawią się, że oderwą się od czynienia zła i zaczną czynić dobrze. Nie chodzi już, aby czynili to dobro mnie, ale niech okażą to innym... i to będzie właśnie to, czego oczekiwałem.
– To znaczy...
– Ciszej... niech pan mówi ciszej...
– To znaczy, że on nie posiada żadnego zła?
– Posiada tyle zła, ile go w sobie nosi. Nie ma nic takiego, jak zło, w myśl, że jest to rzecz, jak książka, czy zeszyt. Otwieramy to i zło wyskakuje na świat. Gdy nie zrozumie sensu życia, może pan go kąpać w święconej wodzie i tak będzie złym człowiekiem. Gdy zrozumie sens życia, chociażby wszystkie moce piekielne sprzysięgły się przeciwko niemu, nie pokonają go. Oto cała filozofia.
Michał spod nosa uśmiechał się ku Zygmuntowi.
– Patrzcie go patrzcie. Nie posądzałem cię o coś takiego. Zdradziłeś się przede mną?
– Nigdy nie obawiałem się pana.
– Czyli, że żonie nic nie grozi?
– Nie, grozi jej i to coś strasznego. Czy mogę postraszyć pana tym, że dożyje pan sześćdziesiątki, siedemdziesiątki, albo, co jest bardzo możliwe, osiemdziesiątki? Nie. Dlaczego?... pan dba o swoje zdrowie... czy może pan zmusić swoją żonę, aby zadbała o siebie? O nie! Nie pozwoli na to!
– Czyli, że będzie to, coś naturalnego?
– Oczywiście. Ale, czyż nie mogę upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu? Mówiąc, jakież to cierpienia czekają ją, mogę obudzić w pańskim synu cechy człowieczeństwa. Czy robię coś źle lub coś złego? A może wystraszona tym, co ją czeka, odważy się pójść do lekarza, poprawi stan swego zdrowia? Wtedy pan nie stałby się młodym wdowcem? Czy wie pan, po co to? Człowiek tak długo żyje, jak długo pamiętają go inni, jak długo żyje on w pamięci innych. A oto, zabiegam ja? Chciałbym żyć w pamięci ludzkiej długo. Chciałbym, aby wspominano mnie w wielu domach. Jak tego dokonać? Tylko w jeden sposób, dać powód do wspomnień.
Michał jeszcze raz powtórzył to samo.
– Nie posądzałem cię o coś takiego? Spryciula z ciebie. – stwierdził krótko.
– Wierzę, że pan nie wygada się przed nimi. Chyba chciałby pan, aby pracowali nad sobą, nad swoim charakterem?
– Tego się już nie dowiesz.
Skierował się do swoich. Zadowolony wszedł do kuchni.
– Słuchajcie, uważam, że Zygmunt zasłużył na to, abyśmy usiedli z nim do wspólnego stołu. Nie doceniałem tego chłopaka. Zaproponujcie mu kawę, herbatę, lampkę wina, może po kieliszku. I to zrobicie wy. – wskazał Leszka i żonę. – Tak wy!? Jak to załatwicie, to już wasz problem, wasza sprawa? Ma być grzecznie i po ludzku. Nie chcę, aby ktokolwiek odezwał się do niego niegrzecznie lub wulgarnie. Macie być dla niego mili, albo jeszcze bardziej... bardzo mili.
Życzenie Michała stało się dla nich rozkazem.
Zaprosili go do wspólnego stołu, co przyjął z wielkim oporem. Odmówił kawy, odmówił herbaty, wina też nie chciał, nie wspominając o wódce.
Siedzieli tak przy stole, a ich gość nie chciał niczym częstować się. Michał nawet próbował nałożyć mu coś na talerzyk, ale odmówił składając na brak apetytu.
Wreszcie Michał powiedział.
– Więc dobrze. Powiedz nam teraz, jak to będzie, ale po kolei i dokładnie.
Zygmunt chwilę czekał, jak gdyby na zgodę reszty.
– Pod jednym warunkiem, nie będziecie się z tego śmiać.
– Nie będziemy. – za wszystkich odpowiedział Michał.
– To tylko pańskie zdanie. Co na to reszta? – spojrzał po siedzących.
– Jeżeli ja ci mówię, że nie będą się z tego śmiać, to nie będą. – zagwarantował gospodarz.
– Wierzę, że tak będzie. – dla odwrócenia uwagi, od tego co chciał robić, wziął w palce talerzyk i stawiał go na baczność, tak aby mógł spokojnie zajrzeć w dno. – Tematem, jest pańska żona. Konkretnie, jej ostatnie dni. Odejdzie pani stąd najszybciej. Rodzina pożegna panią za kilka lat. Za ile? To zależy tylko od pani... może raczej, od Leszka... chociaż w dużej mierze też i ode mnie. Dlaczego od pani? To, co stanie się, będzie to, coś naturalnego, co czeka każdego człowieka. Ale można temu zapobiec. Jak? Pani mąż, powie pani. Od dnia, w którym to się stanie, pani życie będzie leżeć w ręku pani syna. Jak to będzie wyglądać? – wskazał na ścianę z kalendarzem. – Kalendarz. Musi pilnować kalendarza. Konkretnie. Musi przekręcać kalendarz. Jeżeli stanie się to w styczniu, przekręcając kalendarz, styczeń będzie w grudniu, ale jeżeli stanie się to w grudniu, przekręcając kalendarz, grudzień będzie w styczniu. Jaśniej...
– Właśnie, jaśniej. – wtrąciła się Lenka.
– Zakładając, że stało się to pierwszego czerwca. Odwracając kalendarz, mamy to... – zaczął szybko liczyć. – ...trzydziesty pierwszy lipiec. Do pierwszego czerwca na tym kalendarzu, byłoby dwa miesiące. Zakładając, że stało się to, trzydziestego pierwszego grudnia, odwracając kalendarz, mamy cały rok, do daty, gdzie powinien być ten dzień. Tu, pani syn udowodni, jak bardzo kocha panią. Bo muszę przyznać, musi napracować się. Musi pilnować, aby nie pomylić się w dniach, itd., itd.
– Dlaczego akurat on? A nie kto inny? – wtrąciła Lena.
– To jest jego kara. Nie zrobił w swym życiu nic wielkiego. Musi czymś wykazać się. Po drugie, to on wciągnął panią w te gierki. Zda sam przed sobą wielki egzamin. Pokaże sam sobie, na co go właściwie stać. Dlaczego pani zadała to pytanie? Boi się pani? Przecież to pani syn? Ukochany syn? Obawia się pani, że nie dokona tego? Odwrócić kalendarz i pilnować, gdzie powinien na odwróconym kalendarzu być właściwy dzień? Czy to za wielkie zadanie, jak dla pani syna? Nie będzie umiał? Zaczyna pani już wątpić w swego syna? Przewidziała pani to, co się faktycznie stanie. Ma pani rację. Leszek nie dopilnuje tego. Przekroczy to jego możliwości.
Wszyscy spuścili głowy.
– Czy pamiętasz Lechu, jak na studniówce powiedziałem ci, zabijesz własną matkę? Nie chciałeś wierzyć? Mówiłem właśnie o tym.
– No dobrze. – wtrącił się Michał. – Dlaczego to musi robić Leszek?
Zygmunt ze zdziwieniem patrzył na gospodarza.
– Matka stawała na głowie, aby on mógł być w oczach pańskich uważany za bardzo zdolnego ucznia, czy on nie może zrobić czegoś dla swej matki? Nie rozumiem? Czy to aż taki wysiłek? Albo ja jestem za głupi, albo... – spojrzał na Lenkę. – Czy pani to rozumie? Czy to będzie, aż tak wielki wysiłek dla niego? W czym, przejawia się wasza miłość względem siebie?
– Kombinujesz, koleś. – Lenka wstała. Wzięła papierosy. – Nasycasz się ludzkim cierpieniem...
– Myli się pani! Czy Leszek nie opowiadał państwu nic o studniówce? Zanim pani... zanim z panią stanie się to, co ma się stać... ze mną stanie się to najgorsze. Powinien syn państwu powiedzieć, zginę jako młody chłopak, kilka dni, przed pani dniem.
Wszyscy popatrzyli na siebie. Zapanowała cisza.
– Jak pani widzi, nie zależy mi wcale na tym? Pierwszy przejdę do historii.
– W jaki sposób, wiesz to wszystko? – zdziwił się Michał.
– Nie umiem odpowiedzieć na to?
– Czy znasz datę?
– A chciałby pan wiedzieć? Dobrze! W przeddzień, wyślę do państwa kartę. Prześlę pozdrowienia. Czy zgadza się pani, na taki sygnał? Będzie pani świadoma, że to właśnie teraz?
Lenka jednak wzięła papierosy i wyszła do kuchni.
Leszek też podniósł się.
– Nie umiecie, albo nie potraficie docenić przesłania. Powinniście być mi za to wdzięczni, ale to już inna historia. – też wstał.
Ominął stół i skierował się do pokoju. Nagle zatrzymał się.
– Tu pani upadnie. – mówił do Michała. – Będzie niebezpiecznie. Blisko kaloryfer. Musi pani naprawdę mieć dużo szczęścia, aby nie uderzyć głową w żebro kaloryfera. Reszta, to już pryszcz. – ręką dotknął metalu. – Kaloryfer będzie ciepły. – palcem wskazał na Michała. – To będzie jesień.
Pociąg dojeżdżał właśnie do Włoch. Zygmunt wyjrzał przez okno pociągu. Pomyślał sobie, że może spotka kogoś z klasy. Ku jego zdziwieniu, na peronie całą gromadą stali chłopcy. Wyszedł do nich na pomost, przywitali się, pogawędzili.
W Ursusie szybko wyskoczyli na peron. Już pociąg odjeżdżał, gdy Zygmunt zaskoczył, że w pociągu na półce zostawił swoją książkę, w niej świadectwo szkolne...
Jaki sens był przyjeżdżać do Zakładów bez kompletnych dokumentów? Chciał następnym pociągiem, jechać za pociągiem do Żyrardowa. Waldek odsunął mu ten pomysł. Pojedzie innym razem.
W pewnej chwili Mirek zaczął zaczepiać Zygmunta, dlaczego nie stawił się na spotkanie. Jak na złość, ten nie wiedział dokładnie, o jakim spotkaniu on mówi? Gdy mu wyjaśniono, powiedział mu wprost, czy chcesz, abym miał cię na sumieniu? Mirek udawał urka burka, Zygmunt zgodził się na spotkanie, ale w odległym terminie.
– Kiedy? – brzmiało pytanie.
– Nie umiem ci teraz odpowiedzieć. Teraz, to ja muszę iść i zadzwonić, aby znaleziono moje rzeczy. – brzmiała odpowiedz.
– Chcesz? To chodź ze mną! Zadzwonimy, a później ustalimy datę spotkania. Jeżeli zechcesz, zrobimy to od razu? Gdzieś tam, bez świadków.
– Przestańcie! – upomniał ich Waldek.
Ale nie słuchali go.
– Przecież nie będziecie się bić, z jakiegoś głupiego powodu? – chciał ich jednak pogodzić. – Jesteście kolegami!
Zygmunt tylko uśmiechnął się.
– Czy to prawda, że jesteśmy kolegami? – spojrzał pytająco na Mirka.
– Nie! Nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy. – stwierdził Mirek.
– Pamiętaj, ty to powiedziałeś. Może masz i rację? Był taki czas, że uważałem cię za swego kolegę, ale to było bardzo krótko. Więc co? Idziemy?
Mirek skierował się bez słowa we wskazanym kierunku.
– Proponowałbym ci, pożegnać się ze swymi kolegami. Mogą cię więcej nie zobaczyć?
Do stojących, podszedł Andrzej, w swych szerokich, jak zawsze spodniach.
– Kurwa fa, Karol, no i co? – zagadał do Mirka.
– Kurwa fa, idziemy. Ma gdzieś tam zadzwonić. – podszepnął koledze.
– Co? Mam pójść z tobą? – zagadał go jeszcze raz.
– Wolałbym... – wtrącił się Zygmunt. –... aby nasza rozmowa była bez świadków.
– Ej, ty! Jeleń! Kurwa fa... Nie podskakuj mojemu koledze. – Andrzej skierował się do Zygmunta.
– Kurwa fa... Może ja i jestem jeleń. Kurwa fa... – wyraźnie przedrzeźniał mu Zygmunt, kołysząc się przesadnie na boki. – Ale jak na razie, nie ma tu większych jeleni od was. Kurwa fa... A jeżeli chodzi o ścisłość... – udał zdziwionego. –... doprawdy... kurwa fa... nie wiedziałem, że Mirek jest twoim kolegą? Kurwa fa. Myślałem, że on jest twoim przyjacielem? Kurwa fa. – uśmiechnął się, niby, że tak bardzo zdziwiony.
Andrzej poczerwieniał, nie wiadomo, dlaczego?
– Uspokójcie się! – znów wtrącił się Waldek. – Czy nie widzisz, że prowokują cię? – próbował ostudzić ich temperamenty.
Zygmunt zerkał na przyjacieli, na Mirka i Andrzeja.
– Waldek, dobrze wiem, co oni knują? Andrzej dobrze wie, co go czeka? Mirek? Jeżeli chce się przekonać, nie mam nic przeciwko temu? Z tym, że oni bardzo często chodzą do lasu... w wiadomych celach. Uważajcie tam na jelenie. Mogą was niechcący poranić. Jeleń rozjuszony jest niebezpieczny. Zwłaszcza na rykowisku.
– Największy jeleń jest z ciebie. – stwierdził Andrzej.
– Powtarzam ci, jeleń jest najgroźniejszy, na rykowisku. Uważaj! Po drugie... wracając do twego kolegi, o przepraszam!? Przyjaciela... chyba nie wstydzisz się, że on jest twoim przyjacielem?
– Karol? – Mirek nic z tego nie rozumiał. – Kurwa fa. Co jest grane?
– Wyjaśnij mu. – nalegał Zygmunt.
– Co jest grane? – Waldek też nic z tego nie rozumiał.
– Dobrze, ja mu to wyjaśnię. – polecił się Zygmunt. – Coś zaczyna mi świtać... jak to miało być? Dzień, w którym zrozumiesz, że... nie coś inaczej? Dzień, w którym zaczniesz wstydzić się swego przyjaciela, będzie tym dniem, gdzie wydasz wyrok na niego. Czy dobrze pamiętam?
Andrzej stał wpatrzony, w jakiś punkt, gdzieś pomiędzy kolegami.
– Czy pójdziesz ze mną na stację, abym zadzwonił i załatwimy sprawę? Czy wolisz poczekać tu, na mnie?
– Jak wolisz? – Mirkowi było wszystko jedno.
– Chodź ze mną. Będziesz miał tę pewność, że nie ucieknę ci.
Ruszyli, a Andrzej z Waldkiem za nimi.
– O nie kochani. – powstrzymał ich Zygmunt. – To jest wyłącznie moja i jego sprawa.
– Zygmunt, co ty robisz? – wystraszył się Waldek.
– Karol? Kurwa fa, w czym ci pomóc? – grypsował Andrzej.
– Chłopaki, chodziliście do jednej klasy! – uspakajał ich Waldek. – Przestańcie. Pogódźcie się. Zygmunt, dlaczego to robisz?
– Chcesz wiedzieć? Dobrze, powiem ci. – zgodził się. – Kiedyś, będziemy przyjaciółmi, wielkimi przyjaciółmi. Zaznaczam... przyjaciółmi... wielkimi... robię to po to, abyś mógł dożyć dalekiej starości. Abyś ty mógł dożyć... tej starości. Kiedyś będę musiał stanąć do pojedynku z przeważającą siłą, muszę na kimś trenować. Chyba chcesz, abym pomógł ci?
Waldek zwrócił się do Mirka.
– Mirek, pogódźcie się? Nie bijcie się. Trzy lata wspólnej nauki, chcecie zaprzepaścić jedną kłótnią? Zygmunt, to samo chcę powiedzieć do ciebie. W imię przyjaźni, o której mówisz, czy możesz to zrobić dla mnie?
– Waldku, w imię przyjaźni, o której mówię, przyrzekam ci to, że nie tknę go palcem. – położył rękę na jego piersi w miejscu serca.
– Mirek, słyszałeś? Czy możesz, chociaż raz, postąpić jak mężczyzna? – Waldek skierował się do malarza.
– Waldek, czy mogę ci odpowiedzieć za niego? Przyrzekam ci na przyjaźń, o której mówię, że Mirek nawet palcem mnie nie dotknie. – skomentował Zygmunt.
– To znaczy, że chcesz przeprosić mnie? – dumnie uśmiechnął się Mirek.
– Nie kochany. To nie ja ciebie, ale ty mnie. Powiedziałem wyraźnie, nie tknę cię palcem. O innych częściach ciała nie mówiłem, nie wiem, dlaczego? To ty, przeprosisz mnie. Czy chcesz?
– Mirek zgódź się. – zaproponował Waldek. – Czy przyjmiesz przeprosiny? – zapytał Zygmunta.
– Z jego ust, tak.
Ale Mirek miał pewne opory.
– Spójrz do góry, jakie piękne niebo. Czy warto umierać w taki dzień? Jutro będzie jeszcze ładniej. – uśmiechał się Zygmunt.
– Kurwa fa, blefujesz. – wtrącił się Andrzej.
– Jeszcze jedno Waldku. Czy wiesz, co u grypsiarzy znaczy słowo, przepraszam? – zapytał Zygmunt.
Waldek dziwnie spojrzał na chłopaków.
– Mirek powiedz mu. Przecież jesteś grypsiarzem. Nie chcesz? Dobrze. Ja mu powiem. – zgodził się Zygmunt. – Zapytaj go, czy zechciałby uklęknąć przede mną, wyjąć mi z rozporka kutasa i possać go? To znaczy tyle samo, co zapytałbyś go, czy chce mnie przeprosić. Na takie przeprosiny zgadzam się.
– Ty w kurwę jebany cwelu! – zawołał Mirek.
– To tylko twoje zdanie. Powiem ci więcej. Zostałeś sam. Andrzej mimo woli, jest po mojej stronie. Aby ci udowodnić, powiem tyle, on zawarł przyjaźń z moim starszym wcieleniem. Kiedy? To już niech on ci to powie. Jak brzmiały słowa przyjaźni? Nigdy nie wejdę ci w drogę, nigdy nie stanę naprzeciw ciebie, nigdy nie powiem, że jestem ci wrogiem... inaczej przepłaci to życiem. Czy takie słowa powiedziałeś temu żołnierzowi?
Andrzej chciał się odwrócić, ale jednak popatrzył jeszcze na kolegów.
– Wiem, że robisz ze mnie jelenia. Ale, żeby w to uwierzyć, muszę mieć namacalny dowód. Czy możesz mi coś takiego obiecać? Jesteś tchórzem!... wiem, że nie. Wcześniej, czy później, dosięgnie cię moja ręka sprawiedliwości. Przypomnę ci słowa przyrzeczenia. Przyjaźń, chyba przypieczętowaliśmy pocałunkiem? Czy tak? Nie wiesz chyba tylko tego, że był to pocałunek kostuchy. – Zygmunt zaśmiał się.
Charakterystyczna postawa Andrzeja, pochylona postać i patrzenie na ludzi spode łba, jakże teraz dodawała mu prawdziwości. W postawie tej skrywał swój wstyd.
– Ty zabrałeś mi moją dziewicę, ja zabiorę twoją dziewicę. Malarz, idziemy! – ileż szyderstwa było w tym, tak pod adresem Mirka jak i Andrzeja.
– Kurwa fa! Nie leć sobie w chuja ze mną! – oburzył się Mirek.
– No co? Bohaterze za dychę, w dupę leziesz? Cykor cię oblatuje? Ja idę! Tylko pożegnaj się ze swoim przyjacielem, nie zobaczy cię już więcej żywego.
Zygmunt ruszył w kierunku stacji. Mirek uniesiony ambicją poszedł z nim.
– Andrzej, ile w tym jest prawdy, co mówił Zygmunt? – zapytał Waldek.
Ale Andrzej tylko spojrzał na kolegę i podszedł do grupki, stojących opodal chłopaków.
Sprawdzili, czy jakiś pociąg nie jedzie i przeszli przez tory, aż do peronu.
– Czy wyobrażasz sobie, jak będzie wyglądał dzisiaj twój dzień? – spytał w pewnej chwili Zygmunt.
– Dobra, nie idźmy dalej. – powstrzymał go.
Zygmunt popatrzył na otoczenie.
– Chcesz, aby patrzyli się na to? Chcesz być na ich oczach? Boisz się jednak? Uważasz, że przyjdą ci z pomocą?
– To moja sprawa. – odburknął.
– Jak wyobrażałeś sobie dzisiejszy dzień? – patrzył na Mirka. – Myślałeś, że padnę ci do nóg? A może, poddam się? Chyba nie myślałeś, że będziesz lepszy? Pasuje do ciebie powiedzenie, kończ Waść. Wstydu Waść oszczędź. – swe ślepia wbijał we wzrok kolegi. – Powiem ci, jak będzie wyglądał dzisiejszy twój dzień. Dobrze wybrałeś. Będą widzieli, że nawet nie tknąłem cię. Moja wola silniejsza jest od twojej. Moja wola panuje nad tobą. Oto, co czeka cię dziś.
– O czym ty mówisz? – dziwił się Mirek.
– Przedstawię ci dzisiejszy twój dzień. – Zygmunt nie odrywał oczu od oczu malarza. – Najbliższy pociąg, jaki podjedzie na peron, będzie to twój pociąg. Twój ostatni pociąg. Pojedziesz nim do swego domu. Staniesz przed lustrem i zobaczysz go. Twoim zadaniem będzie oddać mu wszystko. Będziesz stał tak długo, aż oddzielisz się od ciała. Wtedy nie będziesz czuł. Weźmiesz nóź i sprawisz, że on nie będzie już mężczyzną. Czy wiesz, o czym mówię? Utniesz mu jaja... jaja i fiuta też. Czy pamiętasz, jak kiedyś opowiadałeś mi, jak z Andrzejem chodzicie po lesie, rzucacie tomahawkiem?
– O czym ty mówisz?
– Czy pamiętasz, kiedyś na lekcji, powiedziałem ci, że ty jeden zobaczysz swoja śmierć. Chcesz być moim wrogiem, obejdę się z tobą, jak z moim wrogiem. Chociaż tak naprawdę, żal mi jest ciebie. Nawet cię lubiłem. Chciałeś pojedynku, masz pojedynek. Czy dobrze rzucasz tomahawkiem?
– Tak.
– Trafiłbyś w środek?
– Czego?
– Głowy!?
– Pewnie.
– Spróbuj. Gdy już sprawisz, że nie będziesz mężczyzną, weź tomahawk i spróbuj... w sam środek głowy. Będziesz bohaterem, czerwony bracie.
– To wszystko? – zdziwił się.
– Napisz wcześniej kartkę, jaja zostawiam Andrzejowi, swemu przyjacielowi. To wszystko. Gdy skończysz zadanie, wróć do siebie. Stań się sobą. Chcę tego. Rozumiesz, chcę tego. Pamiętaj, ja tego chcę. Spójrz, jedzie twój pociąg. Żegnaj malarz. Nie zobaczymy się już nigdy. Nie dotykaj mnie. Nie chcę tego czuć.
Zygmunt odwrócił się i nie bacząc, czy malarz wsiądzie do pociągu, czy nie, poszedł w kierunku dworca.
Przy kasach zapytał, co ma zrobić ze swym fantem? Jak odnaleźć swoje rzeczy, zostawione w pociągu?
Tego dnia załatwili sobie przyjęcie do Zakładu, hotel i inne zbędne rzeczy. Pracę tegorocznym absolwentom szkoły dano na Wydziale Narzędziowni.
Następne dni upływały w stresie związanym z nową pracą.
Nowe miejsce, nowi koledzy, nowe rzeczy, wszystko, czego dotknęli się, było dla nich nowe.
Zakwaterowany w hotelu, w pokoju na ostatnim piętrze, czuł się jak w spelunie. Skwarne lato i tak dawało wszystkim popalić, a tu jeszcze sprzątaczka, stara baba, urządzała sobie w ich pokoju zmywanie słoików, butelek i innych szklanych pierdółek. Najpierw przeganiał ją stamtąd, później straszył kierownikiem, aż na koniec odwiedził kierownika i złożył mu relację, z czystości w ich pokoju.
Po jednej, czy drugiej interwencji, nieco poprawiło się z czystością i higieną, ale doszedł do wniosku, że lepiej będzie zmienić pokój, niż ciągle użerać się ze sprzątaczką.
Gdy pewnego dnia, Waldek zaprosił go do swego pokoju, doszedł do wniosku, że można lepiej i czyściej mieszkać.
Kierownik hotelu, nie wyraził zgody na zmianę pokoju, ale pouczył go, jak należy postąpić ze sprzątaczką.
Pomiędzy Waldkiem i Zygmuntem, powoli zaczęła zawiązywać się więź przyjaźni. Szło to powoli, z tego względu, że w bardzo krótkim czasie od przyjęcia się do pracy, zaczęli pracować na dwie zmiany. Spotykali się w soboty i niedziele, i to też niezbyt często. Przeszkadzały im częste wyjazdy do rodzinnych domów.
W okresie wakacyjnym i po, powracali do Zakładu ci, co chcieli sobie zrobić wakacje. Trwały ciągłe dyskusje, dlaczego zakład traktuje tak samo tych, co przyszli do Zakładu zaraz po ukończeniu szkoły, na równi z tymi, co zrobili sobie pełne wakacje?
Gwiazdą wakacji na Wydziale stała się Hanka. Poznała przystojnego chłopaka, Tadeusza. Zagorzała w nich ogromna, wielka miłość, z czym zresztą wcale nie kryli się. Obnosili się ze swym uczuciem, w najbardziej publicznych miejscach. Migdalenie się, bez żadnego skrępowania było na miarę dwudziestego pierwszego wieku lub co najmniej takie?
Zapytana kiedyś, dlaczego tak publicznie obnoszą się ze swą miłością, powinni nieco czuć jakąś krępację, odpowiedziała Zygmuntowi;
– I kto to mówi? Ty, który pokazałeś nam, jak trzeba to robić? Zapomniałeś już, jak obnosiłeś się ze swoją miłością do Zosi? Przygadał kocioł garnkowi! – zakończyła.
– Haniu, to twoja sprawa. Może raczej wasza sprawa. Nie przeszkadza ci, że robisz z siebie publicznie to, co robisz?
– Co? Co robię? No, co robię? – wściekała się. – Nazwij to!
– Haniu, to wasza sprawa, powtarzam ci. Ale czy nie boisz się...
– Nie, nie boję się. Tadeusz uważa.
– Nie o to chodzi. Czy nie boisz się, że kiedyś zostawi cię?
– Tadeusz? Tadeusz mnie kocha!
– Nie myślałaś nigdy o tym, że możesz mu się znudzić?
– Co też ci przyszło do głowy? – Hanka zdumiała się głupotą kolegi. – Tadeusz? Nigdy. Może ty chciałbyś, aby tak było, ale nie on.
– Rozczaruję cię. To są jego słowa. Kiedyś, z chłopakami rozmawialiśmy z nim, powiedział, że wcale nie ma poważnych zamiarów, co do ciebie? Bądź ostrożna. Druga sprawa, rób, co chcesz? Możesz mi nie wierzy? Zapytaj Józka Rutkowskiego, Andrzeja Nędzę, Sylwka, tego, co pracuje koło mnie. Może im uwierzysz?
Skwar lata dokuczył najbardziej odpornym na gorąco. Kilka razy dziennie młodzi chodzili do „Rozlewni” i przynosili po kilkanaście butelek, świeżej sodowej wody. Przy okazji, sycono tam na miejscu, swe pragnienia.
Pewnego dnia, przez Zakład przeszło widmo paniki. Począwszy od kierowników, poprzez mistrzów, aż do pionu brygadzistowskiego, pouczano o BHP. Wszyscy wzięli się ostro za przepisy, szkolenia, przestrzeganie zasad.
Dopiero pocztą pantoflową, doszło do pracowników, że przy Rozlewni wody gazowanej miał miejsce wypadek. Młoda dziewczyna, uległa poważnemu uszkodzeniu ciała.
Gdy mówiono o tym, ciężko było ustalić, ile dziewczyna mogła mieć lat. Dziewczyna, to osiemnastka, ale dziewczyna, to także i dwudziesto parolatka.
Sylwek podszedł do Zygmunta.
– Prawdopodobnie, to dziewczyna z twojego rocznika? Stażówka?
Zygmunt popatrzył na niego.
– Skąd wiesz, że stażówka? – zdziwił się. – Może to całkiem porządna dziewczyna?
– A co ma wspólnego jedno z drugim? – zaśmiał się. – Idę. Chcesz iść ze mną?
– Oczywiście. – szybko wyłączył maszynę.
Schował suwmiarkę do szafki. Zamknął szafkę i z butelką w ręce, pospieszył za kolegą.
– Co, w twoim znaczeniu, znaczy stażówka? Co to jest?
– To samo, co i w twoim. Nie rozumiesz, co to jest... stażówka? Co ty robiłeś w szkole?
Zygmunt poczuł jak mu policzki czerwienieją.
– Może i rozumiem, ale w moim znaczeniu...
– Chłopak na stażu, to...
– Stażysta.
– A dziewczyna na stażu?
– To stażystka.
– Stażystka, stażówka, co za różnica? – uśmiał się Sylwek.
– No, to jest różnica, kolego. Czy wiesz, co to jest stażówka? Jesteś starszy, powinieneś wiedzieć to, bardziej niż ja. Stażówka...
– No słucham cię. Co to jest? – Sylwek wciąż się uśmiechał.
–... to jest dziewczyna, stojąca na trasie szybkiego ruchu i oddająca się prostytucji. Stoi, zatrzymuje samochody i jebie się jako prostytutka. To jest stażówka. Dlatego zdziwiłem się, że nazwałeś tę dziewczynę, stażówka. Dlatego powiedziałem, skąd wiesz, że to stażówka? Teraz, to już i ja cię rozumiem.
Sylwek zerkał na kolegę.
– Musiałeś być dobry w szkole?
– Pod jakim względem dobry, nauki? Nie byłem orłem, ale z „Polaka” cisnęła nas profesorka. Żądała poprawnej mowy. Przepraszam cię bardzo, nie znaczy to wcale, że chcę zwracać ci uwagę. Tak mówisz, to twoja sprawa. Nie gniewasz się na mnie?
– A jak chciałbyś?
– Oczywiście, żebyś się na mnie nie gniewał. Chciałbym, abyśmy zostali przyjaciółmi.
Sylwek zanosił się aż od śmiechu.
– Dobrze sobie to wymyśliłeś. Stary pracownik... gdy będzie trzeba, to pomoże?
– Mylisz się. – uspokoił go. – Szukając przyjaciół, nigdy nie patrzę na sprawy materialne.
Dochodzili już do Rozlewni. Na przekór wszystkiemu nikogo prawie nie było ani przed, ani w Rozlewni. Od osób, które tam były, dowiedzieli się, że dziewczyna pracowała na Narzędziowni, na szlifierkach.
Nabrali wody, nasycili się, nie było innej rady, jak tylko wracać.
– Wracając do naszej rozmowy... – zaczął temat. – Gdy mistrz, przedstawiał mnie brygadzie, przyglądałem się wam i każdemu z was stawiałem oceny.
– I jak wypadliśmy?
– Tylko ty i Tadek Zalewski, zasłużyliście na to, aby obdarzyć was zaufaniem.
– U! To wielkie wyróżnienie. – Sylwek spoważniał.
– Na to trzeba sobie zasłużyć. – zaśmiał się Zygmunt. – Inni muszą na takie zaufanie i taką przyjaźń pracować latami, wy dwaj macie to od razu.
– Czy to, dlatego, że obaj mieszkamy w hotelu?
– A tego nie wiedziałem?
Gdy dochodzili do hali, Zygmunt zaproponował.
– Czy wiesz mniej więcej, o których szlifierkach mówili...
– Tak. Wiem. Chcesz, to cię zaprowadzę?
Skręcili w prawo i Sylwek kazał wejść mu do wielkiego pomieszczenia pełnego maszyn. Wszystko stało się jasne. Tu były same szlifierki.
Naprzeciw nich szedł właśnie mężczyzna.
– Przepraszam bardzo! – zagadał go Zygmunt. – Nazywam się Zygmunt Pacelak. Jedna z dziewczyn, z naszego rocznika, podobno miała wypadek? Czy wiadome jest, kto to?
– Panowie, jeżeli każdy z hali przyjdzie tylko po to, aby zapytać, co stało się dziewczynie, czy wiecie, jak tu zaroi się?
Nie zdążył skończyć, gdy spoza maszyn Andrzej Nędza zawołał.
– E! Tutaj! – zaczął maczać ręką.
– O! Już dziękuję. – kiwnął głową ku rozmówcy.
– Chodź Sylwek.
Ale Sylwek został z rozmówcą. Długo rozmawiali na swoje tematy.
– Co to za cwel? – Zygmunt wskazał na rozmówcę początkowego.
– Ten? Henio Mędrek, a co?
– Mędrek? To raczej Głupek, a nie Mędrek. Jak wszyscy przyjdą tu pytać?... – przedrzeźniał po nim. –... to się zaroi tu od ludzi.
Gdy wychodził, nie wytrzymał i rzucił w jego stronę.
– Następnym razem, gdy ktoś ci się przedstawi, grzeczność nakazuje też przedstawić się. Ja już ci się przedstawiłem. Trochę kultury chłopie. Teraz nawet na wsi, ludzie przedstawiają się sobie. – nie dał za wygrane. – Co do dalszych wizyt? Może przyjść trzydzieści osób, góra pięćdziesiąt, bo tylko tyle było nas. Postaram się kierować wszystkich do ciebie, znajdą cię. Będę kazał iść im do Heńka Mędrka... – pełen satysfakcji wyszedł.
Zdarzyło się tak, że gdy szedł któregoś dnia z pracy, zauważył przed sobą grupkę młodzieży. Przyspieszył kroku, aby dogonić ich. Z daleka poznawał, kto to może być? Wśród dziewcząt poznał postać Zosi. Chciał koniecznie z nią porozmawiać. Zachowywała się dość dziwnie, ale nalegał.
– Chciałem spotkać się z tobą. – zagadał ją, gdy wyszli poza portiernię. – Chciałem spotkać kogoś, kto wie gdzie mieszkasz, ale jakoś...
– Co jakoś? – Zosia zerkała w inną stronę.
– Czekasz na kogoś?
– A co to ciebie obchodzi?
– Może spieszy ci się?
– Może?
– Podaj mi swój adres.
– Do czego ci mój adres?
– Chciałbym odwiedzić cię kiedyś? Nie udawaj, że nie wiesz, po co chłopak chce odwiedzić dziewczynę?
– Nie wiem, po co ty miałbyś odwiedzać mnie? Może nie dorosłam jeszcze do tego?
– Dorosłaś, dorosłaś! – zerknął na jej figurę. – Wszystko masz na swoim miejscu. – skierowali się w kierunku wiaduktu.
– Jeśli chcesz się spotkać ze mną... jutro jedziemy do szpitala do Justyny. Możesz jechać z nami.
– Dlaczego Justyna jest w szpitalu? Co, rodzi? – zdziwił się.
– Tak! – chciała się uśmiechnąć, ale dała spokój. – Nie mów tylko, że nie słyszałeś o jej wypadku? – nawet nie zdziwiła się.
– Skąd mogę wiedzieć lub słyszeć, jeżeli nie wiem, o kim mówisz?
– O Justynie! Nie pamiętasz już Justyny? – spuściła oczy. – Szybko zapomniałeś o niej?
– Czy to znaczy, że powinienem ją pamiętać? – zdziwił się. – Była kimś ważnym dla mnie? Coś ci się poplotło? Dla mnie miałaś być najważniejszą tylko ty?
Zaczęła bawić się jego guzikiem od koszuli.
– Jak mam ci to powiedzieć? Ja mam narzeczonego?
Stanął jak wryty w ziemię.
– O?! Pospieszyłaś się? No tak, ty możesz wychodzić za mąż już po osiemnastce, my mężczyźni musimy czekać do dwudziestu jeden. Pospieszyłaś się, strasznie się wam spieszy? Rozumiem, zagapiłem się. – zaśmiał się sam do siebie. – A ja idiota chciałem zerwać z Danuśką, dla ciebie.
– Nie powiedziałam, że wychodzę za mąż, tylko, że mam narzeczonego.
– Czy to jakaś różnica? Oddajesz się innemu, nie mnie.
Chciał odejść, ale jeszcze odwrócił się.
– Czy mogę cię uściskać, jako koleżankę, albo przyjaciółkę?
– Przestań! Nie rób z tego cyrku.
– Nie rozumiesz? Wszystko, co jest w zasięgu moich rąk, mogę uratować. Mogę pomóc. – nie bacząc, czy się zgadza, czy nie, otoczył ją rękoma. Nie ściskał jej, ale złączył ręce wokół niej. Zamknął oczy i uniósł głowę.
– Co ty robisz? – zdziwiła się. Rozerwała jego ręce.
– Przepraszam. Czy zrobiłem ci jakąś krzywdę? Czy ubliżyłem ci? – dziwnie spojrzał na nią.
– Nie, ale... sama nie wiem? Przestraszyłeś mnie.
– Chciałbym cię pocałować, ale brzydzę się ciebie. Jesteś zakłamana... będę powoli zabijał twoich przyjaciół, aż zostaniesz sama, wtedy przyjdziesz do mnie... takie jak ty, spycham nogami z łóżka...
– Co ty bredzisz?
– Jedz do swojej koleżanki. Zobacz, czym jest cierpienie, może coś zrozumiesz? Ciebie powinienem się brzydzić. Gdy będziesz kiedyś mnie szukać, zapamiętaj sobie, Wawelska 3.
Odwrócił się i bez dalszych słów odszedł.
– Zygmunt, czy ty się na mnie gniewasz? Nie można tak! – chciała go zatrzymać.
– Czuję się jak szmata od podłogi. Nawet jeszcze gorzej. Przejdzie mi to, nie martw się. – uspokoił Zosię.
Skwarne wakacje wyganiały ich z hotelu na powietrze. Razem z Waldkiem często chadzał na stadion opalać się. Wolny od Zosi, daleki od Danusi, oglądał się czasami za spódniczką. Kiedyś kolega z hotelu wskazał mu młodą dziewunię opalającą się na stadionie. Razem z Waldkiem przy świrowali do niej. Wybrała Zygmunta.
Młoda panienka zwała się Maryla Mościszko. Pochodziła z Przemyśla, pracowała w jednej z warszawskich jednostek wojskowych. Pochłonęło to Zygmunta, najpierw dla żartu, ale z biegiem czasu przerodziło się to, w coś więcej. Mieszkała na kwaterze, tak nazywała to, przy ulicy 3 Maja. Najpierw nie chciała, aby ją tam odprowadzał, ale gdy znajomość przeradzała się w to, coś więcej... pozwalała zaglądać do siebie.
Gospodyni, starsza pani, ostrożna, z niepewnością wpuszczała młodego nieznajomego do domu. Musiało minąć wiele czasu, zanim mógł spokojnie wejść. Dlatego więc, dla większej swobody spotykali się raczej na mieście.
Sześciomiesięczny staż Zygmunta skończył się po trzech miesiącach. Zaczął się w jego życiu okres pracy po godzinach. Pieniędzy brakowało mu, a potrzeby były ogromne. Nowa znajoma, trzeba było zaszpanować przed dziewczyną. Zaczął dla większej wygody, rzadziej odwiedzać rodziców i dom.
Którejś niedzieli spędzanej w hotelu, coś zgoniło go wcześnie z łóżka. Sam nie wiedział, dlaczego, ale już o ósmej wyszedł z hotelu. Jednym z pretekstów, które rozumiał, było, spisać rozkład jazdy pociągów, tak do Warszawy, jak i z Warszawy. Na stacji, nie kierował się do poczekalni, gdzie wisiał rozkład, ale coś pchało go dalej na peron.
Co kilka minut zapowiadano przez megafony, że w związku z budową przejścia podziemnego, pociągi kursują tylko po jednym torze. Rozkład jazdy pociągów ulega niewielkim zmianom. I faktycznie, pociągi kursowały tylko, po torze warszawskim.
Bez wyraźnego powodu przechadzał się po peronie, gdy nagle zauważył Zosię. Własnym oczom nie wierzył. Przez chwilę zastanawiał się, ale pragnienie przemogło go. Podszedł ku niej z boku.
– Mój Boże! – zawołał. – Własnym oczom nie wierzę! Zofia Siekierska?!
Zosia wystraszyła się. Ale na jego widok uśmiechnęła się.
– Ale mnie przestraszyłeś.
– Cześć. – już spokojniej dodał. – Dobrze powiedziałem? Jeszcze Siekierska?
– Cześć. – też już na spokojniej odpowiedziała mu. – Dobrze powiedziałeś. Jeszcze Siekierska. Co tu robisz?
– Co ja robię? – zdziwił się. – Co ty tu robisz? Nie wiesz, że miasto jest niebezpieczne dla dziewczyn?
– Nie. Nie wiem, albo przestałam się już bać. Jedno z dwóch. – zachowywała się dziwnie.
– Co się dzieje? Zachowujesz się jakoś dziwnie? – zakpił.
– Zdaje ci się? Wyglądam tylko, czy pociąg jedzie?
– Może nie uwierzysz, ale coś pchało mnie tu na dworzec. Coś kazało mi tu przyjść.
– Coś? – zaczęła się śmiać.
– Śmieszy cię to? Skąd wzięłaś się raptem tu, w niedzielę, w Ursusie, na dworcu?
– A co w niedzielę dworzec w Ursusie jest zarezerwowany dla ciebie?
– Moje pytanie jest poważne. Pytam poważnie.
– No, odgadnij, przecież to potrafisz? Co to dla ciebie, coś takiego?
– Dobrze. Czy jeszcze jesteś panną, czy już mężatką?
– Interesuje cię to? Do czego ci to potrzebne, książkę piszesz?
– Tak.
– I co? Zakończenia ci brakuje, czy początku?
– Tytułu. Czy wierzysz w przeznaczenie? Coś kazało mi tu przyjść. Może to właśnie, to przeznaczenie? Czy wyszłaś już za mąż?
– Tak.
Chwycił ją za rękę.
– Ksiądz nie założył ci obrączki? Kłamstwo.
– Do ciebie przyjechałam. – wyśmiewała się z niego.
– Jestem uszczęśliwiony. – położył rękę na piersi. – Więc chodźmy. – objął ją i pociągnął.
– Przestań. – zerknęła po ludziach. – Czy wiesz, co by się stało, gdyby zobaczył to mój? – powiedziała tajemniczo.
– Kto, twój? – zdziwił się.
– No, mój! – nie chciała powiedzieć.
– A jest jakiś, twój? Pokaż mi go... – wskazał dookoła. – Nie ma żadnego twojego. Chcesz tylko uwolnić się od mojego towarzystwa?
– Zgadłeś. – uśmiechnęła się.
– Porozmawiajmy o czymś milszym.
– O czym?
– Co robisz tu, w niedzielę, o tak wczesnej porze?
– A co ty robisz tu, w niedzielę, o tak wczesnej porze?
– Już odpowiadam. Przygoniło mnie tu moje przeczucie. Przeczucie, że ciebie tu spotkam.
– Może to i prawda?
– Teraz na ciebie kolej.
– Ja wracam ze szkoły.
Zygmunt roześmiał się.
– Śmieszy cię to, że ze szkoły, czy że tak wcześnie?
– I jedno i drugie. Co to za szkoła? Chyba niedzielna szkółka? Co to za system? Chyba nocny? Nie czaruj!
– Nie musisz wierzyć, ale tak jest. Uczę się zaocznie. Jeżeli słyszałeś coś o tym? Nauka trwa w soboty i niedziele. – była dumna ze swego sukcesu. – Dlatego tak rano, bo musiałam wejść do szkoły, aby powiedzieć, że nie będę dziś na wykładach. Jadę do swojego. – dumny uśmiech zakwitł na jej twarzy. – Teraz kolej na ciebie. Co robisz tu, o tak wczesnej porze? Czyżbyś nie miał gdzie spać? A może nocujesz na dworcu?
– Skąd u ciebie taki cięty język? Kto cię tego nauczył?
– Życie.
– W takim razie, w którym kierunku jedziesz? Spoglądasz i na Warszawę i na Piastów? Nie wiesz, gdzie chcesz jechać? Czy boisz się czegoś?
– Wiem, gdzie mam jechać. Pociąg już jedzie. – wskazała kierunek od Włoch. – Zygmunt, tym pociągiem przyjeżdżają moi rodzice, czy mogłabym cię prosić, abyś już poszedł?
– Skoro sobie tego życzysz? Czy możemy się pożegnać? – wyciągnął ku niej ręce.
– Cześć! – odpowiedziała krótko.
– Nie tak, chcę cię dotknąć. – złapał ją za dłoń.
– Przestań! Bez żadnego dotykania! – protestowała.
– Proszę cię, nie jedz tam. On nie jest twoim przeznaczeniem. Twoje przeznaczenie jest akurat w odwrotnym kierunku.
– Nie wtrącaj się do mojego życia!
– Nie jedz tam! – prawie że krzyczał. – To jest w zasięgu moich rąk i mogę cię ocalić.
– Nie wtrącaj się do mojego życia!
– Dobrze. Ale nie pozwolę ci, abyś je zniszczyła. Chcesz wyjść za mąż, wyjdź, ale za kogoś porządnego. Przyszedłem tu, aby powstrzymać cię.
– Pociąg już wjeżdża! Odejdź!
Odsunęła się. Stanął opodal i obserwował ją.
Z łoskotem wtoczył się pociąg. Był gotów, aby w każdej chwili wskoczyć za nią do pociągu. Ale z obserwacji doszedł do wniosku, że Zosia nie ma wcale zamiaru wchodzić do tego pociągu. Z pewnej odległości obserwowała pociąg.
Po chwili konduktor dał znak i drzwi zamknęły się i pociąg odjechał w kierunku Piastowa. Pasażerowie kierowali się bądź w kierunku wyjścia na wschód, bądź w kierunku wyjścia na zachód.
Zosia podeszła do pary małżeńskiej z kilkoma torbami. Zygmunt pospiesznie podszedł do nich. Zosia zdążyła się już przywitać z rodzicami.
– Dzień dobry! Domyślam się, że to rodzice Zosi? Witam serdecznie!
Ojciec Zosi był pewien, że to jest jego zięć. Wyciągnął rękę.
– Mieliśmy się spotkać gdzie indziej?
– Tato, to nie on! – zawołała Zosia. – Co ty robisz? – skierowała się do Zygmunta.
– Jestem rycerzem w złocistej zbroi. Jestem tu, aby uratować państwa córkę. – wyjaśnił.
Matka już chciała podejść, aby przywitać przyszłego zięcia, ale Zosia powstrzymała ją.
– Mamo, to nie ten.
– Swoją zbroję zostawiłem w hotelu, aby nie oślepić nikogo. Zosiu, dobry obyczaj każe, abyś przedstawiła mnie swoim rodzicom. Uważam, że twoi rodzice dobrze cię wychowali?
Ale Zosia nie miała wcale zamiaru przedstawienia go swoim rodzicom.
– Już pociąg jedzie! – zawołała do rodziców. – Zbieramy się!
Ojciec zebrał torby i spoglądał, jak zatrzymają się drzwi.
Zygmunt chwycił Zosię w pół.
– Oni niech sobie jadą! Ty nie pojedziesz nigdzie!
Szamotali się chwilę, aż konduktor zawołał „odjazd!”. Rodzice musieli wyjść z pociągu.
– Młody człowieku! – ojciec Zosi zdenerwował się bardzo. – Może wytłumaczysz nam, co to wszystko znaczy?!
– Zosiu, czy przedstawisz mnie swoim rodzicom? Czy mam zrobić to sam?
– Pojedziemy następnym pociągiem. – stwierdziła Zosia rodzicom.
– Dobrze, zrobię to sam. Usiądźmy na ławce. Następny pociąg będzie dopiero za godzinę.
Postawili torby na ławce.
– Nazywam się Zygmunt Pacelak, jestem narzeczonym Zosi. – podał rękę matce i ucałował jej dłoń, jak nakazywał mu jego obyczaj.
– Zaraz, my dopiero jedziemy do jej narzeczonego? – zdziwił się ojciec.
– Nieprawda, to był taki nasz żart. Ja mieszkam tu, na miejscu, w hotelu.
– Nie mieszaj im w głowach, proszę cię? – Zosia zaczęła płakać.
– Dlaczego płaczesz? – spytał ją ojciec.
– Babska natura. Kobiety zawsze płaczą, gdy są szczęśliwe. – szybko i ze śmiechem dodał Zygmunt. – Powinniśmy gdzieś pójść, nie lubię rozmawiać na dworcach.
Ojciec bacznie przyglądał się tym scenkom.
– To, po co kazałaś nam kupować takie drogie bilety? – stwierdził tata.
– Kasa zwraca za bilety. To też miał być nasz żart. – znów wyskoczył Zygmunt ze swym uśmieszkiem.
– Zosiu, czy to jest, ten twój narzeczony? – matka przybrała powagę.
– Nareszcie możesz wypowiedzieć się. – czekał na odpowiedz Zygmunt.
– Dlaczego mi to robisz? – Zosia zaczęła płakać.
– Bo cię kocham. – objął ją i przytulił do siebie. – Mówiłem ci... to, co jest w zasięgu moich rąk, mogę ocalić.
– Córcia, czy to jest twój narzeczony? – nalegała matka.
– Zaręczyliśmy się w lutym tego roku. Czy Zosia nie wspominała państwu o tym?
– Przestań, proszę cię. – płakała.
– Jak to? Nie powiedziałaś rodzicom, że na studniówce, oświadczyłem ci się, że poprosiłem cię o rękę? – patrzył na nią. – Proszę państwa... na naszej studniówce, poprosiłem Zosię, waszą córkę o rękę. Najpierw długo myślała, ale po pewnym czasie, oświadczyła mi, że chce być moją narzeczoną. Czy mówię prawdę, czy kłamię? Jestem jej narzeczonym już od pół roku. Tak dziwnie się składa, że w tym tygodniu skończyłem osiemnaście lat. Będę już... jestem już.. – poprawił się. – ... od kilku dni pełnoletni. Od dziś, mogę podejmować poważne decyzje. Jedną z takich decyzji, jest wyegzekwowanie tego, co mi przyrzekałaś.
– Co takiego? – ojciec wyraźnie nie zrozumiał, o czym mówi zięć. – Czy to prawda, córko?
– Zygmunt, to był tylko żart, dowcip... sam tak mówiłeś. – usprawiedliwiała się dziewczyna.
– Tak? – zaśmiał się. – No to żartujmy dalej.
– O co tu właściwie chodzi? – matka patrzyła na córkę i czekała odpowiedzi.
– O! Jest pociąg! – zawołała Zosia. – Mamo, jedziemy!
– A właściwie, w którym kierunku chcecie jechać?? Raz wchodzicie do pociągu w kierunku Warszawa, raz w kierunku Piastów?? – Zygmunt już nie rozumiał nic z tego?
Zosia wzięła za torby i stanęła przed ojcem.
– Spróbuję pani wszystko wytłumaczyć. – zaoferował się Zygmunt.
– Obawiam się, że nie zdążysz, kawalerze? – mama zalotnie uśmiechnęła się do chłopaka.
– Wydaje mi się, że jest pani w błędzie. Zosia chce jechać do nowego narzeczonego, niech sobie jedzie. Pani chyba nie chce mieć pedała za zięcia. Zasługuje pani na lepszego zięcia niż ten, do którego panią wiozą? Proszę spojrzeć! – Zygmunt tym razem chwycił matkę Zosi w swe ramiona. – Jak pani myśli pojadą, czy nie?
Zosia z ojcem byli już w pociągu, gdy matka zaczęła wołać.
Tym razem ojciec już wkurzył się. Wyskoczył z pociągu, podbiegł do Zygmunta i żony. Właśnie Zosia wychodziła z pociągu. Zygmunt puścił teściówkę, ale już było za późno, aby mogli wejść.
– Młody człowieku! – krzyknął na niego.
– Zygmunt mam na imię.
– Tatusiu, uspokój się. Ja to załatwię. – odsunęła ojca na bok i odwracając się do Zygmunta zadała mu klapsa w policzek, poprawiła w drugi.
– Bij mnie ile tylko chcesz! Twoje ciosy nie bolą mnie. Dziś jestem gotów przebaczyć ci wszystko, nawet, gdybyś zabiła mnie. Czy ten, do którego chcesz jechać, też gotów byłby na takie poświęcenie? – patrzył jej prosto w oczy. – Czy macie państwo ze sobą nóź? Dajcie jej! Czy ojciec z matką nie powiedzieli ci, że aby zaręczyć się ponownie, należy zerwać poprzednie zaręczyny? Śmierć zrywa zaręczyny, albo zgoda dwojga. Ja jeszcze żyję, pozostaje rozmowa i zgoda dwojga, czyli nas.
– Więc zrywam je! – stanowczo protestowała Zosia.
– Chwileczkę, musimy porozmawiać. – uspokajał ją. – Tyle czasu, proszę cię o jakąś chwilkę rozmowy. Tyle czasu łażę za tobą. Usiądźmy i porozmawiajmy. Wolałbym w innej scenerii, ale skoro wolisz na dworcu. – rozłożył ręce. – Trudno! Rozmawiajmy.
Ojciec też był zdenerwowany.
– Nie po to jechałem, tyle setek kilometrów, aby teraz, taki ktoś kpił sobie ze mnie?! – ojca roznosiła złość.
– Przepraszam bardzo, a skąd państwo jadą? Setki kilometrów są od granicy do granicy. Skąd wy jesteście?
Zosia zaczęła płakać.
– Tyle razy prosiłam cię, nie wtrącaj się do mojego życia?
– Kocham cię i co mam z tym zrobić? Mogłaś przecież powiedzieć mi to, wtedy, gdy oświadczałem ci się.
– Drogi panie... – wtrącił się ojciec.
– Zygmunt mam na imię. Nie lubię, gdy ktoś starszy ode mnie, zwraca się do mnie, per pan. Być może, będziecie moimi teściami...
– Nigdy! – zawołała Zosia.
– Widzę, że masz mi dużo do powiedzenia. Jednak usiądźmy. Ja mam też ci sporo do powiedzenia. Ale to, co mam ci do powiedzenia, zwali cię z nóg. Chyba, że chcesz, abym mówił przy rodzicach?
Zosia zwiesiła głowę.
– Nie zależy mi.
– Widzisz, ona nie kocha cię? Co jest warte współżycie bez miłości? – wtrącił się znów ojciec.
– Czy jak pan żenił się, pański ojciec wtrącał się do tego?
– Nie? – odpowiedział krótko.
– Czy jak pani wychodziła za mąż, za tego przystojniaka, czy pani rodzice, wtrącali się do tego?
Widać było, że chciała odpowiedzieć, że nie, ale popatrzyła zadowolona na męża.
– Sami państwo widzą. Proszę nie wtrącać się pomiędzy nas. Jeżeli Zosia uzna, że nie jestem jej godzien, uszanuję to. Ale najpierw, musimy w spokoju porozmawiać.
– Dzieci... córka... mnie jest wszystko jedno, za kogo ty wyjdziesz. To musi być twoja decyzja. – pouczał ojciec.
– To była jej decyzja. Jak państwa zdaniem powinny wyglądać zaręczyny?
Rodzice zdziwienie patrzyli po sobie.
– Padałem kilka razy przed nią na kolana. Po kilku godzinach oświadczyła mi, ”chcę być twoją narzeczoną”. Czy wszystko było tak jak trzeba?
– To wy powinniście wiedzieć, czy tak, czy nie?
– Jeżeli chcesz jechać teraz do swego lubego, musimy porozmawiać, dojść do porozumienia. Ale porozmawiać musimy! Możesz, jeżeli się uprzesz, pojechać tam, ale ostrzegam cię... będzie to jego pogrzeb.
– Pozabijaj wszystkich, wszystkich, nas też! – płakała.
– Nie chcę zabijać. Nie skrzywdzę nikogo. Chcę tylko z tobą porozmawiać. Wolisz rozmawiać przy rodzicach? Dobrze. Będziesz tam... nie chcę wiedzieć, gdzie on mieszka, nie chcę nawet znać jego imienia i nazwiska... będziesz tam, ale tylko jeden, jedyny raz. Będzie to jego pogrzeb. Nie ciągnij tam rodziców. Ten cfel nie zasłużył na to, aby być oglądanym przez twoją matkę.
– Czy ty wszystkich ludzi musisz oczerniać? – podniosła oczy.
Chwilę zastanowił się.
– Czy chcesz powiedzieć, że mówię nieprawdę? W takim razie nic nie wiesz o nim? Dlaczego tak spieszy się jemu? Kiedy chce się z tobą ożenić? Niech zgadnę, waszym drużbą będzie Mirek Popławski?
Zosia podniosła na niego wzrok.
– Tak, na pewno on. To jego dziewica.
– Zostaw go w spokoju. – Zosia nagle uspokoiła się. – Masz rację. Musimy porozmawiać.
– Brawo! Lody ruszyły! – zawołał Zygmunt.
Wzięła go za rękaw i skierowała się z nim na ławkę.
– Teraz będzie dwugodzinna przerwa w rozkładzie jazdy. Mamy sporo czasu.
– Zamknij się! Milcz, chociaż przez chwilę.
Zygmunt zamknął się.
– Czy wiedziałeś, że Karol nie żyje?
– Nie interesuje mnie jakiś tam Karol, ani Walter. Chcę rozmawiać o nas.
– Powiedz, czy wiedziałeś?
– O kim mówisz?
– O Karolu.
– Nie znałem żadnego Karola i nie znam.
– Chodził z tobą do klasy?
– Nie chodziłem do szkoły z żadnym Karolem. Ani w podstawówce, ani tu w Ursusie.
– A znasz kogoś takiego jak Mirek?
– Tak. Ale nie mam ochoty o nim rozmawiać.
– On nie żyje.
– Co!? – Zygmunt poderwał się z ławki. – Malarz nie żyje?
– Właśnie, nazywaliście go malarz? Już kilka miesięcy. To było straszne...
– Co się stało?
– Samookaleczenie.
– Nie rozumiem.
– Samookaleczenie... Inaczej... samobójstwo.
– O idiota. – Zygmunt zakrył twarz. – O Boże, przecież... – wstał z miejsca. – Kiedy to się stało?
– W czerwcu.
– W ten sam sposób zginie też Andrzej Kabala. Pamiętasz go? Byli kumplami.
Zosia przez chwilę patrzyła na Zygmunta.
– Czy ty wiesz w ogóle, do kogo chciałam jechać z rodzicami?
– Daj mi spokój. Nie mam ochoty, o tym rozmawiać. – schylił głowę aż poniżej kolan. – Nie zabrałem ze sobą papierosów. Czy twój ojciec pali?
– Nie pożywisz się od niego, on nie pali. – zadowolona była ze swego taty.
– Ta wiadomość łomotnęła mną. Odłóżmy to, na kiedy indziej. Nie chciałbym o nas rozmawiać na dworcu, w pośpiechu.
– A o czym ty chcesz rozmawiać?
– Chcę wiedzieć, jakich lubisz chłopaków, jaki ma być ten twój wymarzony, co ma tamten, czego nie mam ja? To moim zdaniem trochę potrwa.
– Dlaczego cię to interesuje?
– Chciałbym być taki, o jakim marzysz. Jaki ma być twój mężczyzna? Albo, jaki jest ten twój mężczyzna? Czy jest przystojny? To przemijające. Zgrabny? Zestarzeje się i utyje. Wszyscy mężczyźni tyją. Jaki? Czy lepiej całuje ode mnie? – objął ją.
– Może?
– Czy twój wymarzony, powinien chwytać cię w locie? Brać za piździochę zawsze i wszędzie? Czy tego chcesz? – złapał za kolano.
Przewrócił ją na ławkę. Miętosił. Szarpała się z nim.
– Czy to jest twój ideał mężczyzny? Taki mężczyzna to cham, nie mężczyzna. Ale skoro lubisz tak...
Usiedli spokojnie.
– Przepraszam... nie powinienem. – popatrzył na nią.
– Co teraz mam zrobić? Co mam dalej robić?
– Myślę, że z zaręczyn będą nici. Ja bynajmniej nie chciałbym czekać na swoją lubą aż tyle. – zerknął na zegarek. – Myślę, że zrozumie, że przyprawiłaś mu rogi. Cóż, nie pozostaje ci nic innego, jak tylko Zygmunt? – uśmiechnął się. – Powiedziałem ci, mogę uratować to, co jest w zasięgu moich rąk. Myślę, że już uratowałem cię.
– Czy będziesz mnie kochał?
– Zawsze i wszędzie.
– Czy będziesz mnie kochał taką, jaka jestem?
Popatrzył na nią.
– I taką i starszą też.
– Czy będziesz mnie kochał taką, jaka jestem?
– Nie. Musisz się zmienić, być potulna, posłuszna, kochana, mniej pyskata itd., itd.
– Czy będziesz mnie kochał?
– Jeśli tylko będziesz chciała? Będę, zawsze i wszędzie.
Podeszli do rodziców. Ojciec był raczej zadowolony.
– Twierdzi, że będzie mnie kochał. Że bierze mnie, jaką jestem. – miała ochotę sobie popłakać. Objęła go w pół i przycisnęła się do niego.
– Masz pan... – machnął ręką. – ... masz sposoby na kobiety. Najważniejsze, abyście się kochali i szanowali. – teściu uściskał nowego zięcia. – Witam w rodzinie.
– Witaj w rodzinie. – to samo powtórzyła matka.
– Widzicie państwo, jaka to kobieta jest zmienna. Jeszcze przed godziną wołała ”nie”, a już się do mnie klei. – uśmiechnął się do niej.
Dała mu sójkę w bok. Ucałował ją.
– Słuchaj no zięciu... – zaczął ojciec.
– Wolnego, wolnego. – powstrzymała ich Zosia. – Na to jeszcze jest czas.
– Cicho córka... – uspokoił ją. – ... mamy wszystko ze sobą. Chleb, mięso, wędlina... i do tego ”coś”. Zapraszamy do Piastowa. Musimy to jakoś ułagodzić. Od razu mi się spodobałeś!
– Do Piastowa? – zdziwił się Zygmunt.
– Zosia mieszka w Piastowie, u ciotki. Nie wiedziałeś o tym? – uśmiechnęła się matka.
– Nie. Nie wiedziałem. Dziękuję za zaproszenie, ale chyba dzisiaj nie skorzystam?
– Nie ma mowy. Mamy wszystko, żeby się gościć. Gościć do rana. – uprzedził go ojciec.
– Nie jestem ubrany stosownie do gości. Nie jestem ubrany wyjściowo. Ja lubię być ubrany szykownie. Może innym razem?
– Jeżeli rodzice cię zapraszają, nie odmawiaj im. – poprosiła dziewczyna.
– Kochanie, może innym razem? Czy nie uważasz, że macie jak na jeden dzień, zbyt wiele wrażeń? Na pewno będziecie chcieli porozmawiać w ścisłym gronie rodzinnym? Naprawdę, innym razem.
Rodzice spojrzeli po sobie.
– Ale ostrzegam! Gdybyście chcieli mnie wykiwać i na następnej stacji przesiąść się z powrotem do pociągu i... nie daj Boże, pojechać tam, skąd was zawróciłem... – skierował ostrzeżenie do Zosi. – Wynajmę nawet taryfę. Będę pracował kilka miesięcy, aby spłacić dług, ale będzie to pogrzeb. Będę tam przed wami. Urządzę tego kolesia tak, że obrzydliwie będzie patrzeć na niego.
– O czym ty mówisz? Chyba masz do czynienia z dorosłymi ludźmi? – przeraził się ojciec.
– Już raz Zosia mnie wykiwała. Wolę być ostrożniejszy. – uprzedził.
– Zabiłbyś rywala? – zdziwiła się matka. – Dla niej?
– Mamo! – skarciła ją Zosia.
– Ten chłopak musi cię strasznie kochać? – zachlipała nosem.
– Jeżeli chcesz, to jedź z nami? Jeżeli nie, spotkamy się kiedyś.
– Adres! – patrzył na Zosię.
Na kartce napisała mu nazwę ulicy.
Podjechał pociąg z Włoch.
– W hotelu przemyślę tą sprawę. Zobaczę, czy warta jesteś, aby dzisiaj pojechać do was?
– Przyjedź! – prosiła Zosia. – Rodzice się ucieszą.
Gdy pociąg odjechał skierował się do wyjścia.
– Tak kochanie, teraz ja mam cię w garści. – powiedział sam do siebie.
W hotelu legł na wyrku i zatopił się w zadumie, czy to, co robi, robi dobrze? W Żeliszewie Danka, w Ursusie Maryla, w Piastowie Zosia. Czy jest fer względem nich? Czy tak powinno być?
Zmiana zawodu, z tokarza na frezera, hamowała jego drogę awansu. Tak bynajmniej powiedziano mu, przed końcem roku. Zdecydował, że w takim razie stanie się tokarzem. Złożył podanie o zmianę zawodu na swój własny, co znaczyło to samo, że musiał zmienić gniazdo, mistrza i nowych kolegów. Nowe otoczenie, chociaż na tym samym wydziale, niekorzystnie wpływało na jego samopoczucie.
Szukał ukojenia w towarzystwie...
Coraz częściej spotykał się z Marylą.
W wolne od innych spotkań soboty i niedziele, czynił wypady do Piastowa, do Zosi. Najgorsze były powroty. Czuł jakiś niesmak, po każdym powrocie od tej dziewczyny. Ale im bardziej go odpychała, tym większy pociąg czuł ku niej.
Gdy po tygodniu nieobecności w Piastowie, odnaleźli się, wkurzała go swymi opowiastkami o swych wojażach. Opowiadała mu ze szczegółami, jak było na weselu, gdzie właśnie była zaproszona przez kogoś, o kim nie chce mu opowiadać. Jakiż to kogut był z tego faceta, jak ją rwał wprost na strzępy.
Zdarzało się, że w środku opowieści, zakładał swe palto na plecy i z uśmiechem opuszczał ją. Ale następnego wolnego dnia znów pukał do jej drzwi.
Rozumiał swój młody wiek, że nie może jeszcze liczyć na jakiś stały związek, na jakieś bardzo poważne uczucie. Tak, czy inaczej, zawsze przypominał swoim partnerkom, że nawet, gdyby obie strony zgodne były, co do jakiegoś poważnego związku, on niestety musi czekać do swej pełnoletności, czyli do dwudziestu jeden lat.
Tak jasno sprawę naświetlił kiedyś Maryli. Później doszedł do wniosku, że i Zosia powinna być świadoma jego decyzji. Myślał sobie, że gdy będzie uczciwy względem dziewcząt, którym przecież, już w wieku osiemnastu lat, nie może obiecać małżeństwa, one uznają to, za miły gest. Ale to, co stało się po tym, stało się dla niego niewypałem, prosto w twarz.
Aby wyjść później z twarzą z tego wszystkiego, uznał, że musi kłamać wszystkim dziewczynom, bez wyjątku. I kłamał. Gdy spotykał się z Marylką, oświadczał, że już pozrywał inne znajomości. Gdy jechał do Piastowa, musiał uważać, aby nie wyskoczyć z opowiastką, że kocha się w jeszcze jakiejś dziewczynie. Gdy wracał do Żeliszewa, nawet nie wspominał, że tam, gdzieś w Ursusie ma jakieś dziewczyny, że w ogóle kogoś zna?
Po kilku miesiącach takiego życia, stał się mistrzem w kamuflażu.
Kiedyś, zimą, zrobił sesję zdjęciową Zosi i dziewczynkom jej ciotki. Narobił im pamiątek. Najstarsza z sióstr ciotecznych, Mariola, czasami coś wspominała, że dobrze byłoby, gdyby był... ale Zosia zawsze uprzedzała ją i Zygmunt nigdy nie dowiedział się, kogo tak im brak? Gdy przyniósł im zdjęcia, chciał wiedzieć, kogo na tych zdjęciach brakuje, ale Zosia otaczała wielką tajemnicą obecność, tego kogoś. Jak tylko umiała, tak uchylała się od odpowiedzi. Aż i ona kiedyś uchyliła rąbka tajemnicy.
– Nie bądź zdziwiony, gdy kiedyś zobaczysz w tym domu innego mężczyznę. – ostrzegła go.
– Wcale nie będę zdziwiony, bo ja w tym domu na razie w ogóle nie widzę żadnego mężczyzny. Chociaż prawdę mówiąc, to chyba jednak zdziwię się. Czy to znaczy, że ciotka twoja chce wyjść za mąż?
– Moja ciotka ma męża. Tu chodzi o innego, młodego mężczyznę. – tajemniczo uśmiechała się Zosia.
– Mów! Nie trzymaj mnie w napięciu. To jakaś tajemnica? – dziwił się.
– Nie. To nie jest tajemnica. Mówię ci, bo może zdarzyć się kiedyś tak, że spotkasz go tu. Musisz być na to przygotowany. – odsłaniała rąbek po rąbku tą tajemnicę.
– No, spotkam go i co? Co w tym takiego dziwnego?
Zosia czekała, aż odgadnie, o co chodzi?
– Młody? Czy któraś z dziewczyn poderwała sobie chłopaka? – zdziwił się.
– Mh! – Zosia kiwnęła głową.
– Sądząc po twojej tajemniczej minie, no i po dorosłości dziewczynek, uważam, że to Mariola. Czy mam rację?
– Mh! – ucieszyła się Zosia. – Ale zgadnij, kto to?
– Jakiś chłopak? Małolat, tak samo jak ona?
– Nie zgadłeś. Podpowiem ci, znasz go i ma na imię Andrzej. Z resztą twój kolega.
– Andrzej? Mój kolega i małolat? Andrzejów znam setki, ale nie są to małolaci?
– Bo on nie jest małolatem? Mówię wyraźnie, twój kolega.
Zygmunt nie umiał odgadnąć.
– Poddaję się. Nie wiem, kto?
– Andrzej Kabala. – poważnie i krótko stwierdziła Zosia.
– Andrzej? Z Mariolą? Jak ona go znalazła? Nie mów tylko, że ty jej w tym pomogłaś? Jak go poznała?
Zosia zmieszała się na chwilę.
– Znała go z czasów, gdy ja z nim kręciłam.
– On bywał w tym domu?
– Gdzie miałam się z nim spotykać? Na ulicy, w parku, a może na dworcu?
– Z czasów? No fakt, to tak odległe dzieje, kilka wieków. – zaśmiał się. – Kręciłaś... jak długo to trwało? A może nie chcesz o tym mówić?
– A interesuje cię?
– Prawdę mówiąc nie, ale odpowiedzieć możesz?
– Czy ja ciebie pytam, jak długo znasz Dankę?
– Od pierwszej klasy podstawówki. W ósmej, poszła do szkoły do Mińska.
– Nie interesuje mnie to?
– Zapytałaś, odpowiedziałem. Co czujesz, gdy widzisz go, jak on przyjeżdża do Marioli?
– Nic. – Zosia odwróciła się.
– Nic? Zupełnie nic?
– Nic. – powtórzyła. – Zupełnie nic. – odpowiedziała spokojnie.
– Cieszy mnie to. Myślę, że ciężko ci, gdy on tu przebywa. Czy wychodzisz wtedy z domu na ten czas?
– Różnie. Czasem wychodzę, czasem zamykam się w pokoju. A jak byłoby lepiej?
– W tym czasie, gdy on przyjeżdża do Marioli, możesz siąść w pociąg i przyjechać do mnie, do hotelu.
– Tak! Do ciebie, do hotelu? Gdzie jeszcze? Jestem już dorosła, potrafię sobie radzić z chłopakami.
– Wierzę ci. – objął ją. Obcałował dookoła. – A teraz, kiedy przyjeżdża?
– W niedzielę.
– A skąd to wiesz?
– Podsłuchałam ich, jak umawiali się.
Zygmunt pomedytował.
– W sobotę miałem jechać do domu. A to pech... ale z kolei to dobrze. Nie wejdziemy sobie w drogę. Ty też możesz wyjechać do rodziców. Po co patrzeć na to?
Zosia uśmiechnęła się.
– Powiedziałam ci, jestem dużą dziewczynką i daję sobie radę z chłopakami.
Patrzył na nią tymi swoimi ślepiami.
– Coś mi tu kręcisz, dzieweczko. – powiedział powoli, ale dobitnie. – Tu chyba nie chodzi wcale o Mariolkę. – pomyślał sobie. – Mówisz, że jesteś duża i nie boisz się chłopaków? – uśmiechnął się. – Muszę ci wierzyć. Jakie mam inne wyjście? – pomyślał sobie i głośno dodał. – To twoja sprawa.
Pożegnał się z Zosią. Gdy wracał do domu, jeszcze raz rozmyślał o tym, co powiedziała mu Zosia. Ustawiał sobie pewne zdarzenia, gdy bywał u niej, ze zdarzeniami fikcyjnymi, jak gdyby bywał tam jeszcze u niej w tym samym czasie Andrzej. Co robiłaby wtedy, a czego nie mogłaby zrobić?
– A kto, tym razem? – zdziwił się Zygmunt.
– To ty powinieneś wiedzieć, kto do ciebie wydzwania? – odparła pani Jasia. Ale na wszelki wypadek, położyła palec na ustach.
– Słucham. – powiedział do słuchawki. – Zygmunt Pacelak.
Po drugiej stronie drutów zachichotały dziewczyny.
– Czy zgadniesz, kto do ciebie dzwoni? – zalotnie szepnęła dziewczyna.
– O?! Danusia? – ucieszył się. – Za dużo czasu spędziliśmy razem, abym nie mógł poznać twojego głosu? No, co słychać? – uśmiechał się do słuchawki.
– Poznałeś mnie po głosie? A już myślałam, że będziemy miały ubaw? – też uśmiechała się do słuchawki. – Czy do Ursusa, to dochodzi poczta, czy to jest jakaś mała wiocha?
– Dochodzi kochanie, ale listy wysyłaj nieco wcześniej. Co prawda, Mińsk Mazowiecki nie jest na końcu świata, ale listy idą tych kilka dni? Jeżeli chciałaś, abym stawił się tam tak szybko, powinnaś zadzwonić, byłoby szybciej?
– Czyli, że co? Moja wina, bo za późno wysłałam list? A może poczty, bo za wolno doręczyła?
– Nie winię ciebie, ani pocztę. Ja pracuję. Chcąc być gdzieś, o jakiejś porze, muszę wiedzieć wcześniej?
– Ile wcześniej miałam ci mówić, pół roku, a może rok?
– Danusia, powiem ci coś i jeżeli zrozumiesz to, to możemy dalej rozmawiać, jeżeli nie, nie ma sensu zadręczać się. Mianowicie? Mój zmiennik poszedł na urlop. Obiecałem mistrzowi, że będę za niego pracował po dwanaście godzin. Pracuję od szóstej do osiemnastej, dlatego tylko, aby on mógł skorzystać z urlopu...
– Nie pleć. Urlop, należy się każdemu pracownikowi i to wtedy, kiedy on chce, a nie, kiedy chce Zakład?
– Gdy będziesz kiedyś pracować, poznasz prawidła zakładowe. – ciężko westchnął. – Jest nas dwóch, a zapotrzebowanie deko większe? Ale to już sprawa Zakładu. U was próby są we wtorki i czwartki, i to po godzinie szesnastej. Nawet, gdybym wyjechał po pracy normalnie, po czternastej...
– Dwie godziny? Co nie zdążysz? – zaczęła unosić się.
– Nie przerywaj mi, poczekaj. O czternastej, to ja dopiero skończę pracę. Trzeba zjeść obiad...
– Tu damy ci jeść. Jeden raz nie umrzesz z głodu? – tu już zakpiła sobie z niego.
– Tu masz rację. Jeden raz nie umarłbym z głodu. Ale posłuchaj... Muszę wykąpać się w pracy z tego syfu. Pójść do hotelu i tam wykąpać się ze smrodów zakładowych. Muszę przebrać się w ciuchy, chyba nie chciałabyś wstydzić się za mnie?
– Dwa razy kąpiesz się w ciągu dnia? Straszny czyścioszek z ciebie? – znów zakpiła sobie.
– Czy wiesz, jak śmierdzą robotnicy Zakładu? Czy wiesz, jak śmierdzi w ogóle robotnik? – czekał na jej reakcję, ale milczała. – Jeżeli chcesz wiedzieć, w Mińsku, na torach, wciąż pracują robotnicy. Pójdź kiedyś tam. Porozmawiaj z nimi. Powąchaj ich. Niech spocą się przy tobie, albo rozepną bluzę, kurtkę. Przekonaj się. My pracujemy w syfie, w oleju, w smarach? Chcąc wyglądać jak ludzie, musimy niestety kąpać się po kilkakroć?
– Czuję, że to nie jest prawdziwa przyczyna? Ty po prostu nie chcesz być na próbach? – miała pretensje do niego.
– Masz rację. To nie jest prawdziwa przyczyna. Masz rację, nie chcę być na próbach. Widzisz, nie chcę się z tobą kłócić? Czy już wszystko wyjaśniliśmy? Muszę kończyć. Ustawiła się kolejka do telefonu. Cześć! – odłożył słuchawkę.
– Bardzo niegrzecznie postępujesz z dziewczynami. – upomniała go portierka.
– Proszę bardzo. – wskazał telefon. – Gdy zadzwoni jeszcze raz, proszę powiedzieć, że chętnie pani pojedzie na próby i zatańczy z nią? Nie mam nic przeciwko temu. – dorzucił już i schował się za drzwi.
W tej chwili zadzwonił telefon.
– Hotel Robotniczy „Ursus”, słucham? – zawołała do słuchawki i po chwili dodała. – Chwileczkę! Panie Zygmuncie! Do pana! Szybko!
Zawrócił.
– Kto tym razem?
Przytkała mikrofon.
– Ta sama. – dodała szeptem.
– Słucham, Zygmunt... ach, to ty? O czym zapomniałaś?
– Dlaczego rzuciłeś słuchawką?
– Nie, Danusia, nie rzuciłem słuchawką. – zaprzeczył. – Uznałem, że dalsza rozmowa do niczego nas nie doprowadzi?
– Jeżeli nie chcesz przyjeżdżać na próby... nie mówmy o tym. Czy przyjedziesz na studniówkę? – chwilę czekała. – Co znajdziesz na wytłumaczenie? Czy też praca? Studniówka będzie w niedzielę. Chyba praca ci nie przeszkodzi? Dlaczego nic nie mówisz? – znów czekała. – Czy pojawisz się na próbie generalnej? Czy słuchasz mnie? Czy ja rozmawiam sama ze sobą? Czy jesteś tam?
– Jestem. – odparł spokojnie. – Jestem i myślę. Kiedy generalna?
– Siedemnastego stycznia. Chyba nie będziesz pracował?
Ciężko westchnął.
– Nie, nie będę pracował... mam także swoje życie. Jestem już umówiony na siedemnastego. Zobaczę... nie obiecuję, zobaczę?
– Czy mam rozumieć, że nie chcesz? – zaniepokoiła się.
– Nie Danusia. Myślę, co zrobić, aby był wilk syty i owca cała? Umówiony jestem na siedemnastego, pech. Może jakoś wyrobię się. Co do studniówki?... chcesz znać prawdę?
– Tak. Co chcesz powiedzieć? – była jednak ciekawa.
– Widzisz? Rok temu ja miałem studniówkę. Robił ją nam Zakład. Nic nie mówili o osobach towarzyszących. Zawsze robią to tanim kosztem. Nie zapraszałem cię, abyś nie czuła się zbyt głupio, gdyby ktoś zapytał, a ty córcia, z której klasy? Teraz...
– Ale u nas...– przerwała mu. –...my sami finansujemy imprezę? To tylko od nas zależy, kogo zaprosimy? My płacimy i my decydujemy?
– Cieszę się bardzo. Czy nie pomyślałaś, jak będę się czuł, obcy wśród swoich? Ale pomińmy to, potrafię znaleźć się.
– Czy chcesz mi odmówić?! – była bliska płaczu.
– Nie, Danusia. Proszę zrozum mnie. To nie jest ani twoja wina, ani poczty. Muszę stanąć na wysokości zadania, być mężczyzną. To moja wina. Czuję, że czułbym się piesko, źle. Na naszej studniówce, nie było nikogo obcego, poza oficjalnie zaproszonymi gośćmi. Było ich dwoje, czy troje. Robiliśmy cuda, aby czuli się dobrze.
– Ale u nas, my sami robimy imprezę, my ją finansujemy i my zapraszamy osoby towarzyszące. Wyobraź sobie, wszystkie dziewczyny będą z chłopakami, wszyscy chłopcy z dziewczynami, a ja?
– Słucham? – zdziwił się. – Wszyscy będą w parach? – odczekał chwilę, ale niezbyt długą. – Danusia, przyrzekam ci, że stawię się na studniówkę. Czy słyszysz? Tak wypadło, że nie mogę być na próbach, na generalnej, ale na studniówce będę. Choćbym miał niebo i ziemię przewrócić do góry nogami. No, może tylko ziemię?
– Przyrzekasz?
– Danusia, słowo. Co do prób, ja umiem tańczyć poloneza? Czy pamiętasz, w sześćdziesiątym szóstym, tańczyliśmy na tysiąclecie Polski, w kościele? Co prawda, wtedy nasza grupa miała inne tańce, ale na próbach, często zastępowałem brata w polonezie? Polonez, nie ma dla mnie tajemnic.
– Tak, rozumiem, ale tu są figury?
– Będziemy szli pośrodku lub na końcu. Będziesz wcześniej podpowiadać mi, co i jak?
– Tak, rozumiem cię. Na próbach, zastępuje cię mój brat, Malesa. Czy nie pogniewasz się, gdy on będzie tańczył ze mną i na studniówce?
– Nie ma sprawy. Który, Malesa?
– Tak. Zygmunt, jeszcze jedna rzecz... jedna z koleżanek, nie chce tańczyć, bo nie ma pary, gdy przyjedziesz, czy będziesz mógł zatańczyć z nią?
– Jak to? Ona nie ma chłopaka? – zdziwił się.
– No, jakoś tak wyszło, że nie ma. Czy nie pogniewasz się?
– Czy mogę się chwilę zastanowić? Mogę to nawet robić głośno. Czyli, że chcesz zeswatać mnie, ze swoją koleżanką?
– Przestań. Przecież wiesz, że nie o to chodzi?
– Nie przerywaj mi, ja głośno myślę. Bo zacznę myśleć cicho? Najpierw zapraszasz mnie, jako dla siebie, później dla koleżanki. No dobrze, a z którą z was, będę tańczył później, w trakcie imprezy? Czy też będę miał wybór?
– Oj, przestań.
– No dobrze, a jak zachce mi się bara, bara? Z którą z was mam wtedy wyjść? Ty wyjdziesz ze mną, czy koleżanka?
– Jesteś świntuchem.
– Nie szkodzi. Ale kocham cię. Ja nie odważyłbym się oddać ciebie swojemu koledze. Dobrze zgadzam się, ale ostrzegam, nie ręczę za siebie? Ja mieszkam w hotelu, ja wiem, do czego są dziewczyny. Jeżeli po studniówce, zamiast w Danusi, będę kochał się w twojej koleżance, nie miej do mnie żalu?
– Ja nie każę ci, zakochiwać się w niej?
– Jak ją poznam? Zapoznasz nas, czy przyczepi sobie czerwoną kokardkę we włosy?
– Jest tu ze mną. Możesz się z nią umówić?
Chwilę trwała przerwa i po kilku sekundach odezwał się ciepły głosik w słuchawce.
– Halo?
– Cześć. Zygmunt jestem? – zaczął od razu.
– Cześć, a ja Ania.
– Miło mi. – uśmiechnął się do słuchawki. – No to co, będziemy tańczyć razem?
– Jeżeli się zgodzisz?
– Muszę cię wybadać. Zadam ci kilka pytań.
– Słucham.
– Czy ładnie tańczysz?
Dziewczyna zaczęła się chichotać.
– No dobrze, darujmy sobie. Dzisiejsze tańce są tak wspaniałe, że nie musisz wcale umieć tańczyć? – uspokoił ją. – Czy jesteś ładniejsza od małpy?
– Słucham?
– Nie słychać tam było? Pytam, czy jesteś ładniejsza od małpy?
Dziewczyna zapeszyła się.
– O co ty ją zapytałeś? – zdziwiła się Danusia.
– Ty podsłuchujesz? Zapytałem ją, czy jest ładniejsza od małpy? Coś muszę mówić?
– Ale ona speszyła się. Odpowiem ci, jest ładniejsza od małpy, nawet od tej najładniejszej małpy?
– Tak, jestem ładniejsza od małpy! – zawołała do słuchawki.
– Danusia daj mi ją! Muszę umówić się z nią?! Jak ją mam rozpoznać?
– Strasznie dowcipny jesteś? – zakpiła sobie tym razem z niego Ania.
– O! To już ty? Uważam, że każdy mężczyzna powinien być dowcipny, my nie możemy być doustni? No dobrze, już wiem, że jesteś ładna, tak? Ostatnie pytanie, czy jesteś cnotliwa?
– Co? Jesteś jednak cham. – oddała słuchawkę Danusi.
– Przecież muszę wiedzieć? – zawołał prawie do słuchawki.
– O czym musisz wiedzieć? – zapytała Danusia.
– Ty znowu podsłuchujesz?
– Ona rzuciła słuchawkę. Musiałeś jej coś powiedzieć?
– Zgadza się. Ale to coś, dotyczy tylko jej? Daj ją, chcę wiedzieć?
– Co chcesz wiedzieć?
– Albo już nic. Jeżeli jest jeszcze gdzieś obok, powiedz jej, że ja nie zgadzam się.
– Na co, nie zgadzasz się? – wystraszyła się Danusia.
– Nie chcę z nią tańczyć.
– Zygmunt, ale dlaczego? Dlaczego mi to robisz?
– Danusia? Zadałem, jej trzy podstawowe pytania, o rzeczach, o których mężczyzna powinien wiedzieć idąc z nieznajomą na tańce. Po pierwsze, czy umie tańczyć? Powiedziała, że nie. Czy ładniejsza jest od małpy, no tu powiedziałyście, że tak? W porządku, nie powstydzę się stać koło niej? Trzecie pytanie, którego nie znasz, czy ona jest cnotliwa?
– Po co ci to?
– Danusia, ja nie mam ochoty iść na tańce z dzikusem. W tańcu chłopak stuknie ją tu czy tam, chcesz, aby robiła mi sceny na środku sali. Czy kolanem stuknie się w krok, czy ręką za biust? W tańcu wszystko jest możliwe?
– Zygmunt, ona nie spodziewała się takich pytań?
– I to mówi dziewczyna, która za kilka miesięcy będzie zdawać maturę? W jej wieku tysiące dziewczyn było mężatkami. Nie dziwię się, że ona nie ma chłopaka. Jeżeli jest taka dzika, niech idzie do zakonu?
– Zygmunt, czy zrobisz coś dla mnie?
– Oczywiście, że tak.
– Przeproś ją.
– Oczywiście, że tak. Daj ją. Ania? Danusia ma rację, powinienem cię przeprosić. Zachowuję się jak cham i to jest prawda.
– To ja powinnam cię przeprosić.
– Posłuchaj mnie. Później będziesz mówić. Zachowuję się jak cham, bo mam ku temu powody. Ja po prostu nie chcę z tobą tańczyć. Ja kocham Danusię i tylko z nią mogę tańczyć. Jeżeli ona nie chce, bo ma swoje powody, ja ją rozumiem i wybaczam jej to, ale taniec z inną dziewczyną nie wchodzi w rachubę. Owszem, w trakcie imprezy owszem, możemy tańczyć. Ale z tobą, chyba nie będę umiał. Ja nie lubię dzikusek. Chłopak w tańcu powinien rozmawiać z dziewczyną, a ty jesteś dzika.
– Nie oceniaj mnie zbyt pochopnie? – powiedziała Ania.
– W tańcu chłopak z dziewczyną rozmawia. A gdy na przykład, zadałbym ci w tańcu takie pytanie, czy obciągasz laskę? I co, zaczerwienisz się?
– Nie. Odpowiem, tak.
Zygmunta zatkało. Stał ze słuchawką i nie wiedział, co odpowiedzieć?
– Panie, ale pan jest chamski, co do dziewcząt? Jak one chcą z panem rozmawiać? – z politowaniem pokiwała głową Jasia.
– Co? Zatkało? – ponaglała go Ania.
– Mnie? Nie. Słuchałem tylko, co mówiła do mnie pani portierka. Chociaż przyznam, że tak, zatkało. Ale mimo wszystko, nie chcę z tobą tańczyć. Jestem i chcę być wiernym Danusi. To tyle.
– Czy naszych rozmów słucha ktoś? – ciszej zapytała Ania.
– Przecież dzwonicie na portiernię. Ciężko, aby nikt nie słuchał? To nie jest przecież połączenie z pokojem? Czy mam rozumieć, że kończymy rozmowę?
– To nie ode mnie zależy? – odezwała się Ania. – Danusia? – i ciszej dodała. – On pyta mnie, czy rozmawiamy jeszcze?
– A co, znudziło mu się? – cicho poleciało w słuchawce. – Co, chcesz już kończyć? – zapytała go Danusia.
– To przecież wy płacicie za połączenie? Mnie jest to obojętne.
– No dobrze, w takim razie już kończymy.
– Krótko. O której godzinie mam być i gdzie spotkamy się?
– Impreza zaczyna się o dziesiątej, musisz być wcześniej niż dziesiąta. Gdzie spotkamy się? Na pewno będziemy kursowały internat szkoła? Gdzieś na trasie na pewno spotkamy się? Ciężko mi powiedzieć, gdzie możesz czekać? Najlepiej w szkole? Gdzieś przy wejściu? Więc co, do zobaczenia?
Przesłał jeszcze kilka ciepłych słówek.
– Panie??? – z wielką ulgą westchnęła portierka. – Pół godziny gadać??
– Przecież to one płacą, a nie ja? O tej godzinie przecież nie ma przeciążenia na linii? Co, telefon był potrzebny? – ze śmiechem dodał i zdziwiony patrzyła na portierkę. – Pani nie chciałaby sobie pogawędzić, gdyby była pani na ich miejscu? Dziewczyny mają szmal, więc gadają?
Ale dzwonek telefonu przerwał im rozmowę.
– Widzisz pan? A jednak ludzie dobijali się? – wzięła za telefon.
– A co mnie obchodzą ludzie? Ja rozmawiałem, oni czekają? Oni rozmawiają, ja czekam? Takie są prawa?
17 styczeń niedziela 71 rok.
Postanowił zrobić Zosi niespodziankę i w niedzielę, zamiast pojechać do domu, jak było umawiane, został w hotelu.
Wstał dość wypoczęty, pełen nowych sił witalnych. Jedyny jego cel, jadę do Zosi.
Szykowanie się, stało się całym rytuałem.
Józek Cegłowski, jak co sobota, wyjechał do rodziny, do żony, do dzieci. Józef Węgłowski, ożenił się i wyprowadził od nich już na początku zimy. Na jego miejsce dokwaterowano nowego Józka, Józka Wiecha.
Dla odróżnienia go od innych Józków, ustalili, że Cegłowskiego nazywać będą Józek, a Wiecha Józiek.
Józiek, zainteresowany był, gdzież to tak skrzętnie szykuje się Zygmunt. Gdy mu wyjaśnił, gdzie jedzie i po co, Józka zatkało.
– Będziesz walczył o dziewczynę? – zdziwił się.
– A ty, co byś zrobił? – zastanowił się Zygmunt.
– Chłopie, tego kwiata jest pół świata.
– Czy o swojej dziewczynie też tak mówisz? Czy jej też tak powiedziałbyś?
– Oczywiście! I to jest moja broń! A ty, co, płaszczysz się przed dziewczyną? Nigdy nie będzie twoja. Zawsze spodoba się jej ktoś inny?
– Ktoś taki jak ty?
– Nawet! Ja nie mam dziewczyny na stałe. Nie rozumiem tego?
– Ile ty masz lat?
– Właśnie? Ile ja mam lat? Ja nie mam jeszcze osiemnastu, czy siedemnastu? Ja mam już dwadzieścia cztery. Raz tylko potraktowała mnie dziewczyna tak, jak ja teraz traktuję wszystkie.
– Za jedną zdzirę, odgryzasz się na wszystkich?
– Dokładnie!
– Tym samym, robisz krzywdę sobie i innym. Nie zdajesz sobie tylko z tego sprawy.
– Dokładnie!
– Dlaczego się nie ustatkujesz?
– Nie rozumiem tego słowa?
– Dlaczego się nie uspokoisz, dlaczego nie zrozumiesz, że robisz źle?
– Ja nie chcę zrozumieć. Dobrze mi tak. Co tydzień inna dziewczyna, co tydzień inna przygoda, ciągle coś nowego?
– I chudszy portfel?
– Ale wiem, że żyję? Nie patrzę w lustro i nie wzdycham.
Zygmunt spojrzał na Józka.
– Takich jak ty, powinno się kastrować.
– Tacy jak ja, dają dziewczynom rozkosz. Wyszaleją się ze mną i wtedy są wierniejsze swoim mężom.
– Już nie pieprz głupot, że tak każda, z którą się spotkasz, rozkłada przed tobą nogi, ty ją przelecisz i zostawiasz na pastwę losu?
– Dokładnie!
– Takich jak ty, naprawdę powinno się kastrować.
– Tacy jak ja, są motorem napędowym tego świata.
– Przez takich jak ty, wielu porządnych mężczyzn odbiera sobie życie. Podrzynają sobie żyły, wieszają się, rzucają pod pociąg itd. itd.
– To nie mężczyźni, to idioci.
– Nie zadawałeś sobie nigdy takiego pytania, że kiedyś ożenisz się. Wtedy jakiś podobny do ciebie, jakiś nowy Józef Wiech, poderwie twoją żonę, spotka się z nią, przeleci ci ją, zostawi na pastwę losu. Dobrze będzie, jeżeli nie zajdzie w ciążę? A jak zajdzie?
– Będzie ciężarna.
– Ale ty, będziesz wychowywał czyjegoś bękarta. Gdy będzie małe, będzie podobne do każdego, ale gdy będzie dorosłe, będzie podobne do swego rodzica, ale nie do ciebie. Jak wtedy będziesz się czuł, gdy będziesz patrzył na niego lub na nią i widział podobiznę do swego kolegi, sąsiada, wroga, żołnierza z przepustki?
– Moja żona nie będzie taka.
– Ach tak!? Ty znajdziesz tą najcnotliwszą?
– Dokładnie!
– Ale ona spotka takiego Józka Wiecha i on ją rozprawiczy, nauczy dawać innym.
– Zabiję takiego!
– Nie możliwe? Ale, za co? On przypomni ci tylko, jaki byłeś ty? Czy nie lepiej skończyć z kurestwem już teraz? Teraz, gdy ty jesteś młody? Pokazać światu, który tak uparcie wpychasz w bagno, że lepiej żyć w cnocie, albo z jednym partnerem? Ale żeby do tego dojść, trzeba zacząć od siebie.
– Może masz i rację, ale ja nie potrafię tego? Musiałbym od nowa uczyć się żyć?
– Rozumiem cię. Dziewczyna zraniła cię, chcesz ukarać inne. Ale one nie są winne. Winną była ta jedna, która stała się kurwą. Dlaczego z innych porządnych dziewcząt robisz kurwy?
– Kiedyś może zrozumiesz i ty? Jeżeli dziewczyna ma chłopaka, a umawia się z innym, rozkłada mu nogi, całą noc jebie się z nim, nie jest warta, aby być z nią. Nie jest warta, aby żaden chłopak był z nią.
Zygmunt spoważniał i na chwilę zamilkł.
– Mówisz tak, jak gdybym był niedorozwiniętym małolatem? Wiem, jak postępować z dziewczynami. Zosia jest jedną z wielu. Wyliczyć ci wszystkie dziewczyny, z którymi spotykam się? W Ursusie Maryla, w siedleckim, Danusia, Barbara, wszystkie wyliczać? Chciałem, aby Zosia była matką moich dzieci. Ładna i zgrabna dziewuszka. Akurat towar na matkę, ale spotkała takiego Józefa Wiecha. Kogoś podobnego tobie. Czy wiesz, po co jadę dzisiaj? Jestem za tym, aby takich cweli kastrować. Jeżeli ja odbiorę kiedyś komuś jego dziewczynę, niech mnie też ktoś wykastruje. Nie pozwolę, aby jakiś cwel, potajemnie spotykał się z moją dziewczyną.
– Nawet, jeżeli ona tego chce?
– Jeżeli ona tego chce, niech powie, Zygmunt z nami koniec. Zrozumiem. Powiedziałeś, że zabiłbyś takiego kogoś? Gdy wrócę dzisiaj z Piastowa, moje ręce ociekać będą krwią.
– Czyżby odezwał się w tobie kogut?
– Kogut, to mało. Dzisiaj zbudzi się we mnie bestia. Dzisiaj zbudzi się we mnie potwór. Wykastruję go. Jego piękną twarzyczkę pochlastam, jak... – zapędził się. – ... jak nie wiem co?
Wziął do rąk sztuczce.
– Wezmę sobie to. Będę go kroił i zjem go żywcem, a łyżką spiję całą jego krew. Tak! Wychłepcę ją do ostatniej kropli. Z jego jaj, zrobię sobie kolczyki i będę nosił je tu, przy uszach, jak dziwka. Jeleń wyjdzie na rykowisko i zaryczy, wścieknie się i rozniesie na swych rogach wszystkich, którzy odważyli się spojrzeć na jego sarenkę.
– Ty jesteś głupi! Jesteś zdrowo szurnięty! – Józiek wziął z jego rąk sztuczce. – Powinieneś się leczyć.
– Raczej modlić się i to o pieniądze, bo o rozum za późno.
– Opanuj się, chłopie!?
– Jaki ty jesteś, właściwie? – patrzył na kolegę. – Chciałbym być dokładnie taki jak ty. Czy mogę cię objąć? Chcę cię przytulić. – i objął Józka.
Przytulił go do siebie. Policzkiem dotykał jego policzka. Na koniec ucałował go.
– No, jeszcze czego!? – Józek odsunął go od siebie. – Może jeszcze z języczkiem?
– Muszę ci wyjaśnić coś. Mam dar... poprzez dotyk poznaję człowieka. Chciałem cię objąć, bo chciałem poznać ciebie. Już teraz nie będziesz miał przede mną tajemnic. Może inaczej, ty będziesz miał przede mną tajemnice, ale ja będę je znał. Będę poznawał je wtedy, gdy będę tego chciał.
Józiek nie dowierzał temu, co mówił kolega.
– Już nie będziesz mógł szpanować przede mną, że ty to, czy ty tamto? W takim czasie będę wiedział, czy ty kłamiesz, czy mówisz prawdę?
– Bajdurzysz?
– Mało tego, gdy będziesz kochał się z dziewczyną, siłą woli mogę sprawić, że zajdzie w ciążę, aby usidlić cię. Gdy spodoba ci się jakaś dziewczyna, siłą woli mogę sprawić, że zakochasz się w niej na umór.
– Pieprzysz? Masz taką moc?
– To nie moc! To dar! Ale jedno ci mogę obiecać, nigdy nie sprawię, aby stało ci się coś złego. Zło będzie cię omijać. Zawsze w czas spostrzeżesz to. Ja nazywam to, przyjaźnią. Ja chronię swoich przyjaciół, ochraniam ich. Nie znaczy to, że aby sprawdzić, czy mówię prawdę możesz skoczyć pod pociąg? – dłońmi dotknął jego policzków. – Zachwyca mnie twoja woda. Chciałbym być dzisiaj taki jak ty. Czy mogę?
– Używaj ostrych wód, a nie takich mdłych jak używasz? Woda świadczy o mężczyźnie. Ostra woda, ostry facet, mdła woda, troki od kaleson.
– Pójdę ogolę się, pożyczysz mi swej wody?
Józiek przytaknął.
Zygmunt pospieszył do łazienki. Gdy wrócił Józiek podał mu buteleczkę z wodą po goleniu. Prawie, że umył swą twarz w tej wodzie. Ubrał się w białą koszulę, w krawat. Stanął przed lustrem.
– Czuję, jak gdyby we mnie było, co najmniej stu prawdziwych facetów. Czy stałem się naprawdę bardziej męski, czy tylko tak się czuję?
– No! Jesteś bardziej męski!
– To dzięki tobie. Dzięki twojej wodzie. Zośka oszaleje, gdy mnie zobaczy. Dziękuję ci! – podszedł i ucałował go w policzek. – To na znak przyjaźni. Niech dobre duchy czuwają nad tobą, nad każdym twoim krokiem. Chcę, aby nigdy nie spotkało cię nic złego, to na pamięć dzisiejszego dnia. Chcę... Niech każde zło omija cię, zawsze o krok, nawet z tragedii masz wychodzić cało, bez zarysowań. Tego chcę i niech tak się stanie.
– Czy to jakiś rytuał? – zdziwił się Józiek. – Jakieś...
– Lepiej nic nie mów. Nie twoja sprawa? Sprawiłeś, że czuję w sobie, co najmniej stu prawdziwych mężczyzn, ja sprawię, że... nie powiem ci co? Ale będziesz szczęśliwy. Czy dobra zamiana?
Chciał zakładać marynarkę, gdy Józiek zagadał do niego.
– Skoro mówisz, że będziemy przyjaciółmi... jadę w pewne miejsce. Mam niezbyt dużo szmalu. Czy mógłbyś...
– Ile chcesz? – przerwał mu.
– A ile możesz?
– Niewiele mam, ale skoro tobie są potrzebne, nie ma znaczenia?
Wyciągnął portfel. Otworzył go.
– Ile chcesz?
– Faktycznie, niewiele masz. Wszystkie.
– Stówkę sobie zostawię.
– Chcę wszystkie.
– Jadę do Zosi. Dychacza muszę mieć. Bilet.
– Chciałbym wszystkie. To i tak mało.
– Dobrze pójdę pieszo. Weź. Na gapę przejadę. – wyjął wszystkie pieniądze i oddał je koledze.
– Ale to i tak mało?
– Ale ja nie jestem czarodziejem. Nie rozmnożę ci ich. Jestem zwykłym człowiekiem, tak jak ty.
Józiek popatrzył na pieniądze.
– Dziękuję ci bardzo. Chciałem tylko zobaczyć, czy to, co mówisz, ma pokrycie w czynach. Wierzę ci, jesteś naprawdę dobrym kolegą.
– Jak to? Nie chcesz pieniędzy?
– Dziękuję ci serdecznie. Wystarczy mi tych, które mam.
Zygmunt chwilę stał.
– Józiek, weź jeden pieniążek ode mnie. On przyniesie ci szczęście. Proszę. Przekonasz się. Weź, dla przekonania. Jeżeli nie wydasz go, gdy wrócisz, oddasz mi go.
– Eksperyment? Dobrze.
Wyszykowany przez Józka, pachnący i szczęśliwy Zygmunt odwiedził Zosię.
Psychicznie przygotował się nawet na to, że może jej nie być w domu. Jakże był zdziwiony, gdy Mariolka otwierała mu drzwi? Wskazując na górę głową dawał znaki pytające, czy Zosia jest? Ta kiwnęła mu, że tak.
Cicho wszedł na górę i zapukał do drzwi.
– Proszę! – zawołała Zosia. Nie odwracając się do przybysza słodko szepnęła. – Co tak wcześnie dzisiaj?
– Niespodzianka?! – też słodko odpowiedział jej.
– O matko! – poderwała się od regału. – Zygmunt?! A co ty tu robisz?! Miałeś być w domu? Mówiłeś, że wyjeżdżasz?
– Powiedziałem, niespodzianka? Cześć, kochanie. – podszedł, aby objąć ją.
– Cześć.
– O! Widzę, że też przygotowałaś mi niespodziankę? – ucieszył się. – Skąd wiedziałaś, że przyjdę? Ty bestyjko?! – ujął ją w pół i przyciskał do siebie. Ale Zosia wzbraniała się.
– Powiedziałam ci już kiedyś, nie całuj mnie. Mam potem wypieki na buzi.
– To dobrze. Widać, że cię mężczyzna całował. Czyż twoim zdaniem jestem mało męski? Uważam, że dzisiaj, wyjątkowo dzisiaj, jestem dostatecznie męski. Jestem prawdziwym mężczyzną. – podszedł do ławy. – Wiesz, co lubią mężczyźni... czerwone wino, ciepła dziewczyna, łóżeczko, dla mężczyzny nic więcej nie potrzeba?
– Lubisz wszystko komplikować. – powiedziała dziwnie.
Patrzył na zastawiony barek i nie mógł uwierzyć, że wszystko przewidziała?
– Mieszka ze mną w hotelu pewien kolega, Józiek Wiech. Dzisiaj ucięliśmy sobie wspaniałą pogawędkę na temat dziewcząt. Na niektóre sprawy otworzył mi oczy.
– O! Czy do tej pory miałeś zamknięte?
– Nie wiesz, o czym chcę ci powiedzieć? – podszedł do niej. – Doszliśmy do wniosku, że dziewczyny nie lubią, gdy chłopak cacka się z nią. Wy, dziewczyny lubicie ordynusów, chamów, tylko takich kochacie.
Chwycił ją, wbił w nią swe usta. Przewrócił na tapczan i miętosił. Nie pozwolił, aby cokolwiek mogła powiedzieć. Albo nie mogła, albo nie miała siły, albo chciała, aby robił to, co robił z nią? Podrzucał ją tak, że mógł podwinąć sukienkę. Później poszło gładko. Prawie jednym ruchem zdarł z niej majtki.
Teraz dopiero poznał, że broniła się.
– Przestań, przestań! Co robisz?
I przestał. Uspokoił się. Oprzytomniał.
– Przepraszam.
– Zachowałeś się jak cham. Jak ostatni cham. – szybko doprowadziła się do porządku. – Na ciebie już czas.
– Powiedziałem przecież, przepraszam. Co mam klękać przed tobą? Uważałem, że takich chłopaków lubią dziewczyny, pomyliłem się. Przyznaję.
– Zachowałeś się jak ostatni cham.
– Tak. Tak się zachowałem, mam odwagę to przyznać.
– Możesz sobie już iść.
– Nie rób z tego takiej tragedii? No dobrze, na zgodę wypijmy po kieliszeczku winka.
– To nie jest dla ciebie. – powstrzymała go.
– Co? A dla kogo? To nie dla mnie przygotowałaś to? Czy jest ktoś inny?
– To nie jest moje wino.
– A czyje?
– Andrzeja.
– Czekasz na niego?
– Przestań. Kupił, żeby Mariola przygotowała to.
– Mariola w twoim pokoju? Czy to nie za wiele niejasności? A może to ty masz na drugie Mariola? Ale nawet, jeżeli nie jest to twoje wino, napijmy się. Taka butla wystarczy na nas czworo. Dzisiaj wypijemy jego wino, innym razem wypijemy moje.
– Obawiam się, że nie będzie innego razu?
Ale nie zważał na to, co mówiła. Otworzył butelkę i polał w pucharki.
– Ach jakie wino? – zaczął śpiewać. – My pić będziemy? Mój kapitanie? Wino czerwone my pić będziemy na pożegnanie.
Podał jej pucharek, ale nie chciała.
– Nie chcesz się napić Andrzejkowego wina? Czyż aż tak nienawidzisz go? Dobrze, zaczekamy na niego.
– Idź już!
– Nie chcesz, żeby mnie tu spotkał? Tak strasznie ci na nim zależy?
– Nie o to chodzi. On przyjeżdża do Marioli. Ciotka później wychodzi do znajomych. Zostawię ich samych i pojadę do ciebie do hotelu. Obiecuję ci. Gdy ciotka wyjdzie, pojadę.
Podszedł do niej, objął ją.
– Przepraszam cię. Przyznam ci szczerze, podejrzewałem cię. Myślałem, że to ty na niego czekasz?
– Głuptasie. – oparła się na jego piersi i odetchnęła z ulgą.
Na dole cichy dzwonek dał znać, że ktoś trafił do drzwi.
– Czy to on? Chyba raczej tak?
– Nie wiem, może i tak? – Zosi chciało się płakać.
– Czy mam sobie pójść? – zapytał ją, bo czuł jak trzepocze się w jego ramionach.
– Mówiłeś, że tak bardzo mnie kochasz? Zrób to dla mnie. Jedź już do hotelu.
– Skoro to ma być dowodem miłości, zrobię to dla ciebie.
– Zygmunt, proszę cię, przyrzeknij mi, że nie będziesz z nim rozmawiał.
– Co jeszcze?
– Że nie będziesz się kłócił z nim.
– Jeżeli wejdzie na dole do pokoju, nawet się z nim nie spotkam.
– Dziękuję ci. – i tym razem ona sama ucałowała go.
Po schodach ktoś wchodził na górę.
– O Boże! – cicho jęknęła Zosia.
– Zróbmy mu niespodziankę. – Zygmunt usiadł na tapczanie, tuż obok ławy.
Drzwi do pokoju lekko uchyliły się.
– Zosia, twój luby! – radośnie zawołała Mariola.
– Tu jestem! – odezwał się Zygmunt.
Mariolka zajrzała dalej do środka i złapała się za usta.
– Co, Andrzej przyjechał? Weź go i chodźcie na górę. Ja w zasadzie już wychodzę, nie będę wam przeszkadzał. – zawołał do Mariolki.
Zdumiona patrzyła raz na Zosię, to znów na Zygmunta.
– Nie wiedziałam... że on... jest... że on... wie? – jąkała się przerażona i palcami dopowiadała resztę, czego ustami nie umiała.
– No dobrze, później nakrzyczysz na Zosię. Teraz idź już i chodźcie na górę. Ja już wychodzę. – Zygmunt wpadł jej w zdanie.
Mariola nic z tego nie zrozumiała. Zosia nie umiała jej bardziej wytłumaczyć.
– Mam go zawołać? – zapytała Zosię.
Zosia odwróciła się.
– Tak. Niech wejdzie.
Zygmunt wstał, przelotnie cmoknął Zosię w policzek i schodził. Na dole stał Andrzej.
– Cześć podrywaczu! – były to pierwsze słowa, jakie mogły się Zygmuntowi nasunąć na myśl.
– Cześć! – Andrzej był wyraźnie zmieszany.
Zygmunt wyciągnął ku koledze dłoń.
– Co? Nie podasz mi ręki? – zdziwił się, gdy ten chciał, jak najszybciej przejść obok niego.
– Cześć, cześć! – jeszcze bardziej się zmieszał.
– Mógłbyś wziąć się za starsze dziewczyny, a nie za takie małolaty, jak Mariolka?
Andrzej nie wiedział, co odpowiedzieć? Zygmunt nawet na to nie zwrócił uwagi.
– Aha! Przepraszam, bo napocząłem twoje wino. Zosia już nakrzyczała na mnie. Odkupię ci kiedyś? W końcu... będziemy rodziną? – dodał ciszej.
Andrzej tylko kiwnął głową. Najwidoczniej nie wiedział, o co chodzi?
Zygmunt chciał już założyć palto na siebie, ale pomyślał, wstąpi do Mariolki. Otworzył drzwi, gdzie... widział... wchodziła dziewczyna.
W pomieszczeniu byli... matka, czyli ciotka Zosi, jej ojciec, Zosi wujek i najważniejsza osoba, Mariola.
– Dzień dobry państwu! – i nie czekając, aż odpowiedzą, ostrzegł dziewczynę. – Mariolka, ty idź tam na górę, bo Zosia gotowa zbałamucić ci chłopaka?
– Jak to, zbałamucić? Mi?! – zdziwiła się.
– On przyjechał do ciebie?
Domownicy spojrzeli po sobie i na chłopaka, tak, że wystarczyło mu. Matka jeszcze coś powiedziała, ale już nie zrozumiał, co?
– Ale ze mnie jeleń??! – stwierdził oficjalnie.
– I to rogaty. – dodał wuj.
– Przepraszam i do widzenia.
Zamknął za sobą drzwi i cicho wszedł na górę. Cicho otworzył drzwi do pokoju Zosi.
Kochankowie cieszyli się sobą. Przytuleni w objęciach, nie wiedzieli o Bożym świecie.
– Smacznego! Albo, szczęść Boże! – zaśmiał się.
Jak dzieci przyłapane na kradzieży cukierka, odskoczyli od siebie.
– Co wy?! Zachowujecie się, jak dzieci przyłapane na kradzieży lizaka? Jesteście ludźmi dorosłymi. – zdziwił się Zygmunt.
– Co ty tu robisz? – odezwała się Zosia.
– Co ja tu robię? To ty, zaraz będziesz tłumaczyć się, przed Mariolką, dlaczego podrywasz jej chłopaka? Ona na dole płacze... wie, co jej robisz?
– Ciemniaku, ja nie przyjeżdżam do Marioli, tylko do Zosi. – wyjaśnił mu Andrzej.
– Nie możliwe?!? – Zygmunt udał tak strasznie zdziwionego, że aż naprawdę się zdziwił. – Przytrzymam sobie brodę, bo jak szczęki mi opadną, to jeszcze w jajca się ugryzę? – Zosię rozbawił jego gryps, uśmiechnęła się. – Powiem tak, jak Zwierzyński, jeszcze stanę się eunuchem. To ty przyjeżdżasz do Zosi? – wywalił oczy jak żaba jajca. – Powiadasz? A patrz, ona mówiła mi, że przyjeżdżasz do Marioli? Wiesz, że cieszyłem się już, że będziemy rodziną? Patrz, gdybyś mi nie powiedział, wszystko możliwe, że umarłbym w nieświadomości? – szydził sobie z niego i z niej. – Powiem ci teraz ja, ciemniaku, że przygrałem sobie z wami w chuja. Chciałem was dorwać razem. Chciałem, bo mam w tym swój cel. Do tego stopnia kochałem, albo jeszcze kocham Zosię, że w niektóre rzeczy, nawet, gdy widzę nie wierzę.
Andrzej zaczął chyba pojmować, sens jego zgrywu, bo jakoś inaczej zaczął patrzeć na wszystko.
– Mam do was pytanie, kiedy zamierzaliście mi powiedzieć, że spotykacie się potajemnie? – przyglądał się im.
– Mylisz się. Wcale nie spotykamy się potajemnie. Spotykamy się jawnie. – zakomunikował Andrzej.
– Ach tak? Spotykacie się jawnie? Pytałem, kiedy zamierzaliście mi o tym powiedzieć? Czy w ogóle, zamierzaliście mi o tym mówić kiedykolwiek?
– Po co ci to do wiadomości? – skwitował Andrzej.
– Bardzo słusznie. Po co to jeszcze wtajemniczać trzecie osoby? Krótko mówiąc, chciałeś ją mieć na własność? Tylko dla siebie? Nie zauważyłeś tylko jednej rzeczy, to ja jestem jej narzeczonym. To ja oświadczyłem się jej.
– Ja też! Mam takie samo prawo, jak ty. – była to odpowiedz Andrzeja.
– O! Coś nowego?! – spojrzał na dziewczynę. – Czy to prawda Zosiu?
Ale Zosia odwróciła się do regału.
– Pytam Zosiu, czy to prawda!? – uniósł się Zygmunt.
– Tak, prawda. – burknęła dziewczyna. – Dajcie mi święty spokój! – udawała, że płacze.
Zygmunt nie skrywał swego dobrego humoru.
– Patrzcie, jaka sprytna dziewczyna? Dwóch fagasów, przepraszam, narzeczonych. Czyli, że jesteśmy zmuszeni tworzyć trójkąt? Trójkąt bermudzki! – zaczął się śmiać. – Oglądałem niedawno film o „Trójkącie Bermudzkim”, ale tam wszystko ginęło, to była jedna wielka tajemnica, tu wszystko wyszło na jaw? – popatrzył na jedno i na drugie. – No cóż, jakie mamy inne wyjście, musimy się sobie spodobać? Usiądźmy, ustalmy, kto w jakie dni i do kogo ma przyjeżdżać? Gdy będziemy siedzieć, kto ma kogo trzymać za kolano? Ty nas, czy my ciebie? No, wiecie, jest sześć kolan i sześć rąk? Może wolicie tak, że kto czyje kolano złapie?
– Przestań już pieprzyć głupoty! – dla Zosi, to stawało się już niesmaczne.
Andrzej wlepił wzrok w okno i stał nienaruszenie plecami do nich.
– No, wiecie, musimy ustalić wszystko teraz? Możesz jednego dnia jechać do mnie, drugiego do Andrzeja, trzeciego my do ciebie. Później ja do ciebie, Andrzej do ciebie i znów my do ciebie. Czy źle myślę? Dziewczyno jest siedem dni w tygodniu, trzydzieści dni w miesiącu?
– Zamknij się. – u Zosi łzy były już prawie na brzegu.
– Coś musimy ustalić? Jakiś porządek? Bo jeżeli nie, to zostanie nam tylko jedno, pojedynek? – proponował Zygmunt.
– Obiecałeś, że nie tkniesz go? – rozpaczała prawie przez łzy Zosia. – Mówiłeś, że nie będziesz się z nim kłócił?
– Oczywiście!! Ja nie chcę się z nim kłócić, ja nie chcę nawet źle patrzeć się na niego? Mamy przecież żyć w trójkącie. Myślę, że polubię go? Zrobię to dla ciebie, tylko dla ciebie? Spójrz, jaki przystojny facet? Po dwudziestu, czy trzydziestu latach przyzwyczaję się do niego?
– Zygmunt, proszę cię, przestań. To nie jest wcale śmieszne. Przestań już i wyjdź. – Andrzej odchylił głowę.
Zygmunt patrzył małą chwilkę na dziewczynę, tym razem jako na gospodynię i czekał, co ma do powiedzenia? Ale wolała milczeć.
– Czy dobrze cię rozumiem? Ty chcesz ją mieć na własność, na wyłączność, tylko dla siebie? – nie wierzył własnym uszom w to, co powiedział kolega? – A ty kochanie, co masz mi do powiedzenia?
– To samo, co Andrzej.
– Aha! Rozumiem. Może macie rację? Trójkąty staną się kiedyś niemodne i co zrobimy wtedy? Dobrze, zostawiam ci ją. Zostawiam cię z nim. Jesteście warci siebie. Szukaliście się chyba w korcu maku? Ale jest takie powiedzenie, każdy znajdzie swego. Zróbmy to pożegnanie z klasą, przecież kiedyś będziemy przyjaciółmi?
Chciał ucałować Zosię, ale odsunęła swą twarz. Nie nalegał. Podszedł do Andrzeja z wyciągniętą dłonią.
– Cześć Andrzej!
– Andrzej, nie podawaj mu ręki! – zawołała Zosia.
– Dlaczego?! – zdziwił się Zygmunt.
Spojrzał na Zosię, ale odwróciła się.
– Co jest grane? – ze zdziwieniem spojrzał na Andrzeja, albo raczej na jego plecy. – Podaj mi rękę na zgodę!
– Andrzej, nie podawaj mu ręki! – jeszcze raz ostrzegła go dziewczyna.
– W co wy gracie? Ona z tobą leci w chuja? – ostrzegł go.
– Ona wie, co mówi? – odpowiedział mu Andrzej.
– Stoisz teraz nad przepaścią. Podaję ci rękę. Chcę wskazać ci drogę. Podanie ręki nie kosztuje. Podanie ręki jest oznaką przyjaźni. Podaj mi rękę i bądźmy przyjaciółmi.
– Andrzej, nie bądź głupi, nie podawaj mu ręki! – ostrzegała wciąż Zosia.
– Po raz trzeci proszę cię, podaj mi rękę na zgodę i zostańmy przyjaciółmi.
– Nie mogę, słyszałeś? – schylił głowę.
Zosia zaczęła się śmiać. Zygmuntowi udzielił się klimat tajemniczości. Chciał wyjść z klasą, z uśmiechem na twarzy.
– Wszystko zgodnie z twoim planem, Zosiu. – uśmiechnął się do odbicia w szkle regału. – Czegoś boicie się? Czegoś, albo kogoś? Mnie nie musicie się bać, chcę być dla was przy ja... chciałbym, abyśmy byli przyjaciółmi. W takim razie boicie się czegoś? Czego? – zaśmiał się.
– Nie twoja sprawa. – głos Zosi był radosny.
– No, Zygmunt, pomyśl trochę!? Czego mogą bać się osoby w trójkącie? Tajemnic? Jakich? Ja kocham Zosię mimo wszystko. Ona twierdzi, że kocha tylko Andrzeja. Andrzej na pewno nie cierpi mnie? Odwróćmy, ja czuję sympatię do Andrzeja, Andrzej zauroczony Zosią, Zosia nie cierpi mnie? Z kolei Andrzej nie wie, że Zosia leci z nim w chuja. Zosia boi się, abym nie wydał ją do Andrzeja, że zdradziła go...
– Kłamiesz! – zawołała dziewczyna.
– Niech no przypomnę sobie jeden fakt... – kalkulował Zygmunt.
– Andrzej on kłamie. – usprawiedliwiała się Zosia.
– Kłamstwa! Boicie się kłamstw! – wpadło mu do głowy. – Boicie się ich ujawnić?
– Andrzej nie wierz mu, on kłamie.
– Będę walczył z wami wszą własną bronią.
– Wyjdź stąd! Zygmunt, proszę cię, wyjdź stąd! Jutro przyjadę do ciebie, porozmawiamy, dzisiaj wyjdź stąd. – prosiła Zosia.
– Jutro!? W tamtą niedzielę mówiłaś, że przyjedziesz dzisiaj. Dzisiaj, że jutro, a jutro powiesz, mam cię w dupie.
– Dokładnie. Znasz odpowiedz. Teraz wyjdź.
– O key! Jestem kulturalnym facetem. Ale zanim wyjdę, opowiem ci pewne zdarzenie, z dzisiejszego dnia. Dzisiaj spryskałem się wspaniałą wodą, po której poczułem w sobie, co najmniej stu facetów. Facetów takich jak ja. Uroczyście przysiąc ci mogę, że wszyscy ci faceci kochają cię i zrobią wszystko, aby cię chronić i strzec. Patrz, wychodzi jeden posłuszny facet. – wziął za klamkę, otworzył drzwi i zamknął je. – Ale oto zostaje tu inny facet. Jaki? Straszna szuja, cham i gbur. O czym to rozmawialiście z moim kolegą? Aha? O tajemnicach? Ja nie umiem utrzymać tajemnicy, dlatego jestem szuja, cham i gbur. Moje poprzednie wcielenie mówiło, że zdradziłaś Andrzeja, powiedziałaś, że to kłamstwo.
– Bo to jest kłamstwo. – trzymała się jednej wersji.
– Bardzo lubię kłamstwa. Są takie piękne i słodkie. Uchylmy rąbka tajemnicy? Czy wiesz Andrzejku, dlaczego dzisiaj znalazłem się akurat tu i akurat kilka minut przed tobą? No wytęż swoją wyobraźnię? Kto powiedział mi, że będziesz? Jak myślisz, chyba ktoś, kto chce z tobą skończyć? A może ciebie wykończyć? Ten ktoś, nie ma tylko odwagi?
– Kłamiesz! – jeszcze raz zawołała Zosia.
Andrzej złapał się za głowę.
– Zosiu?
– Andrzej, kocham cię. To nie prawda. On kłamie, chce nas skłócić. – szlochała dziewczyna. – Zygmunt, dlaczego to robisz?
– Powiedziałem ci, moim zadaniem jest chronić cię.
– Może nie chcę być ochroniona? Nie pomyślałeś nigdy o tym?
– Nie. Nie wziąłem tego pod uwagę. Masz rację, nigdy nie pomyślałem, że mogłabyś chcieć żyć w bagnie?
– Wyjdź już. – poprosiła.
– Wyjdę ja, zostanie ktoś jeszcze gorszy.
– Niech więc zostanie ten, który kocha mnie naprawdę.
– On jest dopiero dziesiąty w kolejce.
– Niech więc wyjdą wszyscy, niech zostanie ten dziesiąty.
– Dwóch już wyrzuciłaś i dziesięciu to dwanaście. Ten dwunasty, to najgorszy skurwiel ze wszystkich.
– Więc cofnij tego dziesiątego.
– Dobrze. Wszyscy wypad. Dziesiąty do środka. – Zygmunt bawił się znakomicie. – Cześć kochanie. – uśmiechnął się do dziewczyny.
– Cześć. Kochanie. – z kpiną odpowiedziała mu.
– Jestem ten, który cię kocha najbardziej. Wiem, kochasz Andrzeja bardziej niż mnie. Umiem się z tym pogodzić. Zadam ci tylko jedno pytanie, czy on wie wszystko o tobie, a ty wszystko o nim? Rozumiem, że chcecie stworzyć trwały związek? Dobry i trwały związek, to związek bez tajemnic. Pierwsza połowa pytania... Odwróć się. Nie bój się. Nie zbrzydniesz, gdy będę patrzył na ciebie. Od tego nikt jeszcze nie zbrzydł i ty też nie zbrzydniesz. Czy on, wie wszystko o tobie?
– Nie ważne. Niepotrzebne to nam. – stwierdziła krótko Zosia.
– Zaufanie? Piękna rzecz. Pochwalam to. Ale to rani. Druga połowa pytania, czy ty wiesz wszystko o nim?
– Taka sam odpowiedz. Nie ważne. Niepotrzebne nam to do szczęścia. – dodała mu.
– Co za zaufanie? Brawo. Właśnie takiej partnerki ja szukałem. Rozumiesz, dlaczego tak zaciekle cię chronię? Masz wspaniały charakter, pyskata, ale wspaniały charakter. Teraz ty Andrzejku. Czy wiesz o Zosi wszystko?
– Tyle ile mi potrzeba. – usłyszał odpowiedz.
– Też dobrze. Czy ona wie o tobie wszystko?
– Słyszałeś odpowiedz jej? Wystarczy.
– O nie! Ona uważa, że wie o tobie wszystko, ale czy ty powiedziałeś jej o sobie wszystko?
Andrzej schylił głowę.
– U! Tajemnice, tajemnice i jeszcze raz tajemnice. – uśmiechnął się Zygmunt. – Ja przed Zosią nie miałem tajemnic. Wiedziała o Danusi, o Maryli. Wiedziała, że szukam wspaniałej partnerki, wspaniałej matki dla dzieci i wspaniałej żony dla mnie. Wiedziała, kiedy jadę, do której i po co? Teraz ty dziesiąty wypad. Zostaje jedenasty. Ten jest trochę gorszy. Wkurzają go kłamstwa, nie lubi kłamstw. Powiedz mi kolego, czy opowiadałeś Zosi o Jolce? O tym, jak na wycieczce dupczyłeś ją, jak kotkę? Jak was przyłapali profesorowie? Jak sczepiliście się? Jak wam spuścili wpierdziel itd. itd. Czy Joli nie mówiłeś, że ją kochasz i że będziesz jej, i tylko jej, do końca życia? A czy tobie Zosiu, mówił, że będzie twój i tylko twój, do końca życia? Jak długo byłaby twoją zabawką? Miesiąc, dwa? Może rok? Do następnej jakiejś Zosi, a może wziąłbyś się za Mariolę, młoda, cnotliwa, własny dom? Ty lubisz dziewice. A właśnie, jak twoja dziewica? Wiesz, o kim mówię? Zosia chyba też powinna wiedzieć? Wiesz? – spytał ją.
Ale Zosia milczała.
– Jak to? Nie opowiedziałeś jej o swojej dziewicy? – Zygmunt ze śmiechem pochylił się aż do Andrzeja.
– Odwróć się do mnie twarzą. Już od godziny patrzysz w to okno. Nie wiem, podoba ci się widok Piastowa, czy podziwiasz jakąś dziewicę, może płaczesz, a może się czerwienisz? Odwróć się. Pokaż mi swą twarz. Pokaż nam swą twarz. Wstydzisz się? Więc jednak tajemnice? Podejrzewam, że nigdy nie opowiadałeś Zosi, jak was Świrska wyrzucała z klasy i to z hukiem... jak was przyłapywała na waleniu konia... jak jeden wchodził pod ławkę i drugiemu obciągał ”druta”.
Andrzej nie wytrzymał i usiadł.
– Nie. To nie może być prawdą? Andrzej? – westchnęła Zosia.
– Zosiu, Zosiu... – powtarzał wciąż.
– To ty, właściwie, nic nie wiedziałaś o nim? Jak chciałaś z nim żyć? Czy ty, kiedykolwiek miałeś zamiar powiedzieć jej o tym? Myślę jednak, że nie? Dlaczego tak myślę? Czy pamiętasz czerwiec? Powtarzałeś mi wciąż, jeleniu, jeleniu? Co chciałeś przez to powiedzieć, chyba nie to, że będziesz chodził do końca życia z Zosią? A może właśnie to? Ty dawałeś mi wskazówkę o rogach, a nie to, że kochasz Zosię? Znaczyło to dokładnie, jestem kochankiem Zosi. Bo tylko ją mogłeś znać. A ty myślałeś, że niczego nie domyślam się? Myślałeś, że to tak bezkarnie ujdzie ci na sucho? Za chwilę oddam głos dwunastemu, ten to dopiero może? On jest potworem, bestią, on cię zeżre żywcem. Opowiedz nam coś o Mirku? Zosia posłucha i ja chętnie dowiem się, co u niego?
– Zostaw go w spokoju. – spokojnie powiedziała Zosia. – Zostaw w spokoju i Mirka, i Andrzeja... wynoś się stąd. Wynoście się stąd obydwaj i ty Andrzej też. Wynoście się, won stąd! – już nie wytrzymała i zaczęła płakać.
– Nie płacz, to jeszcze nie koniec? Na koniec, zostawiłem „to” najlepsze. Normalnie, nie pamiętam niektórych rzeczy, ale dwunasty jest bestią, potworem. On ma pamięć absolutną. Andrzejku, czy naprawdę nie chcesz nam nic powiedzieć o Mirku, o swoim przyjacielu? Czy wiesz Zosiu, co w języku grypserów, znaczy słowo, przyjaciel? Andrzej jest grypserem, on zna dobrze znaczenie tego słowa. Czy powiesz nam? Nie? Mam sam jej powiedzieć? Dobrze! Przyjaciel, moja droga, to ktoś taki, komu wali się konia, komu można obciągnąć „druta”, kogo można wypierdolić w dupę. Czy dupa, to dla was dupa, czy dupa dla was ma inną nazwę?
Andrzej poderwał się.
– Zrób tylko jeszcze jeden krok w moim kierunku, zdejmę marynarkę i zrobię z ciebie to, co ty masz zrobić sam? – powstrzymał Andrzeja.
Andrzej nerwowo odwrócił się i znów stanął przy oknie. Zakrył twarz rękoma.
– Zosiu, pomóż mi. – szepnął.
– Mylisz się. Zosia już ci nie pomoże. Wyciągałem ku tobie dłoń, trzy razy odrzucałeś ją. Zostałeś sam.
– Zygmunt zostaw go. – prosiła Zosia.
– Zygmunt może i zostawiłby go, ale on z Zygmuntem nie chce rozmawiać. – Zygmunt zaczynał się denerwować.
– O czym mamy rozmawiać? – Andrzej podniósł głowę.
– Opowiedz nam o Mirku? Co u niego słychać? Jak żyje? Przecież to twój przyjaciel?
– Mirek nie żyje. – powiedział cicho.
– Co? Nie żyje? A to pech!
– Nie udawaj, że nie wiesz! – huknęła na niego Zosia. – Przecież ci opowiadałam o tym?
– Masz rację, coś mi zaczyna się przypominać. Jak zginął?
– Nie chcę o tym mówić. – Andrzej nie chciał się odwracać.
– Chciałbym usłyszeć, bo w taki sam sposób zginiesz i ty.
– Nie! – Andrzej jęknął, jak gdyby już śmierć dogoniła go. – Tylko nie to.
– Dlaczego?? – zdziwił się ogromnie Zygmunt. – Czyżby jego śmierć nie podobała ci się? A jak on zginął? Nie widziałem go, nie wiem? Czy ty widziałeś go? Powiedz nam? Powiedz nam, jak będzie wyglądała twoja śmierć, ona będzie dokładnie taka sama? Opisz to nam.
– Nie, błagam, nie. – widok Andrzeja był żałosny. Jakoby już przeżywał to.
Odmienny był natomiast Zygmunt, gdy mówił o rzeczach śmiesznych był smutny, gdy zaś o smutnych, był wesoły, gdy o tragicznych, wprost śmiał się.
– Dość już tych cyrków. Dość tego przedstawienia. Sztuka rzymska jest nudna. To wszystko jest jak rzymski teatr, czy wiecie, dlaczego? Z góry wiadomo, kto zginie. Aktorzy nie poruszają się, tylko stoją, jak słupy. I tak jest. Ty Zosiu, ileż tych ruchów zrobiłaś? Albo Andrzej, stanął koło okna i wcale się nie ruszał. Rzymski teatr. Pamiętacie bajkę o Twardowskim? On też myślał, że ujdzie karze? Ta karczma Rzym się nazywa! Ty myślałeś też, że ujdziesz każe, a przecież ciągle przypominałem ci, gdy spotkamy się na rykowisku, rogami cię rozniosę. Ty jesteś Twardowski, ona Twardowska, a ja bestia. Imć Twardowski, nie wiedziałeś, że pani Twardowska karczmę Rzym nazwała? Jeżeli jeleń szuka sarny, znajduje ją. A gdzie? Tylko na rykowisku! Chciałeś odebrać mi sarnę, moją sarenkę? Jeleniu!? Tylko jeden może zostać, i jeden zostanie! Nie opowiedziałeś nam jeszcze nic o śmierci Mirka? Czyżby nie zostawił ci żadnego listu, żadnej wiadomości? Patrz?! Miał napisać, jaja zostawiam swemu przyjacielowi, Andrzejowi Kabali.
– O Boże... – jęknął Andrzej. – O Boże!
– Ty jesteś potworem. – szepnęła Zosia. – Ty jesteś prawdziwym potworem.
– Eureka!! Amerykę odkryła! Powiedziałem przecież, że teraz będę potworem i jestem. Jedno ci obiecuję, dzisiaj wyjdę stąd i nigdy nie będę chciał tu wrócić. Ode mnie, nie grozi ci żadne nieszczęście. Nie skrzywdzę cię nigdy. Zawsze cię będę chronił. Będę cię chronił przed takimi, jak on. Nie zasłużyłaś na to, aby być żoną pedała. Ja też już nie będę chciał cię za żonę. Ileż można upokarzać kogoś, jak długo można być upokarzanym? Nigdy już nie usłyszysz ode mnie... kocham cię. Chociaż, tak naprawdę będę cię kochał... długo... można powiedzieć, aż do śmierci... umrę w następnym roku. Daję ci wolność dziewczyno. Twój mąż, niech będzie kimś porządnym.
Popatrzył chwilę na kolegę.
– Odetchnąłeś? Nie myślisz chyba, że to już wszystko, co miałem dla ciebie? Ha, ha, ha... odebrałeś mi moją sarenkę. Zabiłeś mi mego syna, który miał się z niej narodzić. Teraz ja powiem ci, jak ty zginiesz. Zrobisz dokładnie tak, jak zrobił to Mirek. Dokładnie!!
– Zygmunt przestań! To nie jest wcale śmieszne! – uspakajała go Zosia.
– Zamknij się! Jesteś tak samo winna jak i on. Miałaś urodzić mi syna. W zamian za to, miałem uratować życie Waldkowi. Jak myślisz? Skąd to wiedziałem?
Zosia wybałuszyła oczy.
– Nie wiem.
– Bóg mi cię wskazał. Miał z niego powstać piękny ród, wy zabiliście mi go. Wy dwoje, zabiliście mojego synka, dlatego ja zabiję twojego kochasia, a ty... wiesz, kim ty się staniesz? Jaką cenę możesz zapłacić, za mego syna? Czy jest coś takiego, co może być, twoim zdaniem, równoważne za jego życie? Wymień, choć jedną rzecz. Nie ma sarenko takiej rzeczy. Jednym głupim ruchem, skreśliłaś trud wielu pokoleń. Mam nadzieję, że Bóg w wielkiej swej miłości, albo w wielkim swym miłosierdziu, przebaczy ci. Tylko, czy ty, sama sobie później przebaczysz?
Patrzył na nią. Oczy utkwiła w podłodze.
– Ty wierzysz, w całą tą bajkę? – podniosła wzrok na Zygmunta.
Ale on nie zwracał uwagi na to, co ona mówiła. Zaczął oglądać swoje dłonie.
– Jest w tym też dużo mojej winy. Nie powinienem pozwolić ci, na tyle swobody. Ty masz już osiemnaście lat. Wierzyłem, że jesteś mądrą i dojrzałą dziewczyną. To jest twoja wola. Nie obwiniam cię za nic. Twoją winę ja poniosę. – pokiwał głową. – Tak. Będę musiał wziąć ją na swoje ramiona. Ale inny tekst mam dla ciebie kochasiu. Tak Andrzejku. Czy pamiętasz przesłanie? Albo, czerwiec tamtego roku? Ostrzegałem cię, ale nie rozumiałeś, co mówię? Albo, nie chciałeś rozumieć? Czułeś się taki wielki. Nawet już teraz, niedawno temu, gdy powstrzymałem Zosię. Nie zrozumiałeś mego przesłania? Było takie jasne.
– Przestań się indorzyć. Stroszysz się, jak indor, albo jak kogut. Wynoście się i jeden i drugi. Nie chcę was widzieć. – postanowiła Zosia.
– Jeszcze tylko chwilka. – powstrzymał ją Zygmunt. – Ostatnie słowa do Andrzeja. Będę się streszczał. Zrobisz zgodnie według moich wskazówek. Jeżeli między jej nogi wsadzałeś jęzor, weźmiesz nóź i uchlastasz go. Tak. Po prostu uchlastasz go. Wsadzisz go do buzi i...
– Co cię obchodzą moje nogi? To są moje nogi? – szlochała Zosia.
– Z pomiędzy tych nóg, miał wyjść mój syn. Oto, dlaczego mnie to interesuje. – odpowiedział Zosi. – Jeżeli pomiędzy jej nogi wtykałeś swego fiuta, weźmiesz nóź i uchlastasz go. Nie będziesz zważał, czy kaleczysz nogi, czy nie? Uchlastasz go razem z jajami. Jeżeli pod jej kieckę wtykałeś łapy?... Czy masz tomahawk, tak jak Mirek? Jeżeli masz, to nim odrąbiesz sobie tą rękę, którą tam wtykałeś.
– Zygmunt, co ty chcesz z nim zrobić? – Zosia wybałuszała oczy. – Zastanów się?
– Powiedziałem przecież, że on zginie tak, jak ”malarz”. Mało tego, weźmiesz dwa... nie ważne co, byleby było ostre i pokażesz wszystkim, że to ty byłeś jeleniem. Wbijesz je sobie tak, aby każdy to poznał. Może to zrób wcześniej, zanim odrąbiesz sobie rękę.
Zosia oparła się o ścianę. Była przerażona.
– Myślisz, że on cię posłucha? Nie słuchaj go Andrzej. Powinieneś gnić w więzieniu.
– Zgadzam się. Ja też tak myślałem. Ale nikt jeszcze nie odważył się.
Podszedł do ławy.
– Spójrz! – wskazał na wino. – Tyle krwi twojej nazbierała. Dokładnie tyle jej wylejesz. Spójrz! Nie chcesz tego zobaczyć, czy boisz się? Nie chcesz patrzeć na wino, czy na mnie? Boisz się mego wzroku? – zaśmiał się. – Spójrz na mnie! Ty tchórzu! I ty jesteś mężczyzną?! Uważasz, że mój wzrok zabija? Boisz się hipnozy? Kochasiu, ty zostałeś zaprogramowany już dawno temu. Czy pamiętasz rok siedemdziesiąty siódmy? Tego żołnierza? On przeżył to i wiedział, co się stało? On uprzedzał cię, ale ty nie posłuchałeś. Oczywiście, miałbyś i kogo słuchać? On uprzedzał cię, na rykowisku jelenie są rozjuszone, uważaj na rykowiska. Nie słuchałeś. Ja tylko ci przypominam. To nie ze mną zawarłeś przyjaźń o nieagresji, tylko z nim. Resztę sobie dopowiedz sam. – odwrócił się. – Tak Zosieńko. Dziś zostaniesz wdową. Nie posłuchaliście przestrogi żołnierza, on mówił wam prawdę. Co zrobisz teraz ze swoją wolnością? Nie musisz mi odpowiadać, ja już wychodzę. Co na taką okazję zaśpiewałbym? Ach, jakież wino, my pić będziemy? Mój kapitanie? Dziś wypijemy wino czerwone na pożegnanie. Ach jakież wino my pić będziemy, mój kapitanie? Wino czerwone, my pić będziemy, gdy nowy dzień wstanie. – zaśmiał się jeszcze raz szyderczym swoim śmiechem. – Tak, Andrzejku. Ja wcale nie muszę patrzyć w niczyje oczy, aby zahipnotyzować kogoś. Ja w szybie widzę twoje odbicie i to wystarczy mi. Wystarczy silna wola, a ja takową mam. Jeżeli chcesz, mogę cię odprowadzić do stacji? Boję się, żebyś nie wpadł gdzieś pod samochód. – znów zachichotał. – Cześć wam kochasie!
Gdy schodził, z dołu wyszedł wuj. Za nim w drzwiach stanęła reszta.
– Co wy tam robiliście? – zapytał zdziwiony.
– Prawdę mówiąc nic. Myślałem, że będziemy rodziną. Nawet zgodziłem się na trójkąt, ale pogardzili mną. Są strasznie wybredni. – Zygmunt był już ubrany. – Ale uwaga, Zosia jutro zostanie wdową. Pomóżcie przetrwać jej najcięższe chwile. Dzisiaj i jutro mają w Józefowie polować na jelenie. Sarenka... moja sarenka zostanie wdową. Do widzenia.
Na górze otworzyły się drzwi i Andrzej zaczął schodzić na dół.
– Zaczekać na ciebie? – zapytał go. – Przecież nie jestem twoim wrogiem.