Za szybą drzwi wejściowych, Zygmunt zauważył matkę Danusi. Skłonił się głową. Ona kiwnęła ku niemu ręką. Wskazała na szatnię i na salę. Obok stał ojciec Danusi. Zygmunt wskazał na paczkę papierosów i dmuchnął do góry na chmurkę. Matka Danusi zaczęła kiwać coraz bardziej ręką. Pokazywała mu innych. Zerknął za kierunkiem wskazanym, kilka osób stało i zawzięcie paliło papierosy.
Wszedł do środka.
– Nie wiedziałem, że tu można palić? – zdziwił się w pewnym sensie. – Dzień dobry. – szarmancko ucałował „teściówkę” w rękę.
– Dzień dobry. – jakże się ucieszyła, że nie przyniósł jej wstydu, w oczach innych matek. Dała sójkę w bok mężowi, gapiącemu się przed siebie na salę.
– Dzień dobry. – Zygmunt wyciągnął ku niemu dłoń.
– Witam. – „teściu” uściskał mu dłoń.
– Rozbieraj się, bo oni już się będą ustawiać? – szepnęła ku chłopakowi „teściówka”.
– Zaszły pewne nieporozumienia, pewne zmiany. Danusia zaprosiła mnie tu, abym tańczył z jej koleżanką. – uprzedził ją.
– To pokaż się im? – nalegała.
– Nie. One umówiły się ze mną, że będą kursować w tym czasie. – zamachał rękoma. – Miałem być przy wejściu. One same muszą zdecydować, czy chcą czy nie?
– Idź, pokaż im się. – nalegała „teściówka”.
– Nie, proszę pani. Tak naprawdę, to ja nie chcę tańczyć z koleżanką Danusi. Ja kocham Danusię, a nie jej koleżankę. Ale one muszą to zrozumieć. – wzrokiem odnalazł dziewczynę w tłumie klasy. Była w długiej czarnozielonej sukni, bardzo twarzowej, bynajmniej z daleka. – Same muszą to zrozumieć. I bardzo bym prosił, aby pani nie wtrącała się do tego. Jeżeli dla Danusi, ważniejsza jest koleżanka ode mnie, niech tańczy z Malesą. Jej koleżanka sama musi sobie znaleźć partnera. – zwrócił się do niej. – Niech pani przyrzeknie, że nie wtrąci się pani?
„Teściówka” z trudem przełknęła to.
– To już wasza sprawa. – uniosła głowę.
Zygmunt poprzekładał z kieszeni palta rzeczy do kieszeni marynarki. Już miał iść do szatni, gdy „teściu” odwrócił się i zdziwiony zerknął, że on jeszcze nie rozebrał się.
– Dlaczego się nie rozbierasz? – pochylił się do chłopaka. Chciał odebrać od niego palto, ale Zygmunt zaprotestował.
– Już, już. Już idę.
Przepchnął się poprzez tłumek w kierunku szatni. Stanął w kolejce i machinalnie obejrzał się do tyłu. Przy rodzicach stała Danusia. Czekał aż spojrzy w jego kierunku i spojrzała. Pomachał jej ręką.
– Podajesz palto? – ktoś popchnął go. Zygmunt potrącił z kolei kogoś przed sobą. Zaczęto się nawzajem przepraszać.
– Cześć. – usłyszał tuż obok siebie. Danusia stała tuż obok.
– Cześć. – mimo woli posłał jej uśmiech. Pochylił się, aby ucałować ją.
– Tam są moi rodzice. – dodała dziewczyna, jak gdyby chciała uciec przed pocałunkiem.
– Wiem, widziałem się z nimi. Już przywitałem się z nimi. – jeszcze raz posłał jej uśmieszek.
– Czy mogę zabrać palto? – zapytała grzecznie dziewczyna w szatni.
– Ależ proszę. Oczywiście. – podał jej rzeczy i schował numerek do kieszeni.
Objął ramieniem dziewczynę i chciał ją pocałować, ale szarpnęła się.
– Czy nie mówiłam ci, że tam są moi rodzice? – zawadiacko zapytała go.
– Czy nie mówiłem, że wiem i że przywitałem się już z nimi? – tym samym tonem odpowiedział jej.
Popatrzyła na niego. On z kolei czekał na jakieś sensowne wyjaśnienie.
– Nie chcesz się ze mną przywitać? – wreszcie zapytał ją.
– Przecież mówiłam, cześć?
Wyjął z kieszeni numerek i położył go na blacie szatni. Wzięła go z blatu.
– Tu jest pełno moich znajomych? Tam są moi rodzice. – błąkała się w słowach.
– Twoja matka była zadowolona, gdy przywitałem się z nią jak należy? Zachowałem się tak jak trzeba. Ty uważasz, że to zgorszenie? – patrzył na nią.
– Popsujesz mi makijaż. – stawała się czerwona.
– Najważniejszy dla ciebie makijaż? – popatrzył na nią. – Czy mogę numerek? – wyciągnął rękę.
– Nie, nierób tego? – objęła go i przycisnęła twarz do jego marynarki. – Czy o to ci chodzi? – uniosła twarz. – Pocałuj mnie. – zamknęła oczy.
– Nie rób niczego na siłę. Niczego, czego potem mogłabyś żałować. Wiem, że tu jest pełno twoich koleżanek. Chciałem przywitać się z tobą tak, jak witają się chłopak i dziewczyna.
Ramieniem skierował ją w kierunku odejścia. Gdy Danusia skierowała się w kierunku, gdzie stali rodzice, Zygmunt skierował się w kierunku kapeli. Wołała za nim, ale chyba nie słyszał, albo udawał, że nie słyszy.
– Cześć wam! – zawołał do chłopaków z kapeli, ale nie zorientowali się. Rozśmieszyło go to, więc nawoływał. – Ilu was gra?! – chciał być głośniejszy od instrumentów.
Jeden z grajków pochylił się.
– Ilu was jest w zespole? – zapytał go, sięgną ręką, aby dotknąć instrumentu.
– Trzech, a o co chodzi? – odpowiedział mu.
– Czy będzie można później z wami zagrać? – posłał mu uśmieszek, a ręką gładził po pudle instrumentu.
Do rozmawiających podszedł drugi.
– O co chodzi? – zapytał pierwszego.
– Pyta, czy będzie mógł nam pomóc? – odpowiedział mu pierwszy rozmówca.
– A na czym grasz? – zapytał już Zygmunta.
– A co jest wolne? – roześmiał się. Dotykał sznurów i przewodów.
– Nic.
Zygmunt zaczął się śmiać. Otrzepał ręce.
– Na czymś takim nie potrafię grać. Skoro wolne jest tylko „nic”, spróbuję zaśpiewać.
– A jak śpiewasz? – roześmiał się drugi.
– Wyraźnie i głośno. – znów się uśmiechnął. – Spróbuję dostosować się do was, a jeżeli mi to nie będzie wychodzić, wy dostosujecie się do mnie. Jak gracie?... ze słuchu... z nut? – rzucił im pytanie.
– Za pieniądze. – drugi nachylił się ku rozmówcy.
Zygmunt złapał go za nogawicę.
– Nie bądź taki do przodu, bo ci do tyłu zabraknie. – uśmiechnął się po raz kolejny.
Danusia zaszła Zygmunta od tyłu i objęła go w pół. Ten gest bardzo spodobał się chłopakowi.
– Znasz ich? – zapytała go.
– Nie, ale wierzę, że będą pięknie grać. To będzie wspaniała studniówka. – odwrócił się.
– O czym rozmawialiście? – nie dawała za wygrane.
– O kolegach z wojska.
– Przecież nie byłeś w wojsku?
– Ale porozmawiać można?
– Zaraz, powiedziałeś, że ich nie znasz?
– Bo nie znam?
– Kręcisz, kłamiesz. – ujęła go za rękę. – Idziemy, bo zaraz się zacznie. Nie puszczę cię już teraz.
Zatrzymał ją.
– Zaraz? Jeżeli dobrze wiem, tańczysz z Malesą?
– Tak, a ty z Anką?
– Nie. Ja kocham się tylko w tobie i nie jestem dziwką do wynajęcia.
– Zygmunt? – spojrzała błagalnie na niego. – Ona czeka?
– Anka sama może znaleźć sobie swojego chłopaka. Nie jestem dziwką do wynajęcia. – żachnął się.
Danusia spojrzała na rzędy już ustawionych uczniów.
– Zygmunt, ona już tam jest. Ona czeka. – Danusia stała bezradna.
– Będę czekał przy twoich rodzicach. – bez słowa odszedł.
Gdyby teraz odwrócił się, zauważyłby, że z gromady ustawionej młodzieży, odchodzi drobniutka dziewczyna, w pięknej jak Danusia sukni. Ale nie odwrócił się, tylko podszedł do rodziców Danusi. „Teściu” popatrzył na niego.
– I co teraz? – smutnie patrzył na chłopaka.
– Nic. – Zygmunt uśmiechnął się do niego. – Oni trenowali. Po prostu zatańczą sobie.
„Teściówka” wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła nos. Potem oczy.
– Przepraszam. – Zygmunt szepnął do „teściówki”. – Niech pani przestanie. Przepraszam, ale one potraktowały mnie, jak dziwkę do wynajęcia? To tylko taniec? – chłopakowi było bardzo głupio.
– Ja nie dlatego. Tak się cieszę, że doczekałam tej chwili. Nie mogłam się opanować. – jeszcze raz otarła oczy.
Zygmunt położył rękę na twarzy, poczuł jak czerwieni się. Cofnął się do tyłu. Spoglądał, to na Danusię tańczącą, to na jej rodziców. Czuł, jak robi mu się gorąco, aż w pewnej chwili cofnął się, aż do drzwi i nie spostrzeżony wyszedł.
Otwartymi drzwiami wpadł do przedsionka zimny podmuch. Stanisława, mama Danusi odwróciła się. Zygmunt zamykał akurat drzwi. Chciała go zawołać do środka, aby nie przeziębił się, ale było już za późno.
Mróz panujący na dworze orzeźwił go. Poszedł dalej na ścieżkę.
Pani Stanisława spojrzała jeszcze raz za „zięciem”. Stał na alejce. Złożył ręce, wyciągnął je przed siebie i odwinął wewnętrzną stroną dłoni na zewnątrz. Spojrzała znów na salę, ale korciło ją, aby znów spojrzeć na „zięciólka”. Odwróciła głowę. Zygmunt z uniesioną głową powoli obracał się szukając dogodnego miejsca. Stał tak z podniesioną głową i wyciągniętymi dłońmi na mrozie.
Powoli cofała się, aby spokojnie spoglądać na chłopaka, gdy w pewnej chwili Janek spojrzał na nią. Kiwnął głową ku niej. Poruszała głową i przyłożyła palec do ust na znak milczenia. Teraz dopiero Janek spostrzegł Zygmunta na dworze. Chłopak stał z rozłożonymi rękoma i z głową zadartą ku górze, prawie, że opuszczoną hen na plecy.
– Co on? – szepnął do żony.
– Idź po niego. Jeszcze się przeziębi. – odpowiedziała mu i skierowała go ku drzwiom.
Janek posłusznie wyszedł przed szkołę.
– Zygmunt! – zawołał do chłopaka. – Chodź do środka! Mróz jest, jeszcze zmarzniesz?
Chłopak dał mu znak ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, nie chodź dalej.
– Jeszcze moment! – zawołał do Janka, nie przerywając medytacji.
Janek skierował się do wejścia, ale żona kiwnęła mu ręką, aby poszedł po chłopaka. Zawrócił.
– Zygmunt! – brzmiało to już nerwowo. – Co ty, przeziębić się chcesz?!
Znów dał mu znak i odpowiedział.
– Powiedziałem, moment!
Tym razem poszedł do szatni i pobrał swoją jesionkę.
– Proszę mi nie przeszkadzać. – uprzedził Janka.
– Wygłupiacie się i jedno i drugie! Zachowujecie się jak dzieci? Jak małe dzieci? – oburzył się „teściu”.
– Tu nie chodzi o wygłupy. Niech pan mi nie przerywa, proszę? Jeszcze nie skończyłem.
– Załóż, chociaż jesionkę? – Janek rozłożył ją.
– Niech pan nie zbliża się do mnie. – ostrzegł go.
– Płaczesz? Bądź mężczyzną. – pouczał go Janek.
– Myli się pan. Nie płaczę. Czerpię energię do dalszej zabawy. Moje oczy zabijają, dlatego patrzę w górę. Tam, nikomu nic złego się nie stanie. Należę do tych nielicznych, którzy zabijają wzrokiem. To nie moja wina.
– Weź jesionkę. Okryj się.
– Bardzo proszę. Niech pan nie patrzy mi w oczy. Ja nie żartuję. Mój wzrok czyni wokół zło. Dlatego jestem na dworze i sam, dlatego patrzę w górę. Później panu to wytłumaczę. – oświadczył Jankowi.
Może „teściu” uwierzył mu, może tylko dla pozoru pozostał na miejscu. Zygmunt wykręcił się do niego plecami i pochylił głowę nieco do przodu. Wyciągnął do tyłu ręce. Janek zarzucił mu na ramiona jesionkę.
– Dziękuję. Niech pan wraca. Ja też zaraz wracam. Jeszcze tylko moment.
– Już po raz trzeci mówisz, że tylko moment.
– Bo w dynamice moment, to dziewięćdziesiąt sekund, czyli półtorej minuty. To faktycznie chwila. – uśmiechnął się, ale chyba nikt nie zauważył tego uśmiechu.
Janek skierował się do szkoły. Był już w ciepłym przedsionku, zadrżał z zimna, otrzepał buty.
Skończył się polonez i po chwili młodzież zaczęła zajmować miejsca za stołami. Do rodziców podchodzili uczniowie i zapraszali ich za stoły. Danusia też podeszła do swoich rodziców.
– A gdzie jest Zygmunt? – zdziwiła się.
– Wyszedł. – powiedziała matka i wskazała drzwi.
– Nie mógł wyjść? Ja mam jego numerek od szatni? – Danka zamachała numerkiem.
– Wyszedł na dwór. – poprawił żonę Janek.
Danka wyjrzała przez okna. Na alejce stał Zygmunt. Wyszła przed szkołę i zawołała głośno.
– Zygmunt! – ale chłopak prawie, że nie zareagował.
Wyciągnął tylko ręce do przodu i złożył je.
– Zygmunt! – wrzasnęła jeszcze głośniej.
Ale i tym razem nie reagował. Pochylił tylko głowę do przodu.
– Zygmunt, zimno jest!! – zawołała jeszcze raz i schowała się do środka. – Co on tam robi? – zapytała rodziców, ale żadne z nich nie odpowiedziało jej. Zadrżała z zimna i ruszyła biegiem ku chłopakowi.
Zygmunt przytrzymał spadającą jesionkę i narzucił ją sobie na ramiona.
– Kim ja jestem? – sięgnął do kieszeni i wyciągnął dowód. Przeczytał. – Jan Kania? Co? – szybko schował dokument. – Zdawało mi się, że mam na imię... – wyciągnął z kieszeni marynarki lusterko.
– Zygmunt? Co ty się wygłupiasz? – usłyszał za sobą.
– Właśnie... Zygmunt... Zygmunt Pacelak... Ursus... Danka. – odwrócił się. – Danusia? Co ty tu robisz? – prawdziwie zdziwił się.
– A ty, dlaczego się wygłupiasz? – podeszła już wolniej.
Spojrzał na szkołę.
– 24 styczeń, niedziela, studniówka, Mińsk? – patrzył na dziewczynę. – Ale się wygłupiłaś, w samej sukience? – ściągnął jesionkę i zarzucił jej na plecy.
– Czekałam, kiedy się domyślisz? – zacisnęła klapy wokół szyi. – Do szkoły!
Objął ją i nie protestowała i poszli do szkoły.
– Zdziwienie mnie ogarnia? Nie protestujesz? Rodzice patrzą. – roześmiał się i przycisnął ją jeszcze mocniej.
– To miało być dowcipne? – zakpiła sobie z niego.
– Zaczekaj chwilę. – zatrzymał ją tuż przed drzwiami, już w miejscu cichym. – Czy jest w mojej twarzy coś, czego nie było wcześniej? – zapytał.
– Tak. – zachichotała. – Więcej głupoty.
– Przestań. Czy jest w moich oczach coś, czego przedtem nie było? – pytał poważnie.
– Tak, więcej głupoty. – chwyciła go za bok, aby go uszczypać.
– Pytam poważnie. Czy wszystko jest w najlepszym porządku? – pokazał ręką twarz.
Popatrzyła na twarz.
– Wszystko, w najlepszym porządku. – uśmiechnęła się.
– A oczy? – nalegał.
Zalotnie uśmiechnęła się.
– Bardziej kochane niż przedtem. Wymusiłeś to ode mnie. – skromnie uśmiechnęła się.
– Skoro tylko to widzisz w nich, widocznie wszystko jest w porządku? – uśmiechnął się dziwnie, ale nie zadawalająco.
W przedsionku nie było już żadnych osób. Weszli do środka.
– Pójdę, oddam ojca jesionkę do szatni. – zakomunikował Danusi.
– Przyjdziesz? – zawołała.
– Tak. – odpowiedział jej.
Danusia podeszła do stolika rodziców i oznajmiła ojcu, że jesionka jest już w szatni.
Zygmunt zagapił się. Gdy odszedł od szatni, po parkiecie kręciły się osoby z obsługi. Światła przyciemnione dawały półmrok na sali. Nie zauważył, gdzie poszła Danusia. Dał sobie na wstrzymanie.
Kilka profesorek poszło do palarni na papierosa, komentując, że nie są głodne, albo, że muszą dbać o linię. Za nimi zaraz przyszło kilkoro uczniów i kilka z nich zabrali na salę. Została tylko jedna ćmiąca papierosa, bo tłumaczyła, że zbyt wiele ją kosztowały, aby tak beztrosko rzucić je na glebę.
Zygmunt nasłuchiwał rozmów i uśmiechał się z grypsów profesorki.
– Tu nie ma się, z czego śmiać, młody człowieku? – skierowała się do niego. – Z pensji profesorskiej, nie za bardzo można sobie pozwolić? Trzeba szanować dobro, jakim jest papieros? – przygasiła peta.
Zygmunt odwrócił się do okna i sięgnął do kieszeni.
– I oto teraz rodzi się pytanie... pójdzie ta zołza sobie, czy nie? Będę mógł zapalić sobie, czy muszę dalej czekać? – usłyszał za sobą.
Odwrócił się. Profesorka szykowała się do odejścia, ale jakoś nie spieszyło się jej. Poza nimi nikogo nie było w przedsionku.
– Czy mówi pani do mnie? – zdziwił się.
– Tak, młody człowieku. A czy poza nami, widzisz tu jeszcze kogoś? Z której ty jesteś klasy? – wolniuteńko pochodziła, skradając się, jak kotka do myszki, że aż rozśmieszyło to chłopaka.
– Tego akurat, nie mogę pani powiedzieć. – prawie, że gruchnął śmiechem.
– Ależ powiesz, powiesz? – była coraz bliżej.
– Obawiam się, że nie?
– Wezmę cię na spytki i powiesz.
– Obawiam się, że nie.
– Pójdziemy do dyrektora, zepsujemy ci dzionek, opinię, ocenę...
– A ja nadal obawiam się, że nie powiem, z jakiej klasy. – oboje trwali przy swoim.
– Taki jesteś twardziel? Nie boisz się?
– Dzisiaj tak. Dzisiaj jestem twardziel, jak to mnie pięknie pani nazwała. A czy boje się? Przestałem się bać, gdy kiedyś, profesor pierwszy raz spotkał mnie na papierosie i można powiedzieć, nic mi nie zrobił? To był mężczyzna. Tym bardziej pani, kobieta. Ale prawda leży gdzie indziej. Przypadkiem podsłuchałem rozmowę... chętnie panią poczęstuję „fajkiem”? – wyciągnął ku niej paczkę.
– Próba przekupstwa? – zastanowiła się.
– Proszę tak nie myśleć. – uspokoił ją. – A tak nawiązując do rozmowy, bo o czymś musimy rozmawiać, ile w Mińsku zarabiają profesorowie?
– W Mińsku?... – zacytowała chłopaka.
Zygmunt jeszcze raz uśmiechnął się.
– Przyjechałem tu, jako osoba towarzysząca. Dlatego nawet na torturach, nie mógłbym powiedzieć, z której klasy jestem? Z której byłem, tak, ale już nie jestem?
Profesorka pokładała się ze śmiechu.
– Ale przyznasz, straszna dupa ze mnie? – powiedziała prawie przez łzy.
– Pani to powiedziała.
– Przepraszam, ale w takim razie, powinnam mówić ci na pan? – zauważyła. Wyciągnęła ku chłopakowi rękę.
– Niech pani nie przesadza? – uścisnął jej dłoń. – Rocznikiem, jestem akurat z nimi. Gdybym chodził do tej szkoły, byłbym dzisiaj tam, a nie tu?
– Ale, żebyś chociaż wiedział, z kim rozmawiałeś? Jestem polonistka, Alicja Kędzior.
– Zygmunt Pacelak. – uściskał jej dłoń.
– Przepraszam, że zapytam, czy tam skąd pochodzisz, lub gdzie mieszkasz, nie całuje się pań w rękę?
– Ktoś kiedyś powiedział i była to kobieta, że to bardzo głupi zwyczaj. Dlaczego?... Przytoczę dosłownie jej słowa, a nie są one przyjemne... kobieta, właśnie prawą ręką, drapie się wszędzie. Jeżeli przestaną drapać się tu, czy tam, wy mężczyźni, możecie wtedy je całować w dłoń. Wziąłem sobie to do serca i całuję tylko dwie kobiety, są to... matka, moja matka i moja chrzestna matka. Tylko one dwie zasługują na to. Nie, dlatego, jak powiedziała tamta kobieta, bo nie drapią się tu, czy tam, ale one nigdy mnie nie zdradziły i nigdy mnie nie zdradzą.
Profesorka pokiwała głową.
– Zastanawiam się, czy powinnam powiedzieć teraz przepraszam, ale ja jestem polonistką...
– Nie ma, za co? – wciął się jej chłopak.
– Pozwól mi dokończyć. – teraz ona przerwała mu. – Ja nie chcę, broń Boże, ubliżyć twojej polonistce, czy twoim polonistkom, ale źle budujesz zdania.
Zygmunt uśmiechnął się głupio.
– Chodzi o ostatnie zdanie. – wyjaśniła.
– Co powiedziałem źle? – zdziwił się.
– Powiedziałeś, one nigdy mnie nie zdradziły i nigdy mnie nie zdradzą.
– Zgadza się. – przytaknął.
– Czy wiesz gdzie jest błąd? – dumnie uśmiechnęła się. – Tyle lat polonistką, to ma się już w uszach. – stuknęła się palcem.
– Czy chce pani udowodnić mi swoją wyższość? – wbił w nią wzrok. – Pani też źle buduje zdania, nie mówi się tyle lat polonistką, tylko, tyle lat już jestem polonistką, albo, od tylu lat już jestem polonistką. Czym pani chciała się popisać? Głupotą? Zaczynam rozumieć, dlaczego uczniowie nie lubią polonistek. Chcą uczyć tego, czego same nie umieją. Czy zna pani powiedzenie, uczył Marcin Marcina?
– Przepraszam, ale nie potrzebnie unosisz się? – zaczęła uspakajać go. – Takie rzeczy jak ta, mnie polonistce, strasznie rzucają się w uszy.
– Czy może pani poprawić mnie? Słucham? – pogodził się z sytuacją. – Przecież nie będziemy się dzisiaj kłócić i robić zamieszanie. Mamy dobrze bawić się.
– Ty w ogóle masz taką wymowę? – zauważyła.
Ze śmiechu, aż odwrócił się.
– Ale jednak będę nalegał i czekam, co powiedziałem źle, w tamtym zdaniu? Jak powinno ono brzmieć? – nalegał.
– Teraz, to już nawet nie pamiętam sama, jak ono brzmiało?
– Dobrze. Przypomnę pani. Powiedziałem i teraz sięgam do pamięci... one nigdy mnie nie zdradziły. Jak pani zdaniem, powinienem powiedzieć?
– Każdy Polak powiedziałby, one nigdy nie zdradziły mnie. Najpierw, kto? Kiedy? Co? I dopiero kogo? – dumnie wyjaśniała.
– Ależ pani jest dramaturgiem? – aż sięgnął do kieszeni. – Z tego wszystkiego, aż muszę dać pani zapalić? – wyciągnął ku niej paczkę.
– Zauważyłam, że i tamtym razem i teraz, nie palisz. – poczęstowała się papierosem. – Czy to jednak strach? – roześmiała się.
– Myli się pani, ale proszę nie wytrącać mnie z rytmu. – uspokoił ją. – Więc pani zdaniem, powinno to brzmieć, nigdy nie zdradzi mnie? – odszedł nieco na bok, aby nie dmuchała dymem w jego kierunku. Chyba kapnęła się, o co chodzi, bo zaraz zaczęła się odwracać przy wydmuchiwaniu dymu. – Swego czasu, pewna pani profesor, uczyła nas do pewnego przedstawienia. Uczyła nas jak mówić, aby coś brzmiało tragicznie, jak mówić, aby coś brzmiało mile, i tak dalej i tak dalej. Chciałbym teraz przekazać to pani. Tamta pani, była wiekowo... – zamyślił się. – ...nie chciałbym palnąć gafy, ale chyba mogę powiedzieć, że... matką polonistyki.
Profesorka na te słowa, zrobiła oczami minę.
– Jak ona wytłumaczyłaby to zdanie? Pani twierdzi, że ono powinno brzmieć, „one nigdy nie zdradziły mnie i nigdy nie zdradzą mnie”.
– Bardzo prawidłowo. – poprzez dym zawołała pani Alicja.
– Czy nie słyszy pani tego tragizmu, w tym zdaniu? Tego dramatu? To nie jest „Rzymski Teatr”, to jest życie? Te słowa mają mówić o ich miłości, a nie o dramacie?
– A ty słyszysz dramat?
Ale w odpowiedzi, Zygmunt tylko zaśmiał się.
– Jestem, jak Szopen przy Straussie.
Spojrzała na niego zagadkowo.
– Porównujesz się do Szopena, do Straussa?
– Jestem przez panią tak niezrozumiały, jak muzyka Szopena przy muzyce Straussa.
– Mylisz się. Muzyka Szopena jest zrozumiała.
– Jest... ale nie była? Pani kiedyś też zrozumie mnie, ale na razie, idzie to pani ciężko. Dokończę swoją myśl. Profesorka, o której mówię, powiedziałaby tak... każde słowo, można pokazać, wyobrazić sobie. To, co mówi się, powinno trafiać do nas, w nas. Może jeszcze wrócę do poprzedniej myśli. To, jak pani przedstawia zdanie, staje się tragizmem, dlaczego? Niektóre zdania mogą być niedokończone. Ale zawsze myśl pozostanie taka sama. Ja mówię, one nigdy mnie nie zdradzą. Mówię o wielkiej ich miłości. Pani chce, aby ludzie mówili, one nigdy nie zdradzą mnie. Jakże jest pani pewna siebie i tego, co one mają uczynić...
– I o to chodzi! – była już lekko podbuzowana.
– Ale pani pewność siebie przeradza się w tragizm, w dramat. Jakież potem czeka panią rozczarowanie, gdy ta pewność siebie runie? – kpił już sobie z niej.
– Teraz, to już ty dramatyzujesz?
Ale Zygmunt posłał jej tylko swój uśmieszek.
– Pozwoli pani, że dokończę to, co chciałaby przekazać „owa” pani profesor. Otóż, słowa można przedstawić także obrazowo. Gest ich obrazu, ma trafiać w tego, do kogo mówimy. Co to znaczy? Spróbuję to pani zademonstrować. Coś, co trafia, musi być ostre, spiczaste. Coś, co można obalić lub jest do obalenia, jest niekształtne. – przyglądał się, czy rozmówczyni rozumie go. Ręce wyciągnął w bok. – Wyobraźmy sobie słowo ”one”. Jak wielkie są ”one”?
– Jak dużo jest ich, może tak powinieneś zapytać?
Zygmunt uśmiechnął się.
– Nie chodzi tu o kobiety, ale o słowo ”one”. Rodzaj żeński.
Pani Alicja przygasiła peta.
– Jest pani polonistką, rozumujmy jak poloniści? One, to kobiety, one, to gwiazdy i na tym zatrzymajmy się. Jak wielki obszar jest ich? Ogrom? – rozłożył szeroko ręce. – Gwiazdy są naokoło nas. Trzysta sześćdziesiąt stopni. Słowo, ”nigdy”. Jak wielkie jest słowo ”nigdy”? Wielkie, ale chyba mniejsze od słowa ”one”? – zwęził ręce. – Gdzieś niżej, pod?... Słowo ”mnie”. – złożył ręce w strzałkę i skierował w ciało, najpierw swoje, potem profesorki. – ”Mnie”, to tylko punkt. Jedno miejsce. Czy ten ruch tworzy grot? Przyzna pani, że tak? Co tworzy słowo ”nie zdradzić”? Zdrada, jest to coś, co kończy wszystko. – przeciągnął dłonią poziomą linię. – Nóź, który wszystko tnie. Nie zdradzić, zaprzeczenie tego. – dłoń ustawił pionowo. – Jakiś wykrzyknik, ręka na znak stop.
– Ciekawa teoria?! – stwierdziła. – Tylko do czego ona nas zaprowadzi?
– Do prawdy. Do tego, że pani wcale nie musi mieć racji? – chciał ją przekonać. – Skoro już mamy obraz naszego zdania, proszę teraz sobie pokazać swój obraz zdania. One... – zrobił szeroki znak. – ...nigdy... nie zdradzą... mnie. Czy to ma jakiś sens?
– Oczywiście, że ma. – Alicja broniła swego.
– Może i ma, ale czyż nie jest to tragiczne? Pani gdzieś w połowie zdania, tnie wszystko na pół.
– Ale mącisz? – zrezygnowana opuściła ręce.
– Czy zastanawiała się pani kiedykolwiek, dlaczego ksiądz w kościele, odwracając się do ludzi ze słowami, ”Pan z wami”, rozkłada ręce?
– Taka jest liturgia słowa? – z zaciekawieniem spoglądała na chłopaka.
– I znów będę się z panią spierał. Obrazowo pokazuje, co mówi. ”Pan”, nasz Pan, nasz Bóg, coś ogromnego, czego nasz ludzki rozum nie potrafi pojąć. ”Z wami”, ze mną, z tobą, z nim i z tamtym i z tamtym. Z punktami. ”Pan z wami”. – pokazał to rękoma.
– Przyznaję, ciekawa teoria?
– Czy teraz przyzna mi pani rację?
– Chętnie bym to zrobiła, ale muszę trwać przy swoim, jednak źle budujesz zdania. – stała na stanowisku.
– Powiem pani coś, dopóki jesteśmy sami. Chciała pani pokazać mi swoją wyższość, kim pani tu jest? Ale trafiła pani na nieodpowiednią osobę. Ja nie lubię tego. Nie będę pani zmuszał, ale przy swoich uczniach przyzna pani, że miałem rację, inaczej będzie pani tego żałować.
Alicja parsknęła śmiechem. Zdenerwowało to Zygmunta i pstryknął palcami.
– Od tej chwili jest pani pod moim władaniem. Do chwili, aż przy uczniach swoich przyznasz, że miałem rację, pozostaniesz w nieświadomości. Co inni będą chcieli, to uczynią z tobą?
– Ty żartujesz? To brzmi jak... – nie skończyła, bo do przedsionka wparowała koleżanka Alicji.
– Ty jeszcze tu?? – zdziwiła się ogromnie. Chusteczką wachlowała przed twarzą.
– Ten przystojny młodzian, zabawia mnie swoimi historyjkami. – ze śmiechem dodała Alicja.
– Dajcie mi papierosa. Możesz nawet i ty młody człowieku. – wskazała Zygmunta. – On chyba nie jest z naszej szkoły? – zaśmiała się do Alicji.
– To osoba towarzysząca. – wyjaśniła jej.
– O!? To można. – roześmiana poczęstowała się papierosem. – Niech wie, że jest w gościach.
– Pani chyba nie jest polonistką? – zapytał ją chłopak, podając jej ogień.
– Czy mam to wypisane na twarzy? – zdziwiła się, wypuszczając dym. – Zgadłeś. Jestem matematyczką. – dodała, zaciągając się jeszcze raz.
– Chciałem tak powiedzieć. – uśmiechnął się. – Wszyscy, macie to samo... spontaniczność.
– Ciekawe spostrzeżenie. Dziękuję za papierosa, ale przepraszam, chciałabym porozmawiać z koleżanką.
Zygmunt pokiwał głową.
– Jeżeli pani zdąży? – odwrócił się.
Za jego plecami drzwi się otworzyły i do przedsionka wpadło kilku uczni.
– O właśnie! Szukamy pań! Czy możemy prosić panie na salę, do tańca? – rozweseleni poprosili je.
Koleżanka Alicji zachichotała i szybko położyła papierosa na popielniczce.
– Alu? Popilnuj, myślę, że zaraz wrócę? – posłała jej szeroki uśmiech. – Zabieramy panie na kilka tańców. – dodał uczeń. – Alu, wypal go, czuję, że tak zaraz nie wrócę. – dodała z chichotem i już jej nie było.
– Ale panią też prosimy. – jeden z uczniów wskazał Alicję.
Zygmunt odwrócił się szybko od okna.
– Ta pani jest zajęta. – przerwał mu Zygmunt. – Ta pani jest ze mną.
– Ale mimo wszystko, prosimy panią do tańca. – upierał się uczeń.
– Powiedziałem zajęta, to zajęta! – Zygmunt nie umiał się opanować. Posłał chłopakowi groźne spojrzenie. – Spadaj stąd!! – ryknął na niego.
Uczeń jak niepyszny oddalił się.
– Jak ty się zachowujesz?! A kim ja jestem dla ciebie? – teraz oburzyła się profesorka.
– Królikiem doświadczalnym. – Zygmunt wbił wzrok w szybę.
– Zachowujesz się, jak gdybym była twoją własnością?! – nerwowo gasiła papierosa.
– Chce pani wiedzieć, kim jestem dla pani? – nie chciał odrywać oczu od okna. – Proszę spojrzeć w odbicie w oknie.
– I co tam zobaczę? – była nerwowa.
– Czy patrzy już pani?
– Głupi szczeniaku. – rzuciła mu wyzwisko i skierowała się ku wyjściu.
– Chwileczkę! Jedno zdanie! – powstrzymał ją. – Pstryknę palcami jeden raz i jeżeli nie zrobi pani tego dobrowolnie, pstryknę palcami drugi raz, ale wtedy już nie będzie odwołania, ale gdy pstryknę palcami po raz trzeci...
– To co się stanie? Obrócisz świat do góry nogami? – była strasznie nerwowa.
– Gdy pstryknę palcami po raz trzeci, na sali, gdzie wszyscy bawią się, zrobi pani z siebie pośmiewisko i przed całą szkołą przyzna pani, że nie miała racji.
– Ha, ha. – zaśmiała się. – Jesteś żałosny?
Zygmunt już nie wytrzymał i pstryknął palcami.
– Pstryk? – zaśmiała się. – I spójrz! Nie zamieniłam się w ropuchę? – była rozbawiona.
– Gdyby teraz pani spojrzała w okno, zobaczyłaby pani moje odbicie. Jestem potworem, z długim, ogromnym płaszczem. I płaszczem tym, owijam pani postać. Skoro pani nie wierzy. – pstryknął po raz drugi. – Omotam panią, że nie wymknie się pani z moich sideł. – oczy miał wciąż skierowane w szybę. – Chce pani wiedzieć, jak nazywa się ten potwór? To ”Biały Kruk”. Czy słyszała pani legendę o nim? Jako polonistka, powinna pani znać wszystkie legendy?
Alicja zwiedziona ciekawością podeszła do chłopaka i zajrzała mu w twarz.
– A jednak ciekawość jest silniejsza od rozumu? – zaśmiał się i tuż przed jej twarzą pstryknął trzeci raz.
– Słuchajcie, chodźcie już tańczyć. – rzuciła propozycję Danusia.
– Nie ma sprawy. – kilka osób podniosło się.
Akordy muzyki świadczyły, że kończy się ten kawałek. Ze śmiechem opadli na krzesła.
– Zaczekaj. – Danka trąciła brata w ramię. – Pójdę do rodziców.
– Pójdę z tobą. – Malesa podniósł się.
Przez drogę, Danusia wypatrywała przy stoliku rodziców Zygmunta, ale go nie dostrzegła.
– Gdzie sprzedaliście mi Zygmunta? – dziewczyna objęła oboje rodziców.
– Jak to? – zdziwiła się mama. – To nie ma go z tobą?
– Nie. Myślałam, że on jest z wami? – tłumaczyła dziewczyna.
– My myśleliśmy, że on jest z tobą? – wystraszyła się matka.
– Chyba nie zrobił głupstwa? – nie ukrywał zniecierpliwienia ojciec.
– On nie jest taki? Wciąż mam jego numerek od szatni? – dziewczyna wyprostowała się, aby ukryć zdenerwowanie. Rozejrzała się po sali, gdzie może szukać go? Ale jedynym miejscem, gdzie mogła go szukać, było oczywiste i jasne, palarnia.
– Panie i panowie! – zawołał jeden z muzykantów. – Białe tango! Panie proszą panów!
Danka zerknęła w kierunku palarni.
– Ciotka? Zatańczymy? – zapytał Malesa.
Stasia podniosła się.
Danka skierowała swe kroki w kierunku wyjścia. Zwolniła nieco, gdy rozbrykani chłopcy popędzili w kierunku, właśnie tym samym. Aby nie iść aż tak daleko, przeszła na drugą stronę sali, aby zajrzeć do palarni. Stał tam ktoś, kogo na razie nie rozpoznała.
Schowana w półmroku, obserwowała tych, co zostali w przedsionku. Ktoś potrącił ją raz, drugi, zdecydowała, że jednak podejdzie. Nie mogła zrozumieć, co dzieje się w środku.
– Co ta suka chce od niego? – przebiegło jej przez myśl. – Przyczepiła się, jak rzep dupy?
Otworzyła drzwi, gdy profesorka zaglądała mu w twarz.
– O!! Tu jesteś?! – zawołała od drzwi.
Jeszcze zauważyła, jak strzelił palcami przed starą.
– To chyba z radości, że go wybawiłam? – pomyślała sobie.
Zygmunt, jak rażony piorunem, odwrócił się do niej.
– A to jest moja miłość. – miał twarz rozweseloną i uśmiechniętą. Spojrzał uśmiechnięty w kierunku profesorki. Wyciągnął rękę w kierunku Danusi, aby ją objąć za ramię.
– Ona? – uśmiechnęła się profesorka. – Danusia? Danusia, jest twoją miłością?
Danka przez chwilę stała nic nie rozumiejąc.
– Znacie się? – wskazywała raz jedną osobę, raz drugą.
– Właśnie poznaliśmy się. – wyjaśnił Zygmunt. – Zdążyliśmy przeprowadzić dość ciekawą rozmowę.
– Jak to się drogi plączą? Jest twoją miłością, a moją pupilką? – objęła ją i ucałowała we włosy. – Jak się bawicie? Nie wiedziałam, że twojego chłopaka przetrzymuję?
– Właśnie przyszłam wybawić go z pani szponów. – zaśmiała się do profesorki. – Przepraszamy bardzo. – jeszcze raz posłała jej uśmiech i zwróciła się do chłopaka. – Ty nie byłeś jeszcze za stołami?
– No, jakoś nie było czasu? – czule spoglądał jej w oczka.
– Podawali już gorące. Nic jeszcze nie jadłeś? – nie mogła nadziwić się.
– Nie czuję się głodny. Nie przyjechałem tu jeść, ale pobawić się, użyć zabawy? – przekonywał ją.
– Z tym, że stojąc tu, na pewno użyjesz zabawy? – miała pretensje i to uzasadnione.
– Wpadliśmy z panią profesor w temat i jakoś nam zleciało? – wyjaśniał.
– Grają właśnie „białe tango”, czy zatańczysz ze mną? – zaproponowała.
– Oczywiście, że zatańczę. – przycisnął ją ramieniem do siebie. – Ale... jak dawno grają kawałek? – spojrzał jej w oczy.
– Jakiś czas... ale zdążymy wejść. – Danusia chciała jak najszybciej „wepchnąć” go do środka.
– Kochanie? Zaczekajmy, aż się skończy? Głupio będzie wejść na ostatnie akordy? – prosił ją.
– To jest ”Białe Tango”? – zauważyła dziewczyna.
– Przepraszam. Zagadałem się z tą panią. Właściwie... ona mnie zagadała. – pochylił się do jej ucha. – Zanudziłaby mnie na śmierć.
– Przepraszam bardzo. – zagadała ich Alicja. – Skoro jeszcze nie wchodzicie... czy ty młody człowieku, mógłbyś poczęstować mnie jeszcze raz papierosem?
– Proszę bardzo. – Zygmunt sięgnął do kieszeni poczęstował papierosem i nawet przypalił jej.
Danusia jednak pociągnęła go do środka.
– Nawet na ostatnie akordy, ale to zawsze już w środku? – z uśmiechem pociągnęła go w kierunku drzwi.
Gdy drzwi machnęły się za nimi, odetchnął z wielką ulgą.
– Uf? Co za ulga? Co za babsztyl? – powiedział jak gdyby sam do siebie.
– Co takiego? – poderwała to Danusia.
Orkiestra właśnie skończyła tango. Stanęli na granicy tańczących i stojących.
– Co ona z tobą robiła, że to taka ulga dla ciebie?
Zygmunt nawet nie zważał na osoby ościenne.
– To głupie babsko podrywało mnie. – nie widział innego sensownego wytłumaczenia.
Zaczął rozglądać się po sali, bo zaskoczyło go i sala i otoczenie. Danusia szarpnęła go za rękaw.
– Co takiego? Kędziorowa podrywała ciebie? – Danka nie potrafiła to zrozumieć.
–Tak Danusia. Powiedziała mi, że jest stara dupa, ale lubi młodych facetów... no i rozwijała temat. – wyjaśniał jej.
– Idziemy do stolika. – wzięła go pod rękę i pokierowała.
– Czy nie słyszałeś? – ręką wskazał orkiestrę. – Przecież ogłosili przerwę.
Ruszył w kierunku zespołu.
– Zygmunt zaczekaj! Co chcesz robić? – zatrzymała go.
Wzrokiem obiegł jej twarz.
– Ten koncert, chcę zadedykować tobie. Ten program będzie dla ciebie. – palcami dłoni przejechał od jej skroni aż po brodę. Podniósł jej twarz do góry i pocałował ją.
– Chcesz mi zadedykować piosenkę? A wiesz chociaż, co lubię? – ucieszyła się.
– Nie piosenkę, ale cały koncert. Cały program. Pa.
– Zygmunt. Zygmunt! – chciała mu coś jeszcze powiedzieć, ale szedł tak sprężyście w kierunku zespołu. Wiedziała, że i tak nic nie usłyszy.
Skierowała się do stolika rodziców. Była taka rozpromieniona.
– Znalazłaś go? – zdziwiła się matka.
– Tak. – objęła oboje rodziców za szyję. – Poszedł zadedykować mi piosenkę.
Matka od razu skierowała oczy w kierunku kapeli.
Dwoje młodych ludzi stanęło przed nimi.
– Co ona z tobą robiła, że to taka ulga dla ciebie? – zapytała chłopaka dziewczyna.
– To głupie babsko podrywało mnie. – w głosie chłopaka była jakaś obojętność, albo szpan.
Zosia trąciła łokciem Hankę, ale ta też chyba usłyszała, o czym rozmawiali młodzi, bo uśmiechnęła się.
– Co takiego? Kędziorowa podrywała ciebie? – dziewczyna była strasznie zaskoczona.
Zosi i Hance miny zrzedły. Zosia spojrzała bardziej na młodych.
– Tak Danusia. Powiedziała mi, że jest stara dupa, ale lubi młodych facetów... no i rozwijała temat. – odpowiedział jej chłopak.
Zosia cofnęła się o krok i pociągnęła za sobą Hankę.
– No wiesz co?? – oniemiała Zosia.
Jak na komendę, spojrzały w kierunku wejścia.
– Idziesz ze mną? – zapytała Zosia.
– Zaczekaj. Czy to nasi? – zapytała Hanka.
– Danusia jest z mojej klasy. – wyjaśniła Zosia.
Rzuciły jeszcze raz okiem na młodych i nie robiąc zamieszania wyszły do przedsionka. Ala dopalała spokojnie papierosa.
– Podobno zaczepiałaś młodego faceta? – zawadiacko podgadywała ją Zosia.
Ala od razu zaczęła się śmiać. Szybko zgasiła peta. Zaczęła opowiadać koleżankom, jak to zaskoczyła tego młodzika. Jak to skradała się ku niemu, jak kotka do myszki.
– Powiedziałaś mu, że jesteś stara dupa? – wycedziła Zosia.
Ale Alka wcale nie zważała, o czym mówią dziewczyny.
– Ja musiałam cholernie śmiesznie wyglądać? – śmiała się Alka.
Dziewczyny patrzyły na nią i wcale nie było im do śmiechu.
– Jak pomyślę sobie, to sama się śmieję z tego. – i jeszcze bardziej małpowała sama siebie, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. – On stał tu, a ja tu... zrobiłam coś takiego i szłam na niego. Dziewczyny, gdybyście to widziały, chyba padłybyście ze śmiechu?
Ale dziewczynom wcale było nie do śmiechu.
– Powiedziałaś mu, że jesteś stara dupa? Masz rację, ty faktycznie jesteś stara dupa.
Alka patrzyła i nie wiedziała czego one chcą? Nie mogła opanować śmiechu, ale też nie mogła przybrać miny poważnej.
– Jak to dobrze, że to my tam stałyśmy za nimi, a nie ktoś inny? Jak myślisz? Czy przysporzyłoby ci to sławy, gdyby rozniosło się po szkole, że Kędziorowa podrywa małolatów? – Zosia miała cholernie poważną minę.
– O czym wy mówicie? – zapytała je poprzez śmiech.
Zygmunt wskoczył na scenę i zaraz zatrzymał się. Deski jego zdaniem strasznie zadudniły. Prawie na palcach podszedł do grajków. Rozsiedli się wygodnie na krzesłach.
– Cześć chłopaki! – Zygmunt podawał po kolie dłoń muzykantom. – Mam na imię Zygmunt. Mogę zagrać z wami?
– Na czym grasz? – zapytał go czarny. – Andrzej jestem.
– Będę się starał wam nie przeszkadzać. Ale w każdej wolnej chwili postaram się pomóc. – odpowiedział Andrzejowi.
– Jakub jestem, Kuba. – przedstawił się drugi.
– Robert. – przedstawił się trzeci.
– Który z was jest szefem? – zapytał ich.
– Tu nie ma szefa. Wszyscy odpowiadają na równi. – odpowiedział Kuba.
– To dobrze. Powiem tylko tyle, wszystko, co będę robił, wszystko dla zabawy. Dla dobrej zabawy. – uprzedził ich. – Z którego mikrofonu mogę korzystać?
– Teraz jest przerwa i uszanuj to. – ostrzegł go Andrzej.
Zygmunt uniósł dłoń na znak, ”spoko”. Stanął przed mikrofonem.
– Mogę mówić? Słychać mnie będzie, tak? – rozejrzał się po sali, czy ktoś może da mu znak, ale nikt nie kwapił się. – Dzień dobry państwu! – powiedział nieco głośniej. – Koledzy z zespołu powiedzieli mi, że teraz jest przerwa i nie mam prawa zakłócać wam spokoju. Ale ja jestem takim dziwolągiem, że nie rozumiem, co to jest przerwa dla grających. Ja rozumiem jedno, zespół bierze pieniądze i powinien grać. To wy powinniście decydować, kiedy i na ile zrobić sobie przerwę? Zaznaczam, sobie. Ci, co grają, powinni robić sobie przerwę wtedy, gdy muszą do łazienki, gdy muszą, zaznaczam muszą zapalić, gdy padają z omdlenia i wtedy tylko po to, aby napić się. Ale jest inne, „ale”, nie ja im płacę i nie ja mam prawo od nich cokolwiek wymagać. To byłoby tyle, co do odpowiedzi na kolegi stwierdzenie, że teraz jest przerwa i żebym to uszanował. Może teraz przedstawię się. Mam na imię Zygmunt, a po ojcu ponoć Pacelak, bo tak mam w dowodzie osobistym. Prosiłem kolegów z zespołu, aby pozwolili mi ze sobą wystąpić i wyobraźcie sobie, zgodzili się. Jedno zdanie tylko jeszcze do kolegów. Nie próbujcie się na mnie gniewać. Musiałem to powiedzieć, co powiedziałem. Dlaczego? Kazaliście mi szanować swoje zarządzenia, ale ja jestem zdania, że daję z siebie zawsze do ostatniego tchnienia. Bo tak powinno być. Czasami dziękuję Bogu, że nie jestem dziewczyną... bo gdybym tak musiał do ostatniego tchnienia?
Na chwilę przestał, aby przełknęli jego dowcip.
– Ktoś kiedyś powiedział mi, że... – ciągnął dalej. – ...wszystko, co dzieje się na świecie, dzieje się za przyczyną naszego Boga. Wyobraźcie sobie, że uwierzyłem w to i wierzę nadal. Ten ktoś, powiedział, że wszystko, co zaczyna coś, powinno się ofiarować Bogu. I idąc tym przykładem, chciałbym pierwszą piosenkę ofiarować temu, kogo kocham nad życie. Swemu Panu i Władcy, mojemu i waszemu Bogu. Zespół, co prawda ogłosił sobie i wam przerwę, myślę, że nie zechce akompaniować mi, ale niech to będzie w takim razie tylko ode mnie i tylko dla Mego Boga.
Stanął z głową odwieszoną w tył. Uniósł ręce w górę, jak gdyby czekał, że ktoś spuści mu baloniki.
– Panie. – wyszeptał. – Jeżeli chciałbyś, spraw, aby te instrumenty nie miały dla mnie żadnych tajemnic. Boże mój. Jeżeli chciałbyś, spraw, abym śpiewał piękne pieśni i piosenki. Panie i Boże mój. Jeżeli chciałbyś, spraw, abym dał im najlepszą zabawę, jaką można im dać. Boże. Gdybyś tylko chciał.
– Co ty robisz? – usłyszał za sobą.
Opuścił z powrotem głowę do normalnej pozycji i zaczął śpiewać.
– Dzisiaj znów, twój list, przypomniał naszą miłość. Ja i ty, po za nami nic i nikt. Jedną noc, pół dnia, szczęście zwykle tyle trwa. Ledwie poznasz jego smak, a już odfruwa gdzieś, jak ptak. Boże mój! Daj mi znak, mały znak, że kochasz mnie i że tęsknisz tak jak ja. Boże mój! Daj mi znak, jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak. Boże mój! Daj mi znak, mały znak, że kochasz mnie i że tęsknisz tak jak ja. Boże mój! Daj mi znak, jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak! Kiedyś gdzieś, kto wie, spotkamy się być może. Ty i ja. Szczęście zbudzi serca dwa. Jedna noc, pół dnia, całą wieczność niechaj trwa. Miłość, to jest wielki skarb. Skarb... prawdziwy życia skarb. Boże mój! Daj mi znak, mały znak, że kochasz mnie i że tęsknisz tak jak ja. Boże mój! Daj mi znak, jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak. Boże mój! Daj mi znak, mały znak, że kochasz mnie i że tęsknisz tak jak ja. Boże mój! Daj mi znak, jakiś znak. Tak bardzo chcę usłyszeć, że wciąż kochasz mnie. Daj mi znak!
Nie czekał na żadne oklaski czy brawa. Odwrócił się i zapytał chłopaków.
– Czy możecie włączyć ten instrument?
– To jest cały czas włączone. – ze zdziwioną miną rzucił mu Kuba.
– W zeszłym roku o tej prawie samej porze, w styczniu, w mojej szkole mieliśmy studniówkę. Z wielką dumą muszę przyznać, że przyszło mi w udziale, albo miałem ten zaszczyt prowadzić ją. Nie chciałbym zanudzać was wspomnieniami o niej, ale niektóre rzeczy z tamtej studniówki, chciałbym żywcem ściągnąć tu, do was. Ale zaznaczam, niektóre tylko. Dlaczego tylko niektóre? W tamtej szkole byłem uczniem, to, co robiliśmy w programie stu dniówkowym, robiliśmy jako uczniowie. Dzisiaj jestem tylko gościem i dlatego tylko niektóre rzeczy można przenieść żywcem. Jako ciekawostka... gdy dyrekcja opuszczała salę, a było to już około dwudziestej, zapytałem ich, czy spodobał się im nasz program? Inny, co prawda od tych wszystkich innych programów, ale tak chcieliśmy go poprowadzić. Dyrektor spojrzał na nas, chwycił się za pierś i musiał usiąść na podłodze. Biedaczek dostał ataku serca. W takim razie, co tam było w tym programie? Nic specjalnego? Zrobiliśmy to tak, jak uważaliśmy za stosowne. Ktoś kiedyś powiedział mi, gdy jesteś na zabawie, to baw się, gdy jesteś na pogrzebie płacz. Nie czekaj aż inni cię będą zabawiać, bo wtedy zabawa ci się nie uda. Chcąc się bawić musimy bawić się sami. Koniec! – szerokim gestem rozłożył ręce. – Teraz, co innego. Wychowany byłem w domu w ten sposób, że pierwszy raz, pierwszą rzecz ofiarowywało się Bogu. Dajmy na to... kupiona koszula, pierwszy raz szło się w niej do kościoła. Później można było w niej chodzić choćby i na co dzień. Buty, pierwszy raz szło się w nich do kościoła, garnitur... i tak dalej. Dlaczego? Nie wiem, tak mnie uczono i tak chciałbym i dziś. Pierwszą... pierwsze, co zagram, chciałbym ofiarować swemu Panu, memu Bogu. Czy Bóg lubi słuchać muzyki? Myślę, że tak. Mało tego! Czy wiecie, że u żydów Panu tańczyli tylko mężczyźni? Ale dość tego, Zygmunt bierz się za granie!
Położył ręce na klawiaturze. Cicho wydał kilka dźwięków. Coś śpiewał, ale było to tak ciche, że aż brzydkie, coś ciągnął, naraz przestał i uderzał w klawisze mocniej i już głośno i wesoło zaczął śpiewać.
– Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze, grajmy Panu na harfie rzeczy tak fantastyczne. Grajmy Panu na cytrze, grajmy Panu na lirze, grajmy Panu śpiewajmy niech usłyszy to w górze. – powtarzał to po kilka kroć. Za każdym razem głośniej i weselej, aż stała się piękną i głośną melodią.
Na parkiecie coś zaczynało się dziać. Od wejścia, do sceny podeszły profesorki. Coś krzyczały, ale właściwie Zygmunt już skończył śpiewać i zakończył granie. Patrzył i nasłuchiwał, co dolatywało go od kobiet.
Profesorka Alicja, zawzięcie chciała spędzić go ze sceny. Zosia z Hanką uspakajały ją, ale nie dała się uspokoić.
– Ale, o co chodzi? – ogromnie zdziwił się Zygmunt.
– Idziemy do dyrektora!! – histeryzowała Alka. – Złaź ze sceny!
– Droga pani? Nie pani mnie tu wsadzała i nie pani mnie będzie stąd spędzać? – oświadczył jej Zygmunt.
– Tak?! – zawołała i zaczęła rozłączać kable od instrumentów.
– Chłopaki? Zobaczcie, co ona robi? – Zygmunt oniemiał.
– I co pani najlepszego robi?! – wrzasnął na nią Andrzej.
– Albo wy zmusicie go, aby poszedł ze mną, albo ja rozwalę wam, to wasze granie! – wściekała się Alka.
– Ja mam pójść z panią? Ale droga pani, ja mam narzeczoną, to pierwsza sprawa, a druga to, to, że ja nie gustuję w starszych paniach? – wyjaśnił jej.
– Ja ci zaraz dam starsza pani!? – wściekła się.
Złapała coś leżącego pod instrumentem i zaczęła dzióbać tym czymś w Zygmunta kierunku.
– Ja ci dam starsza pani?! Ty młokosie.
Zygmunt przytkał mikrofon.
– Zabierzcie ją stąd. – powiedział do osób obok niej. – Przecież ona nie robi mnie obciachu, tylko sobie i waszej szkole?
Zaczęła się szarpanina. Profesorki chciały ją zabrać stamtąd, ale Alka nie chciała. Co chwila rzucała nimi, jak gdyby miała nadludzką siłę.
– Chwileczkę! – zawołał do osób obok Alki, gdy już z góry widział, że nie dają sobie z nią rady. – Przed chwilą opowiadałem o swojej studniówce. Jedną z atrakcji naszej studniówki, był punkt, który nazwaliśmy ”striptiz”. Na czym to polegało? Profesor wyczytany przeze mnie, wychodził na środek i za każde swoje przewinienie, ściągał jedną część garderoby. Można go było wybawić z tego, zawołaniem ”dość” lub ”nie”. Czy pani chciałaby, jako pierwsza, rozpocząć tu, ten punkt programu? Jeżeli tak, prosimy na środek! – zdjął mikrofon ze stojaka.
Alka spuściła głowę i zaczęła zastanawiać się.
– Jako ciekawostkę dodam, że na naszej studniówce, jeden z profesorów, rozebrał się już do majtek, a chciał jeszcze do golasa. Ale przyznam szczerze, że nie było to apetyczne. Może, gdyby to było dwadzieścia, trzydzieści lat temu, może tak, a tak, to pokazywał nam swoje stare obrośnięte cielsko. Chociaż, trzeba przyznać, że dziewczyny piszczały. Nie wiem tylko, czy z zachwytu, czy ze wstydu? – uśmiechał się.
Spojrzał na profesorki. Alka kręciła głową, ”nie”. Wyraźnie płakała. Odciągały ją od sceny, ale nie dawała się.
– Dziewczyny, on mnie zaczarował. – szeptała do nich. – Pomóżcie mi, ja nie jestem sobą.
– Co takiego? – Zygmunt zasłonił dłonią mikrofon. – Chce pani powiedzieć... – aż zaśmiał się. – ...że jest pani pod moim urokiem? – podniósł się. – Czy ona zachowywała się już tak kiedyś? – zapytał jej koleżanki.
– Nie. – odpowiedziała Zosia. – Jestem sama w szoku.
Przez chwilę patrzył na kobiety.
– Pan Bóg jest nie rychliwy, ale sprawiedliwy. – powiedział raczej sam do siebie. – Powiedziałem ci, kobieto, że na sali zrobisz z siebie pośmiewisko. Jak to nie trzeba się wywyższać, prawda? – podszedł do instrumentu i zawiesił mikrofon na stojaku.
– O co tu chodzi? – zawołała za nim Hanka.
Zygmunt znów przysłonił mikrofon.
– Musi przyznać, że nie miała racji, że chciała mnie tylko poniżyć. – Zygmunt nie odrywał oczu od Alki.
– O co tu chodzi? – Hanka zapytała Alkę.
– Proszę państwa. – Zygmunt mówił już do mikrofonu. – Pani profesor obiecała mi taniec. Nie znaczy to, że ja zatańczę z nią, nie. Obiecała mi taniec obrazowy. Sam jeszcze nie wiem, jak to ma wyglądać. Sam też chętnie na to popatrzę.
Pochylił się do instrumentu i zaczął grać. Po chwili zaczął śpiewać.
Profesorki chciały wyprowadzić Alkę z sali, ale nie dawała się.
– Niech ktoś zadzwoni po karetkę. – nie dawały już sobie rady i tak zadecydowała Zosia.
Wreszcie Alka oswobodziła się z ich uścisku. Szarpała się, po jakimś czasie szarpała sobą, jak gdyby chciała rzucać się na ziemię.
W tym czasie Zygmunt śpiewał.
– Zerwij pęta, więzy szarp, a góry runą, runą, runą i przywalą cały świat. A góry runą, runą, runą i przywalą cały świat.
– Przestań grać!! – wrzasnęła Zosia, chcąc przekrzyczeć głośniki. I Zygmunt przestał grać. – Trzeba jej pomóc!
Zygmunt znów zdjął mikrofon, ale trzymał go jednak z dala od siebie.
– Ona nie potrzebuje pomocy. – stwierdził. – Ona musi tylko przyznać, że nie miała racji. Czy jest pani gotowa?
– Ta pani chciała mi ubliżyć. – z poważną miną wyjaśnił profesorkom chłopak. – Teraz musi tylko przyznać, że nie miała racji. Nic więcej.
– Czy tak? – zapytała ją Zosia.
Alka aż usiadła na scenie. Zosia zatkała sobie ręką twarz.
– Więc przyznaj! Powiedz, do jasnej cholery, że nie miałaś racji! – prawie, że krzyczała na nią Zosia.
Alka kiwnęła głową. Zygmunt szybko podsunął jej mikrofon.
– Jeszcze raz. – poprosił.
– Nie miałam racji. Czy teraz ci lepiej? – poprzez łzy wyszeptała Alka.
– A jednak? – uśmiechnął się chłopak i schował mikrofon za siebie. – I po co to wszystko było potrzebne? Możecie panie odprowadzić tą panią. – powiedział do profesorek. Pochylił się do ucha Alki i szepnął jej. – Gdy usłyszy pani pstryknięcie, czar pryśnie. Ale nie będzie pani nic pamiętać. To dopiero będzie śmieszne.
Koleżanki wzięły ją pod ręce i poprowadziły.
– Proszę państwa... – Zygmunt radośnie powiedział do mikrofonu, patrząc na odchodzące panie. – ...i to była pierwsza atrakcja naszej zabawy. Miało to wyglądać nieco inaczej... ale niech tam. – westchnął i pstryknął palcami w kierunku idących pań.
Alka wzdrygnęła się.
– Co to było? – szepnęła do koleżanek. – O tej porze? W styczniu grzmot?
Były już w przedsionku, gdy spostrzegła się.
– A co wy mnie tak trzymacie? Puśćcie mnie? Co wy?
Dziewczyny były zdziwione.
– To nie jest wcale śmieszne? – wyciągnęła ręce z ich rąk. – Upiłyście się?
Zygmunt spojrzał na kolegów.
– Wy jesteście profesjonalistami, ja amatorem. Przystosujcie się do mnie. – położył ręce na klawiaturze i zaczął... i zaczął wygrywać rytmy muzyki.
Po chwili zaczął śpiewać. W pewnej chwili zawołał do tańczących.
– A wy wszyscy powtarzacie refren. Jest bardzo prosty. Boys, boys, boys.
Z każdą minutą stapiał się z instrumentem, coraz bardziej znał go i coraz lepiej szło mu granie, aż po jakimś czasie instrument nie miał przed nim tajemnic.
Gdy towarzystwo czuło się zmęczone opowiadał im kawały. To znów grali czadową muzykę.
– Czy był ktoś z was na Cykladach? Nie? Więc jedziemy na Cyklady.
W eter poszła czadowa muzyka i zaczął śpiewać.
– Przez bardzo, bardzo krótką chwilę. Słońce opala nagie ciała. Leżymy tu, a słońce lśni. O Boże, jak dobrze mi... cykl lata na Cykladach...
Po jakimś czasie podeszła do grających jedna z pań z obsługi.
– Panowie, za chwilę podawać będziemy gorące danie, czy robicie sobie przerwę? – wdzięcznie uśmiechnęła się.
– Czy to znaczy, że mamy ogłosić to przez mikrofon? – zdziwił się Zygmunt.
– Oj, przestańcie. – żachnęła się dziewczyna. – Czy mamy wam teraz podać, czy zjecie później?
Chłopaki spojrzeli po sobie.
– Zjedzcie teraz, bo ja mam w zanadrzu dla nich inną część programu. Poprowadzę ją sam. – wyjaśnił Zygmunt.
Chłopcy zgodzili się, że zjedzą teraz.
– Droga młodzieży, drodzy państwo! Ta śliczna dama podpowiada nam, abyście wszyscy dali siad płaski przy stołach. Będą podawały gorące danie. Trochę to kręci naszym... moim programem, jaki dla was przygotowałem, ale to, co miało odbyć się później, zrobimy teraz, a później będzie sama muzyka.
Do Zygmunta podchodziła Danusia. Zauważył ją i zaczął się wygłupiać.
– Już widzę blady, jak piękna księżniczka, zbliża się wolno do mego stoliczka.
W odpowiedzi, tylko skrzywiła się do niego.
– Chodź i ty zjesz coś? – poprosiła.
– Dziękuję bardzo, ale nie jestem głodny. – odmówił jej.
– Przestań! – nie dawała za wygraną. – Nie jadłeś poprzedniego dania gorącego. Musisz zjeść coś gorącego?
– Czy mogę odpowiedzieć ci przez mikrofon? – zapytał ją.
– Czy przez mikrofon, czy normalnie i tak musisz pójść ze mną. – stała przy swoim.
Stał patrząc na nią i czekał odpowiedzi, ale odpowiedzi takiej, jaką sam sobie umyślił. Ale i Danka stała i czekała.
– No dobrze. – powiedziała wreszcie. – Powiedz, co chcesz powiedzieć?
Zygmunt stanął przy mikrofonie.
– Drodzy państwo!? Bo tak dzisiaj będę zwracał się do was. W końcu to wasze święto. Wasza koleżanka, usilnie chce mnie odciągnąć od tego, co zawsze było moim marzeniem. Dlatego chciałbym jej i wam wszystkim wyjaśnić, że gdy stoję z tej strony mikrofonu, nie czuję głodu, ani chłodu, nie czuję pragnienia picia i palenia. Nie ma takiej siły, która mogłaby mnie stąd odciągnąć? Gdy uznam sam za stosowne, gdy będę już zmęczony, sam powiem, że chcę odpocząć. I to będzie ten moment, kiedy będę mógł stąd odejść. Dlatego dzieweczko, bardzo cię proszę, oddal się. Usiądź, jedz i pij, baw się i nie zważaj na mnie. – posłał Danusi na od chodne piękny uśmiech. – Muszę jeszcze wam powiedzieć jedną rzecz, to jest dziewczyna, dzięki której tu jestem. To jest moje kochanie, moja miłość, krótko, dziewczyna, w której się kocham. Teraz już chyba rozumiecie, dlaczego tak dba o mnie? Dlaczego tak bardzo chce, abym nie schudł?
Po sali przebiegło kilka gwizdów, ale także i kilka oklasków.
– W czasie, gdy nasza orkiestra będzie objadać, albo jak wolicie, konsumować, powiem wam, co przygotowałem dla was? W zeszłym roku, miej więcej o tej porze miesiąca, w naszej szkole mieliśmy też studniówkę. Nie chwaląc się, jam miał tę przyjemność stania tak jak i dzisiaj z tej strony mikrofonu. Czy udała się nam studniówka? – popatrzył na nich, jak bardzo są zainteresowani tym, co mówi, ale doszedł do wniosku, że to wcale nie musi ich interesować. – Czy gdy powiem, że dyrektor szkoły na od chodne dostał ataku serca, czy to coś wam powie? O?? widzę, że zbyt jesteście zajęci jedzeniem, aby cokolwiek mi powiedzieć, ale nie ważne? Jednym z naszych punktów jak już powiedziałem na początku, był ”striptiz”, ale nie chciałbym powtarzać tego samego tu, u was? Nasz program poprowadziliśmy jako wyznanie miłosne. Co to znaczy? Jako główna osoba, oczywiście ja, oświadczyłem się jednej z koleżanek i cała zabawa toczyła się jakoby wokół tych oświadczyn, aż na koniec, może trochę wcześniej przyjęła oświadczyny. Nie znaczy to, że stała się moją narzeczoną, bo ku memu rozczarowaniu po skończonej studniówce poszła z innym. – po sali rozległy się gwizdy i poklaskiwania. – Nie mówię tego wcale, dlatego, że tam siedzi moja dziewczyna, nie, nie? – uśmiechnął się. – W pewnym momencie tak uzgodniliśmy. Jeszcze raz zadam sam sobie pytanie, czy udała się studniówka nasza? Myślę, że tak? Wrażeń było na kilka tygodni. Mało tego, gdy na koniec roku spotkaliśmy dyrektora, był tak zafascynowany naszym balem, że zarządził, aby przyjąć nas do technikum dziennego i to bez egzaminów. Nakazał mi, abym przyniósł mu świadectwa wszystkich osób, które brały udział. Jednym głupim gestem skreśliłem karierę kilku istot. Dlaczego? Ani ja swego, ani żadnego ze swoich kolegów świadectwa nie zaniosłem do dyrektora. Mało tego nawet nie powiedziałem im o tym. Kilka osób, które mogłyby być uczniami technikum dziennego, nigdy nie dowiedziały się, że dyrektor chciał przyjąć ich do szkoły. Ale, po co ja wam to wszystko mówię? A jednak jest w tym sens. Bo żeby dojść do tego, co chcę wam powiedzieć, muszę jakoś do tego dojść? Konkrety, Zygmunt konkrety. Więc konkrety. Ja skończyłem szkołę zawodową, ale studniówkę mam już za sobą, wy kończycie Ogólniak, ale wszystko jeszcze przed wami. Dlatego będziemy się uzupełniać, ja dam wam doświadczenie, a wy mi wiedzę. Konkrety... program, który za chwilę chciałbym rozpocząć, chciałem nazwać ”Dworzanie króla Artura”... ale upierdliwy facet, co? Wyobraźcie sobie, że na dzisiejszy wieczór stajecie się dworzanami, to mężczyźni, a dziewczyny? Dziewczyny mają taką strasznie brzydką nazwę... kto wie? Dwórki. Wy dwórki. – skrzywił się do dziewcząt. – Ale nie było to wcale nic urągającego damom? Żeby zostać taką dwórką, trzeba było mieć nie lada szczęście. Żeby zostać dworzaninem, chyba jeszcze bardziej? Dlatego myślę, że do tej zabawy nie będę wcale musiał was zmuszać? Może najpierw zrobię wam maleńki egzamin, taką małą maturę? Kto mi powie, kto to był Artur?
Spoglądał na salę, ale powstała taka wrzawa, że nic nie zrozumiał.
– No tak! Arturów może być tysiące? Ale skorzystajcie z mojej poprzedniej podpowiedzi. ”Dworzanie króla Artura”, nasz Artur jest?... tak!... zgadza się. Nasz Artur jest królem. I teraz proszę szybciutko... ale uwaga, bo to jest pytanie podchwytliwe. Teraz dopiero się okaże, jak u was z historią? Jeżeli w Ogólniaku jest historia, to wydacie opinię o waszym nauczycielu. Gdzie, w jakim kraju, Artur jest królem?
– Jakie mamy możliwości?! – zawołał ktoś od pierwszego stołu.
Zygmunt z niedowierzaniem spoglądał na biesiadujących.
– Przestańcie szokować mnie? Ludzie, wy za kilka miesięcy będziecie zdawać maturę? – ale nie dawało to skutku. – Kilka dni temu, tydzień, może dwa tygodnie temu, w telewizji pokazywali, bo nie chcę użyć słowa leciał, pokazywali film, o Arturze? ”Rycerze króla Artura”, tak chyba brzmiał tytuł? Dlaczego chyba, bo o nim oglądałem kilka filmów i dlatego mówię, chyba?
Przy pierwszym stole coś głośno wykrzykiwali.
– Powiem wam szczerze, że nie słyszę co krzyczycie? Głośniki was zagłuszają. – skierował ku nim słowa. – Chwileczkę! – i zwrócił się do chłopaków z grupy. – Czy macie jakiś mikrofon, aby postawić go na środku, aby oni mogli do niego mówić?
Uczyniono jak chciał.
– Od samego początku, mówimy, że Artur był królem Anglii. – wyjaśnił jeden z uczniów.
– Bretanii... Bretanii, jeśli już co? Czy tak mówił od początku? – zapytał siedzących.
Wszyscy kiwnęli głowami.
– Przepraszam. Po prostu tu nie słychać, co mówi się przy stole. Gdy będziecie chcieli odpowiedzieć, podchodźcie i mówcie. – uprzedził ich.
– Czy mogę jeszcze coś dodać? – zapytał rozmówca ma środku.
– A co? – zdziwił się Zygmunt.
I w głośnikach popłynęło opowiadanie o Arturze. Prawie cały jego życiorys i dorobek jako króla.
Aż w którymś miejscu Zygmunt musiał zawołać.
– Stop, stop, stop... cieszy mnie bardzo, że trafiłem akurat w twoje hobby? – uśmiał się. – Czy ty jesteś kujonem, czy prymusem? – zapytał go Zygmunt.
Chłopak popatrzył na niego dziwnie.
– Czy to źle, że coś wiem? – zdziwił się.
– Nie o to chodzi? Ja nie chcę ci wcale ubliżyć? Jeżeli jesteś kujonem, to bym zrozumiał, ale jeżeli jesteś prymusem, to, dlaczego oblałeś maturę? – medytował Zygmunt.
Chłopak ze śmiechu aż chwycił się za brzuch.
– Co teraz cię tak śmieszy? – zdziwił się Zygmunt.
– Nie mogłem oblać matury, bo ja jej jeszcze nie pisałem? – uśmiechał się chłopak.
Zygmunt znów medytował.
– Później ci coś powiem.
– Powiedz teraz. – nalegał chłopak.
– Program musi iść po kolei. To smutna rzecz. Dlatego zostawię ją na koniec. – oświadczył Zygmunt. – A teraz, chciałbym poprosić panią historyczkę, bo nie jestem pewien, czy zaliczyć mu tę odpowiedz... aby podpowiedziała mi, czy kraina Camelot jest częścią Anglii czy Szkocji? Bo tak naprawdę, król Artur był władcą złotej krainy Camelot. Dlaczego złotej, tego już nie wiem? Tak mówiło się w filmie.
Profesorka z oddali kiwnęła głową, co wystarczyło Zygmuntowi, aby uznać odpowiedz za dobrą.
– Teraz chciałbym, abyście powiedzieli mi, co takiego uczynił Artur?... godne uwagi oczywiście?
Chłopak, który przed chwilą odpowiadał, od razu zawrócił do mikrofonu.
– Chwileczkę, chwileczkę! – powstrzymał go Zygmunt. – Jeżeli mogę, czy mógłbym prosić, aby na każde pytanie zadane przeze mnie, odpowiadał inny uczeń, inna osoba? Wyjaśnię od razu, dlaczego? Sami zrozumiecie jutro lub za kilka dni, jaka to frajda brać udział w programie stu dniówkowym. Na przykład, idziecie sobie korytarzem, naprzeciw was idzie dyrektor szkoły i z lekka uśmiecha się. Myślicie sobie, ot poznał mnie, że brałem udział w programie? A on przechodzi obok was i myśli sobie, a widzisz cwaniaczku, a jednak nie znałeś odpowiedzi na pytanie? Dlatego dziękuję ci i proszę o innego odważniaka. Co takiego... godne uwagi, uczynił Artur? Król Artur.
Czekał chwilę, ale jakoś nie było odważnego podejść.
– Może podejść kilka osób i będą odpowiadać po kolei? Wtedy jedna drugiej może podpowiedzieć.
Skrzyknęło się kilka osób.
– Rozkwit gospodarczy? – powiedziała jedna z nich.
– Dyrektor uśmiechnie się, bo nie o to chodzi? – uśmiechnął się Zygmunt.
– Upadek gospodarczy? – powiedziała druga osoba.
– Nie ten tok myślenia. Uśmiech dyrektora. – odpowiedział Zygmunt.
– Okrągły stół? – odpowiedział chudy chłopak.
– Zaliczam ci, ale to jeszcze nie to?
– Ser Lancelot? – poszli tym tokiem.
– Też zaliczę ci, ale to jeszcze nie to?
Zanim następna osoba chciała coś powiedzieć, rzucił im następne pytanie.
– Podpowiem wam i pójdźcie tym tokiem myślenia. Jakich potomnych zostawił po sobie król Artur? – Zygmunt zerkał po młodzieży. – Twórcy filmu nie skupiali się nad pokazaniem tego, że Artur, król Artur doprowadził do rozkwitu, czy upadku krainy Camelot? Tego w filmie nie da się pokazać. W filmie pokazuje się sceny miłosne, łóżkowe, walkę, spór, ale czy następuje rozkwit, czy upadek gospodarczy ciężko byłoby im to pokazać. Pozwolicie, że przeczytam wam pewien fragment z ”WIK”, z Warszawskiego Informatora Kulturalnego. Pisali o tym filmie tak... kostiumowy. po zakończeniu długotrwałych wojen, mądry i szlachetny król Artur, władca złotej krainy Camelot, postanawia się ożenić. Wybranką jego serca zostaje piękna i urocza Ginewra. Tymczasem jeden z rycerzy, książę Malagant, zazdroszcząc Arturowi władzy i chwały, poprzysięga zemstę i opuszcza kraj. Wkrótce dochodzi do walk między sprzymierzeńcami księcia Malaganta a wiernymi poddanymi króla Artura. Pewnego dnia królewski orszak, w którym znajduje się Ginewra, zostaje zaatakowany przez Malaganta. Życie przyszłej królowej ratuje rycerz Lancelot, który zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Ha! Z wzajemnością. Chcąc dochować wierności królowi, nieszczęśliwi kochankowie muszą poddać się niezwykle ciężkiej próbie. – skończył. – W moich rodzinnych stronach, w każdą sobotę lub niedzielę, przed zabawą, pokazywano przedstawienia zwane ”Komedyjkami”. Całości filmu nie dałoby się nam tu przedstawić, ale pomyślałem sobie, że zajmiemy się tym, co powiedziałem w recenzji na samym końcu. Zacytuję. Chcąc dochować wierności królowi, nieszczęśliwi kochankowie muszą poddać się niezwykle ciężkiej próbie. Ta scena w filmie zajęła około dziesięć minut. Nam też nie powinno zająć to więcej. Program ten nazwałem ”Dworzanie króla Artura”, bo będę chciał, abyście wszyscy brali w nim udział. Potrzebni mi będą, księżniczka Ginewra, król Artur, ser Lancelot i książę Malagant.
Kilka osób zerwało się i skoczyli na środek. Szybko powstrzymał ich.
– Wolnego, wolnego!! Powoli! – Zygmunt aż roześmiał się. – Dokąd tak pędzicie? Ja już mam wszystko gotowe. Ja już obsadziłem role. Zawsze, gdy staję przed mikrofonem mam już gotowy plan. Muszę wam powiedzieć jedną rzecz. Trzy lata temu brałem udział w castingu, to znaczy startowałem do roli Stasia w ”Pustyni i w puszczy”. Dobrze obserwowałem zachowanie się reżysera. Ja już rozdałem role, tak, że wasz zapał już na nic się zda? Gdy oglądałem jedną z wersji tego filmu, to znaczy, o królu Arturze, zadziwiła mnie pewna aktorka. Co w niej było takiego zadziwiającego? Otóż powiem wam. Była strasznie podobna do Danusi. I dlatego chciałbym, aby to Danusia zagrała rolę Ginewry.
Na sali powstało pewnego rodzaju zamieszanie.
– O co tam chodzi?! – zdziwił się chłopak.
– To jest ich bal, ich program, a ty im rządzisz! – wyjaśnił Zygmuntowi Robert.
– Przestańcie i uspokójcie się! Macie po dwadzieścia lat, a zachowujecie się jak małe dzieci, którym za powiedzenie wierszyka nie dano cukierka. – czekał chwilę, aż usiądą i uspokoją się. – Od kiedy nauczyłem się i zacząłem wycinać korony z papieru, zawsze chciałem grać królów. I czasami obsadzano mnie w takich rolach. Po to przygotowałem taki program, aby zagrać w nim rolę króla Artura. Dlaczego? Za chwilę wam wyjaśnię, jeżeli oczywiście mi pozwolicie? – znów odczekał moment. – Na samym początku pytałem was, czy ktoś oglądał filmy o królu Arturze, czy znacie jego historię? Sami wiecie jak ciężko szła nam rozmowa? Powiedzcie mi teraz, jak można powierzyć rolę króla Artura komuś takiemu jak ten kolega. – wskazał kolegę, który to tak pięknie chciał mówić o rozkwicie. – Lekcja historii przy jego roli byłaby rozrywką. On zanudziłby was.
Z siedzenia przy stole poderwał się koleś.
– Nie słyszę, co mówisz! – powiedział Zygmunt. – Bardzo proszę podejdź do mikrofonu i powiedz wreszcie, co masz do powiedzenia.
I koleś podszedł.
– Czy ty chcesz mi ubliżyć? – był pełen werwy i wigoru.
– Nie! Broń Boże. – Zygmunt uśmiechnął się do kolesia. – Nie mam w tym żadnego celu. Ale skoro mówią, że jesteś prymusem, powiedz mi, dlaczego oblałeś maturę? Ach? Ty zaraz powiesz, że jeszcze jej nie zdawałeś? Zapytam cię inaczej, powiedz mi, dlaczego oblejesz maturę? Może ty nie jesteś prymusem? Może tylko jesteś kujonem?
– A skąd ty możesz wiedzieć, czy ja obleję maturę, czy nie? – zdziwił się Heniek.
– Widzisz, ludzie dzielą się na takich jak ty, kujonów... przepraszam, nie chciałem ci ubliżać. Inaczej powiem. Ludzie dzielą się na takich jak ty, którzy mają wiedzę i na takich jak ja, którzy mają doświadczenie. Ty starasz się wyprzedzić swoich kolegów i koleżanki w wiedzy, ale zapominasz o jednym, że do tej twojej wiedzy potrzeba jeszcze umiejętności i doświadczenia. Dlaczego oblejesz maturę? Napiszesz dużo, ale nie na temat. Ty wchłaniasz to, co jest w podręczniku, ale czasami trzeba sięgnąć poza podręcznik. Dam ci jedną radę, nie wierz w to, co jest napisane. Zbliż się, to ci coś powiem. Kiedyś na ławce było napisane...– i tu odsunął mikrofon. – Pewna pani usiadła na niej i siedziała godzinę, dwie i nic. Kiedyś na płocie była narysowana piękna... – znów odsunął mikrofon. – Pewien chłopak chciał ją wykorzystać. Czy wiesz ile drzazg nawbijało mu się? Cierpiał chłopaczyna. Na maturze wybierzesz temat godny twoich ambicji, ale przerośnie on twoje zdolności. Zanim cokolwiek postanowisz, zastanów się najpierw.
– Skąd ty możesz to wiedzieć? – dziwił się Heniek.
– Ty masz wiedzę. – wyjaśniał mu Zygmunt. – A ja mam zdolności. Ja mam doświadczenie. Ja myślę. Ty wyprzedzasz kolegów, ja wyprzedzam życie. Nie pytaj już więcej o nic, bo pomyślę, że jesteś mało inteligentny. – Zygmunt nie odrywał oczu od kolesia. – Ale nie czuj się samotny w swej tragedii. Was ośmioro obleje maturę. Sześcioro z Polaka i dwoje z matematyki, lub na odwrót, dla mnie to nie jest aż tak bardzo istotne.
Zygmunt chciał odwrócić się do kolegów, ale gdy zerknął na Heńka dziwnie spoglądającego na niego, dodał.
– Chcesz wiedzieć skąd to wiem? – spoglądał na niego spoza mikrofonu, a gdy Heniek nadal czekał powiedział. – Widzisz, ty, gdy idziesz do biblioteki i patrzysz na tytuł książki, od razu domyślasz się lub wiesz, jaka to może być tematyka. Ja spoglądam na człowieka i też wiem... – na chwilę urwał. – Gdy wy tańczyliście poloneza, w przedsionku spotkała mnie pewna profesorka. Kilka razy częstowałem ją papierosami. – i aby nie było to dziwne, zaraz dodał. – Tak. Ja już nie uczę się. Ja już pracuję na to. Ile razy poczęstowałem ją papierosem, tyle osób ona obleje ze swego przedmiotu. W takim razie, kim była ta pani. Koleżanki mówiły na nią Ania. Powinniście wiedzieć, czego uczy? – skierował się do Heńka. – Widzisz kolego, zepsułeś mi cały program. Tę smutną wiadomość miałem wam powiedzieć dopiero na samym końcu. Zepsułem wam całą uroczystość. Ale spróbuję to jakoś naprawić. Powiem ci jeszcze coś. – wskazał palcem na stół przed sobą. – Spójrz na ten stół i na siedzących przy nim. Nawet nie pomyśleli o tym, że ubierając się w te dziwaczne, chociaż praktyczne stroje, dają znać o tym, kim będą z zawodu. I tak, koleżanka chyba nieświadomie założyła fartuch pielęgniarski?
Heniek parsknął śmiechem.
– Tu gdzie wskazujesz nie ma żadnej koleżanki w fartuchu pielęgniarskim? – śmiał się serdecznie.
– Widzę tę dziewczynę w fartuchu pielęgniarki. – stwierdził Zygmunt. – Chociaż w takim fartuchu są też i lekarze. Ale ona ma na głowie, taki śmieszny czepek z paskami w poprzek.
Heniek pochylił się ku rozmówcy.
– O której ty dziewczynie mówisz? – i zerknął za wskazaniem jego palca. – Te dziewczyny są w sukienkach.
– Mówiłem ci już. Ty masz wiedzę, ja doświadczenie i zdolności. – Zygmunt uśmiechnął się do niego. – Gdy byłem małym chłopcem, ktoś wszczepił mi w oczy urządzenie, które pozwala mi widzieć rzeczy, których nie widzą inni. Ja widzę ją w fartuchu pielęgniarki. Spójrz na jej sąsiadkę. – wskazał Heńkowi miejsce obok. – Ona też ubrała się w podobny fartuch. Nie ma jednak tego czepka na głowie. Albo spójrz na tamtego kolesia. – wskazał prawie już koniec stołu. – Niby taki duży chłopak, a bawi się samolocikami. O, przepraszam! To wcale nie samolocik, to samolot. – i zaczął uśmiechać się. – Popatrz tylko, jak to działa na dziewczyny pilot, marynarz, żołnierz. Już ustawiają się w kolejce do niego. Jakie one są naiwne? – ale zaraz spoważniał. – Czy ty widzisz to samo, co ja? – dodał już poważnie.
– Mówiąc szczerze, nic w życiu nie dziwi mnie. Zachowanie tych dziewcząt też nie, ale czy ty widzisz gdzie on im grzebie? – zdziwił się Zygmunt.
– O czym ty mówisz? – jeszcze bardziej zdziwił się Heniek. – O których dziewczynach, o którym chłopaku? – zaczął się śmiać z kolegi zbytków.
– Czy ty widzisz to samo, co ja? – jeszcze raz zapytał go Zygmunt.
– Powinienem. Chociaż może nie wszystko. Ty jesteś wyżej. – Heniek patrzył na kolegę i zastanawiał się, czy mówi poważnie, czy robi sobie z niego jaja.
Zygmunt palcami dotknął skroni, jak gdyby chciał przestrzelić poprzez skronie energię z prawej ręki do lewej.
– Zaczyna mi powoli świtać. – popatrzył jeszcze raz na kolegę o którym mówił. – Ty kolego nie będziesz pilotem, ale ginekologiem. I to dobrym ginekologiem. Dla upewnienia się tylko zapytam kobiet, jak nazywa się urządzenie u lekarza do badania kobiet? Czy ten stół, to urządzenie, to samolot?
Na sali zapanowało poruszenie. Do uszu jego dobiegło stwierdzenie, że tak, to jest samolot.
– Więc jednak nie myliłem się. – ucieszył się Zygmunt. – Skoro nie myliłem się, to jeszcze powiem o waszym koledze, o waszej chlubie, o waszej sławie. O kim mówię, o tym koledze w kasku? Wy może widzicie go inaczej, ja widzę go w kasku. Ale nie w takim motorowym. O tobie mówię kolego, o tobie. – palcem wskazywał osobę siedzącą daleko za stołem. – To nie motor. To samochód, samochód rajdowy. Gdy skończysz szkołę pociągną cię samochody, szybka jazda i od tego się to wszystko zacznie. Przed tobą będzie góra do pokonania. Na szczyt tej góry, będzie wiodła droga pełna nagród. Odważysz się i pojedziesz. Po drodze będziesz zbierał wszystkie nagrody, albo prawie wszystkie, bo niektóre przeciekać ci będą przez palce. Niektórych nie zdołasz pochwycić. I tu ostrzegam cię. Gdy będziesz wysoko, wysoko, zastanów się, czy nie czas skończyć z tym. Będziesz dążył do szczytu, do sławy, do bogactwa. Kiedyś zrozumiesz to, że to wszystko osiągnąłeś będąc jeszcze na dole. Im wyżej w górach, tam więcej lodu. To prawda, że na samym szczycie czeka cię wielka sława i... i co jeszcze? Dzisiaj mogę ci powiedzieć, że sławę uzyskasz będąc jeszcze na dole. Mknąc tam na ten wymarzony szczyt wpadniesz w poślizg. Dobrze mówię, w poślizg. Twój samochód spłonie i ty w nim. Nawet nie będzie można cię włożyć do trumny. Zdobywałeś szczyt za szczytem, nagrodę za nagrodą, ale dla ciebie to było za mało. Ty chciałeś nowej wieży Babel. Zapamiętaj sobie to, bo szkoda byłoby takiej sławy. – zwrócił się do Heńka. – Tobie kolego dziękuję za pomoc. Możesz już usiąść i wracamy do naszej zabawy. Witam dworzan króla Artura.
Zygmunt zerknął przez chwilę na ogół.
– Czy to wszystko nie dzieje się czasami za zbyt szybko? – chwilę oczekiwał na odpowiedz, ale nie doczekał się jej. – Gdybym w razie narzucał nazbyt szybkie tempo, proszę mnie wyhamować. Dobrze byłoby podać im jakiś mikrofon, bo w pewnych chwilach będzie im przydatny. – skierował się do kolegów grajków. – O ile dobrze pamiętam, a pamięć mam dość dobrą, bawimy się w dworzan. Chyba nawet rozdajemy role. Aby poszło nam to nieco sprawniej opowiem wam, co w filmie miało miejsce, bo co innego historia, a co innego film. W filmie pokazuje się rzeczy ważne dla roli aktora, dla wykreowania tego przed kamerą. I tak w kilku słowach... był sobie facet, król, nazwano go Artur. Był tak wspaniałym facetem, królem, że zapomniał zadbać o ciągłość rodu. Aż kiedyś znalazł, może znaleźli mu, nie ważne, piękną i powabną, księżniczkę Ginewre. U nas Ginewrą będzie Danusia, chociażby, dlatego, że jest bardzo do niej podobna, ale to tylko jedna z prawd. Danusia jest nawet podobnie ubrana. I tu jedna uwaga dla sprostowania tego wszystkiego, nie sugerowałem jej jak ma się ubrać. Ta zabawa wyszła tak spontanicznie, dopiero teraz i tu. Rolę króla... ha, ha, chyba się domyślacie.
Nie skończył, bo powstało małe zamieszanie.
– Chwileczkę! Nie rozumiem waszego zachowania? Wy macie się bawić, cieszyć, ja nie chcę abyście tu odgrywali jakieś role i to jeszcze z Danusią. Czy ja muszę powtarzać co pół godziny, że jestem jej chłopakiem, że jestem tu zaproszony przez nią, że jesteśmy parą i tak dalej i tak dalej? Więc panowie usiądźcie sobie spokojnie na ogonie i bawcie się. Gdy będziecie mieli swój program przygotowany dla nas, ja chętnie posłucham. – a gdy nieco uciszyło się, ciągnął dalej. – Może powinienem wam wyjaśnić dlaczego właśnie ja chcę zagrać z Danusią tę role. W filmie księżniczka Ginewra jedzie do króla Artura, aby poślubić go. Byłoby to zbyt piękne dla nich, a film byłby zbyt nudny, gdyby wszystko toczyło się zbyt gładko. Dlatego też książę... o kurcze, z moją pamięcią jest nienajlepiej? – palcami rąk dotknął skroni. – Książe Malagant! Właśnie! Ten facet próbuje ją porwać. Jak na ironię losu, akurat w pobliżu znajduje się pewien facio zwany Lancelot. Ratuje ją i jak to facet zakochuje się w pięknej dziewczynie. Każdy by to zrobił. Zwłaszcza, jak film pokazuje... w lesie. Gdy nadchodzi pomoc, Lancelot pozwala odejść damie. Każde z nich innymi drogami dociera do króla Artura. W każdym filmie inaczej jest to pokazane, ale dla nas to nie ma znaczenia. Chciałbym, aby ser Lancelota zagrał nam partner Danusi z poloneza, Malesa. Jaki związek tych obu par, to znaczy Artura i Ginewry, Danusi i mój mają te zabawy? Dziwnym zbiegiem okoliczności duży, nawet bardzo duży. Obie pary są w sobie zakochane. Co prawda jadąc tu do was nie zostałem porwany, ani nawet napadnięty, co gorsza konduktor nawet nie sprawdzał mi biletu? Zdawałoby się, takie całkiem inne historie? Ale jednak jest w nich wspólny mianownik. Jaki? Zakończenie. Dla tych, co nie znają historii Artura i Ginewry, muszę opowiedzieć... w każdej z wersji filmu inaczej ujmuje się historię Lancelota, Artura i Ginewry. W jednej z wersji wraca książę Malagant, po to, aby posiać nienawiść na dworze króla Artura. W innej wersji pojawia się tajemniczy rycerz i w czasie igrzysk wyzywa na pojedynek tych, co są zakochani w Ginewrze. W ten sposób chce ujawnić kochanków, w innej znów, kochankowie są schwytani przez samego Artura na pożegnalnych pocałunkach. Różnymi drogami, różni reżyserzy szli do tego samego. Szło o to, aby w jakiś sposób postawić Ginewre przed sądem.
Danusia wzięła mikrofon do ręki.
– Ty chcesz mnie postawić przed sądem? Czy dobrze rozumiem? – zacietrzewiła się.
– Tak Danusia lub jak wolisz lady Ginewro. – z dumą odparł jej Zygmunt.
– I o co ty będziesz mnie oskarżał? Chyba wcześniej powinnam o tym wiedzieć? – stała naburmuszona.
– O to samo, co Artur lady Ginewre. O zdradę i wiarołomstwo. – z ironicznym uśmieszkiem odpowiedział jej.
Danusia położyła na krześle mikrofon i skierowała się na swoje miejsce.
– Lady Ginewro, tak nie można. – chciał ją powstrzymać, ale szybko usiadła na swoim dawnym miejscu. – I ty chciałaś być żoną króla Artura?
Z pośród dwórek poderwało się kilka dam. Pędem rzuciły się do mikrofonu.
– Milady uspokójcie się! – próbował je powstrzymać. – Bowiem, żadna z was nie jest w stanie zastąpić lady Ginewre. Żegnam was. Usiądźcie na swoje miejsca.
Dał im czas, aby usiadły.
– W pewnym sensie lady Ginewro, albo jak wolisz Danusiu, przyznaję ci rację. Żeby wystąpić przed całą szkołą, trzeba mieć w sobie dużo, albo bardzo dużo odwagi. Występowanie na scenie dla mnie nie jest już stresujące. Nie czuję tremy będąc po tej stronie mikrofonu. Nawet więcej, lubię naśmiewać się sam z siebie. Bardziej z siebie niż z innych. Chciałbym wam powiedzieć kilka słów o swojej studniówce. Rok temu, prawie że dokładnie rok temu, moja klasa była tak jak wy, postawiona przed murem. Prawie że zmuszano nas do wzięcia udziału w programie rozrywkowym. Profesor Janeczka, opowiadała nam, jak to w jej szkole bawili się wszyscy wspaniale. Ustaliliśmy z całą klasą, że nikt nie idzie na studniówkę. Janeczka przekonała nas, że jesteśmy w błędzie. Poszedłem na studniówkę. Może jeszcze jedno zdanie na temat, dlaczego nie chcieliśmy iść na studniówkę, dlaczego chcieliśmy ją zbojkotować? Nasza szkoła podlegała pod Zakłady ”URSUSA”, wszelkie bale i zabawy szły z puli zakładowej. Zakład skąpił pieniędzy na takie imprezy jak studniówki i inne bale. Wasza studniówka sponsorowana jest przez was samych, przez waszych rodziców. Ile włożycie tyle macie. Możecie przychodzić z osobami towarzyszącymi. U nas było ograniczenie osób zaproszonych. Co ja robię? Ja zaczynam się tłumaczyć? Przecież nie to chciałem powiedzieć? – Zygmunt zaczął śmiać się sam z siebie. – Przepraszam. Miałem mówić o programie. – przysłonił mikrofon i dalej śmiał się. – No już. W naszej szkole, tak jak i w każdej, tak myślę, przygotowano program artystyczny. Nad tym czuwały panie polonistki. Dziewczyny, albo, jak kto woli dziewczęta, przygotowały tekst z ”Matki” Gorkiego. Dlaczego? Widocznie nasi poeci nie potrafią pisać pięknych tekstów. Wszystko byłoby pięknie, ale trema?.. Postanowiły siorbnąć sobie na odwagę. Ustawiono im dla większej atrakcji rusztowanie, podesty, przykryto materiałem. Miały tam siedzieć, na wzór teatru rzymskiego i deklamować. Ale nie mogły siedzieć. Biedaczki. One leżały. Tekst Gorkiego w pewnej chwili przerabiały na swój własny. Aż w pewnym momencie, któraś tak śmiała się, że rusztowanie obaliło się. Wyprowadzono dziewczęta na zewnątrz, nie dlatego, że były ranne, nie? Wyprowadzono je, puściły sobie pawia, obmyły się zimną wodą, wróciły i dokończyły tekst. W pewnym momencie, któraś z nich zaczęła płakać. Nikt nie wiedział, dlaczego? Za jedną rozpłakała się druga, na koniec tekstu płakały wszystkie. Piosenkę ”Feluś Stankiewicz”, przerobiono im na ”nasz wychowawca”. Dziewczyny zaczynały ją trzy razy. Dlaczego aż trzy? Za każdym razem okazywało się, że to nie ta melodia. Wystarczało im tekstu i melodii, ale to nie to. Co to znaczy, wystarczało tekstu i melodii, mogliby nam wytłumaczyć, nasi grajkowie? Ci, co grają na jakimś instrumencie, wiedzą, co to jest, dość tekstu i dość nut, ale jedno z drugim nie współgra? To nie były wszystkie atrakcje naszej studniówki. Zaczęło się w ogóle dość atrakcyjnie. ”Poloneza” puszczono nam z magnetofonu z obawy przed uskokami adaptera. Ale patefon lub jak kto woli adapter stał obok na wszelki wypadek. No i w pewnej chwili magnetofon wciąga taśmę. Polonez powoli przyspiesza. Chłopak pilnujący sprzętu, szybko ustawia adapter i zgrywa melodie, i po chwili wszystko wraca do normy. W momencie, gdy tańczącym kończą się figury i kłaniają się kończąc taniec okazuje się, że melodii zostaje jeszcze na... na dość długo. Krótko mówiąc cała strofka. Dyrektor ratując sytuację bierze mikrofon i mówi, ”...pięknej muzyki nigdy za dużo. Wysłuchajmy ją do końca”.
Tym razem posypały się brawa.
– Dajcie spokój! Dzisiaj to i ja śmieję się z tego wszystkiego, ale wtedy, to nie było to takie śmieszne, chciało się płakać. – uspokoił ich Zygmunt. – Ale to jeszcze nie był koniec naszych atrakcji. W pewnym momencie okazuje się, że nie dojechała i nie dojedzie na czas orkiestra. Potem, że z Domu Kultury nie dojedzie do nas garkuchnia. Po prostu, samochód zepsuł się. Doszliśmy do wniosku, że możemy bawić się przy muzyce z płyt. Nam to nie przeszkadzało. Żarcie? Nie byliśmy aż tak bardzo głodni. Ale czyniono wokół tego tyle szumu, że zaczęło to wszystkich drażnić. No i to najgorsze, co mogło nas spotkać... w pewnym momencie powiedziano do nas, że musimy zadecydować, czy odkładamy zabawę na inny termin, czy idziemy do kawiarni domu Kultury, oddalonej tylko o dwa kilometry od szkoły. Dziewczyny w krzyk... suknie, szpile, kreacje, włosy... wielki protest. Chłopakom w to graj. Będziemy przechodzić obok kilku sklepów, można spokojnie wejść, kupić wody ognistej i tak dalej, i tak dalej. Podzielono nas na dwie grupy. Dwie klasy, bo tylko tyle mogła pomieścić kawiarenka, miała mieć bal tej soboty, reszta, czyli następne dwie klasy w następną sobotę i nie było dyskusji. Prysnął ten wielki czar o tym pięknym balu, pięknym i niezapomnianym.
Na chwilę przestał. Na sali panowała głęboka cisza. Ktoś chciał zaklaskać, ale Zygmunt uspokoił go ręką.
– Po co to wszystko wam mówię? Ot, po to, że gdy zrobicie jakąś gafę, nie przejmujcie się, dzisiaj wszystko wam ujdzie.
Na chwilę przestał. Na sali panowała głęboka cisza. Ktoś chciał zaklaskać, ale Zygmunt uspokoił go ręką.
– Po co to wszystko wam mówię? Ot, po to, że gdy zrobicie jakąś gafę, nie przejmujcie się, dzisiaj wszystko wam ujdzie. A może mam w tym jakiś inny cel? Może chcę po prostu was rozruszać? Wy, tak samo ja i my tamtego roku, byliśmy skazani na profesorów gusta. Być może, że spośród was za chwilę stanie tu ktoś i smętnie wydeklamuje, „Litwo, ojczyzno moja, tyś piękna jak zdrowie”, być może to gruźlik powie. Albo, „Litwo, ojczyzno moja, ty ziemio Radziecka, muszę uczyć się o tobie, od małego dziecka”. Nie chachajcie się, to nie jest wcale śmieszne. – odpowiedział im na ich falę śmiechu. – Albo inny stanie i zacznie, „Nam strzelać nie kazano. Wstąpiliśmy na działo, a działo się zesrało. Już więcej nie strzelało”.
Znów nagrodzili mu falą śmiechu. I znów uspokoił ich.
– Ale, ale... Czy widzicie, że nasza Ginewra czeka? Wracajmy do naszej zabawy. Na czym ma polegać nasza gra, albo, jak kto woli nasza zabawa? Może najpierw opowiem wam, o co chodziło w filmie, a później powiem, o co będzie chodziło w naszej zabawie? Otóż, ser Lancelot na nieszczęście Ginewry, zakochał się w niej. Ta chcąc zapobiec temu, co mogłoby się stać, któregoś dnia chciała rozmówić się z nim i spotkali się w odosobnionym miejscu. Każdy z twórców filmu inaczej ujmuje tą scenę, każdy według swego widzi mi się. Nie dyskutujmy, który z twórców miał rację, bo nie o to chodzi. W jednym z filmów przyłapał ich sam król, w innym, książę Malagant... temu też dajmy spokój, to ich sprawa. W każdym bądź razie, rzecz stanęła przed królem i przyciśnięto króla do muru, aby oczyścił przyszłą królową. Mało tego, aby oczyścił przyszłą królową publicznie. Może inaczej, żeby to przyszła królowa oczyściła się z zarzutu. Jak ma się do tamtych czasów dzisiejszy dzień? Księżniczka Ginewra, zdradziła króla Artura z Lancelotem... muszę opowiedzieć wam, czym zawiniła Danusia? – spojrzał daleko w jej stronę, bo jakieś poruszenie tam powstało. – Macie tam mikrofon. Proszę powiedzieć, o co tam chodzi?
Ale Danusia właśnie oddawała już mikrofon koleżankom i zmierzała ku swemu miejscu przy stole.
– Księżniczka Ginewra, obraziła się. – stwierdziła koleżanka z mikrofonem w ręce.
– Czy to znaczy, Danusia, że mam skończyć to, czego jeszcze nie zacząłem? – Zygmunt wytężył wzrok w kierunku dziewcząt. – Ty sikoreczko masz mikrofon i słyszysz ją. Odpowiedz za nią. – poprosił ją.
Dziewuszka spojrzała na Danusię.
– Ona na razie nic nie mówi. – poinformowała ogół. – Danka, to tylko zabawa. – powiedziała do koleżanki. – Skoro nie chcesz, ja zastąpię cię?
Ale Danusia jak siadła, tak i zaraz wstała i podeszła do mikrofonu.
– A już myślałem, że zepsuje mi zabawę. – Zygmunt uśmiechnął się do mikrofonu. – A jednak?
– Nie będzie żadnego jednak. – stwierdziła dziewczyna.
– Czy mam rozumieć, że nie chcesz wiedzieć, co mam ci do powiedzenia? – zdziwił się chłopak.
– A masz mi coś do powiedzenia? – Danka była spokojna, ale ten spokój jej był jakiś sztuczny.
– Jeżeli chcesz, możesz spokojnie usiąść, ale nie dowiesz się, co chciałem ci powiedzieć. – z tym samym spokojem co ona, odpowiedział jej.
– A masz mi coś do powiedzenia? – ciągnęła dalej Danusia.
Dziewczyny zaczęły chichotać. Danka też nie wyrabiała. Odwróciła się do nich i coś im mówiła.
– Uspokójcie się głupie. – doleciało od głośników.
– Przytkaj mikrofon, bo wszystko słychać. – pouczała ją któraś.
– Słuchamy. Co masz nam do powiedzenia? – rozbawione dziewczyny chichotały przy mikrofonie.
– Jak powiedziałaś?...”słuchamy? nam do powiedzenia?”... – zaskoczyło go to. – Tu nie ma mowy o was. Tu jest tylko Ginewra i Artur. Czy na coś takiego zgadzasz się? – przekonywał ją chłopak. – Pytam ciebie, Danusia? Czy zgadzasz się być dzisiaj Ginewrą?
Dziewczyny coś jeszcze szeptały między sobą. Wreszcie Danka stanęła przed mikrofonem.
– Dziewczyno, na litość boską, ile ty masz lat? Czy ty nie umiesz sama podjąć decyzji? Czy we wszystkim, pytasz o zdanie koleżanki? – wścibskość dziewcząt już ponosiła go.
– Słucham, co masz mi do powiedzenia? – spokojnie zapytała Danka.
– Jako przyszła królowa, chyba ma prawo zaciągnąć zdania swoich dwórek? – nie dała za wygrane koleżanka.
– Wszystkie dwórki, poszła won do kuchni, do garów! – Zygmunt już nie wytrzymał ich wścibstwa.
– A tak na marginesie... Król Artur był dżentelmenem i szlachetnym królem, chciałam zauważyć. – nie dała jednak za wygraną dwórka.
– Marsz do kuchni... do garów. – dodał już ciszej i bardzo spokojnie. – A tak na marginesie miła dwórko... dwórki u króla Artura... nie miały nic do powiedzenia. Za takie coś, byłabyś ścięta. – pouczył ją.
– Nie jesteś królem, tylko babą. – zauważyła Danusia. – Droczysz się z moimi dwórkami jak baba. – widać już było, że Danusia przyjęła jego warunki.
Zygmunt zrobił tylko wielkie oczy.
– O! przepraszam Ginewro! – ucieszył się jej decyzją.
– Czy jeszcze o coś mogę zapytać? – zawołała w połowie drogi koleżanka. Była rozbawiona, albo taka rozanielona, sytuacją, jaka powstała. Podskoczyła szybko do mikrofonu. – Czy ty będziesz się jej oświadczał?
Na sali zapanowało milczenie.
– A skąd ci coś takiego przyszło do głowy? – chłopak nie umiał opanować śmiechu. Ale dziewczyna nic nie mówiła, więc odpowiedział jej inaczej. – Nie, nie będę się jej oświadczał...
Dziewczyna zrezygnowana, z dziwną miną skierowała się ku stolikom.
– E! To będzie nuda! – powiedziała, jakoby sama do siebie.
Zygmuntowi mina zrzedła.
– Nie będę się oświadczał Danusi, ale to tylko, dlatego, że my już jesteśmy... jakby to powiedzieli nasi dziadkowie, po słowie. My już jesteśmy parą. Innymi słowy, my już dogadaliśmy się. Czy to dla ciebie jasne, sympatyczna koleżanko?
Kilku chłopaków gwizdnęło na palcach.
– Czy to są gwizdy aprobaty? Czy wy wygwizdujecie mnie, czy może ją? – Zygmunt wskazał na koleżankę.
Ale tym razem zagwizdało tylko kilka osób.
– Dobrze, nie brnijmy już dalej w głupi temat. Może tak dla tych, co nie znają mnie, powiem tylko tyle, ja i Danusia jesteśmy parą narzeczonych. Bynajmniej ja tak odczuwam to. Prawie w każde wakacje odnawiamy nasze zaręczyny i nasze przyrzeczenia. Danusia, czy mam rację?
Próbował nasłuchiwać, co mają do powiedzenia, ale szmery poza nagłośnieniem, nie docierały czysto do uszu chłopaka.
– Powiem wam tylko jedno, możecie mówić, szemrać i szurać krzesłami do woli, jeżeli jest to poza zasięgiem mikrofonu, bo tylko odgłosy wpadające do mikrofonu docierają do mnie. Tylko to, co idzie przez nagłośnienie dociera do moich uszu. Dlatego właśnie, po za słuchaniem, obserwuję też, czy jakimiś ruchami moje dziewczę daje mi znaki. Ale już proszę o ciszę. Skoro już wszystko wiecie, chciałbym wyjaśnić wam, jaki związek ma władanie Artura do naszej dzisiejszej zabawy. Myślę, że jesteście ciekawi? Otóż kochani, Ginewra była przeznaczona Arturowi, tak jak... i tu muszę powiedzieć, my uzgodniliśmy już kiedyś, że Danusia będzie przeznaczona mnie. To jest jedna rzecz, co nas łączy. Nas, to znaczy, tamte czasy z naszymi czasami. Jest jedna mała różnica. Ginewra przyjechała na Artura dwór. U nas jest odwrotnie, ja przyjechałem na dwór Danusi, czyli Ginewry. Zmieniłem kolejność, odwróciłem sytuacje. Teraz do głosu dopuśćmy intrygę. W filmie, jak już mówiłem, ser Lancelot spotkał Ginewre, aby pomóc jej w opałach. My możemy powiedzieć, że nasz ser Lancelot, czyli Malesa, też jej pomógł w opałach, ale tego musi dowieść sama nasza Ginewra, że były to opały, a nie coś innego. Artur został zmuszony, aby postawić Ginewre przed zgromadzeniem. Ja, jako ten nasz Artur, poniekąd też jestem zmuszony postawić naszą Ginewre, czyli Danusię przed zgromadzeniem. Dlaczego? Właśnie to, wam i jej zaraz wytłumaczę.
Na sali panowała cisza. Widać było, że są zainteresowani.
– Bardzo proszę, aby lady Ginewra wzięła mikrofon do ręki, bo na pewno będzie chciała coś nam powiedzieć. Mianowicie? Będzie na pewno chciała odpowiedzieć na postawione jej zarzuty. Co zgromadzenie jej zarzuca? – Zygmunt mówił spokojnie jak przystało na władcę.
– Nic!! – rozległo się z kilku gardeł.
– A to ci dopiero? – uśmiechnął się Zygmunt. – Widzę, że zabawa wciągnęła was. W takim razie czas na zarzuty, co do lady Ginewry. To, że jestem tu dzisiaj, to zasługa mojej pani, lady Ginewry. Na pewno znacie lub wiecie, co to takiego, reinkarnacja? Wyobraźcie sobie, że ja jestem prawdziwym Arturem. Że moja dusza była kiedyś duszą króla Artura, a dusza Danusi była kiedyś duszą lady Ginewry. Zmieniamy historię, bo zamiast ona do mnie...
Na sali pojawiły się śmiechy.
– Proszę o ciszę. – Zygmunt poczuł się dotknięty. – To nie jest piętnasty, czy szesnasty wiek, to jest już dwudziesty wiek. Epoka ludzi światłych, mądrych, zachowujcie się jak na epokę przystało. Czy wiesz lady Ginewro, co stało się z Arturem kilka stuleci temu? – zapytał ją. – Powinnaś pamiętać.
– Nie było mnie wtedy. – odpowiedziała Danusia. – Jeszcze nie żyłam.
Zygmunt uśmiechnął się sam do siebie.
– Artur i Ginewra stali się parą kochanków, podobnie jak Romeo i Julia. Parą kochanków, bo rozdzieliła ich śmierć. Bo tak naprawdę, nigdy nie zostali sobie poślubieni. – próbował wyjaśnić Zygmunt. – Ich losy, stały się kanwą do kilku filmów. Każdy z reżyserów na swój sposób pokazywał ich losy. Spróbuję ci opowiedzieć końcową scenę z filmu, który najbardziej mi się podobał. Jest to wersja amerykańska. W jednej z wersji, bodajże francuskiej, aktorka grająca lady Ginewre była łudząco podobna do ciebie Danusia. Ale polubiłem inną wersję. Opowiem ci, co stało się z Arturem, który dla oczyszczenia, swej ukochanej z zarzutów, odpiął od boku swój miecz. Miecz, który w wielu filmach był przedmiotem akcji lub, jak kto woli na temat, którego nakręcono kilka filmów. – stanął z rękoma wyciągniętymi i rozłożonymi do przodu, jak gdyby chciał mówić kazanie. – Morze u wybrzeży Camelot... przyjaciele Artura, spychają na morze tratwę z suchego drzewa. Na marach ciało Artura... obłożone wiązkami suchego drzewa... obłożone oliwkami... tratwa unoszona odpływem, powoli odpływa od brzegu... metr za metrem oddala się. Wreszcie lady Ginewra daje znak i ser Lancelot bierze od przyjaciela łuk i strzałę. Grot strzały nasączony jest oliwą. Zapala go od pochodni. Napina cięciwę i wypuszcza strzałę w niebo. Jest dobrym łucznikiem i strzelcem. Smuga ognia, jaką niesie strzała trafia do swego celu, do swego przeznaczenia, do przeznaczenia króla Artura. Suche drzewo nasączone oliwkami szybko zajmuje się i horyzont rozpala się, horyzont zaczyna płonąć. Takiego pogrzebu nie miał nawet Romeo, takiego pogrzebu nie miała nawet Julia. Ciągle zastanawiam się, czy Artur zasłużył na taki koniec? Kim byłby dzisiaj Artur, gdyby żył w naszych czasach? – patrzył na zasłuchanych w ciszy swych słuchaczy. – Drugim Janosikiem? Może drugim Robin Hoodem? Jedno, czego nie zmieniają wszyscy reżyserzy, to fakt, że Artur był szlachetnym i wspaniałym władcą. Że z Camelot chciał stworzyć krainę szczęśliwą, krainę na podobieństwo raju. W hołdzie dla niego, spróbujmy dzisiaj zmienić historię. Spróbujmy zmienić jego losy. Spróbujmy cofnąć strzałę, która leci ku jego tratwie. Spróbujmy uczynić z ser Lancelota złego łucznika, aby nie chciał strzelać do niego. Może wtedy tratwa nie odpłynie, może wtedy na niej nie złożą ciała Artura, może nie będzie musiał wcale zginąć? Spróbujmy wbrew wszystkiemu, co wydarzyło się połączyć ich. Niech król Artur ożeni się z lady Ginewrą, a gdy w swej starości kiedyś tam umrze, jego ciało złożą do grobu, tak jak miliony innych ciał. Nad jego grobem stanie kilkoro dzieci, może wnuków, a może i prawnuków. Od kiedy zrozumiałem, że historię świata tworzymy my wszyscy, zapragnąłem zmieniać to, co da się jeszcze naprawić. Czy możecie w tym pomóc mi? Gdy będę sam, być może nie podołam zadaniu, ale gdybyśmy połączyli siły? Czy ty dzisiejsza lady Ginewro, chciałabyś? Czy już teraz rozumiesz swoje zadanie?
– Tak. Rozumiem. – odpowiedziała Danusia.
– Z pośród tu zgromadzonych wybierasz sobie świadków swej niewinności. Jakie są zarzuty wobec ciebie? – wyjaśniał jej. – To prawda lady Ginewro, że zaprosiłaś mnie tu i to jest jedna rzecz, która zaczyna zmieniać historię. Myślę, że pamiętasz, gdy rozmawialiśmy przez telefon powiedziałem ci, że postawię cię przed sądem? Miało to być zabawne, wtedy nie chciałem zdradzić szczegółów, ale obiecałem ci sąd. Przed czym masz się bronić? Prawdziwa lady Ginewra musiała udowodnić, że ponad wszystko kocha króla Artura. Przyjechała z resztą do niego na dwór po to, aby wyjść za niego. Ty zaprosiłaś mnie tu, mam nadzieję, dlatego, że mnie kochasz. Ale tu jest pewien znak zapytania. Muszę wszystkim niestety wyjaśnić, że zostałem tu zaproszony nie dla lady Ginewry, ale dla jej dwórki lady Anny. I właśnie z tego musisz wytłumaczyć się. Dla takiego władcy jak ja, jest to potwarz. Chyba, że chciałaś abym był ogierem zarodowym, albo, że chciałaś sprawdzić, czy nadaję się na ogiera zarodowego? Inaczej tego nie potrafię wyjaśnić. Oni wszyscy mają obowiązek ci pomóc, albo pogrążyć cię. Bieg historii jest prawdziwie w twoich i ich rękach.
Przy Danusi zaczęło się poruszenie. Dziewczyny chętnie zaoferowały się być jej świadkami. Wreszcie w głośnikach rozległo się.
– Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? – Danusia była zdenerwowana. – O co właściwie ci chodzi?
Zygmunt już chciał jej wytłumaczyć, ale dziewczyny zaczęły się między sobą kłócić. A kłóciły się tak głośno, że wszystko leciało w nagłośnienie.
– Przestań, nie rozumiesz? – uspakajała ją jedna z koleżanek.
– Nie mam ochoty robić z siebie pośmiewiska. – Danusia była wyraźnie zdenerwowana.
– Jemu chodzi tylko o to, abyś powiedziała mu, że będziesz mu wierna, że kochasz go i takie różne pierdoły. – jak nauczycielka, pouczała ją koleżanka.
– Możesz powiedzieć mu, że szalejesz za nim... – zachichotała któraś.
– Ale wy jesteście idiotki? – z politowaniem dodała Danusia.
– Danusia!?! – podniecała się inna. – Pozwól, że zagram tę rolę. – zaczęła trzepotać rękoma.
– Lady Ginewro. Właściwie, lady Danuto. – przerwał im sielankę Zygmunt. – Żadna z was, drogie lady, nigdy nie mogłaby zastąpić lady Ginewry. Czy wiecie dlaczego? Prawdziwa lady Ginewra była dumna i szlachetna. Prawdziwa lady Ginewra wiedziała, że będzie przyszłą królowa. Wiedziała, że musi być dumna, szlachetna, odważna, że kłaniać się będą jej wszyscy dworzanie króla Artura. Pomyliłem się i to pomyliłem się kolejny raz w życiu.
Profesorka podniosła się z siedzenia i skierowała się w kierunku dziewcząt.
– Przepraszam bardzo, ale ja wam nie przeszkadzałem. Gdy wy tańczyliście... – Zygmunt podniósł głos.
Ale profesorka tylko w marszu odwróciła się i rzuciła szybko.
– Przepraszam bardzo, ale ja proszę tylko o minutkę przerwy... tylko i zaraz kończę.
Podeszła do dziewcząt i przez małą chwilkę z nimi rozmawiała. I faktycznie, po malutkiej przerwie wzięła do ręki mikrofon.
– Zaskoczyłeś nasze dziewczęta swoim programem. Dlatego nie dziw się, że one... – spojrzała jeszcze raz na nie. –...biedaczki nie wiedzą co mają robić. Chciałabym cię zapytać... jeżeli oczywiście nie zepsuje to twojego programu, czego oczekujesz od nich? – ale Zygmunt nie odpowiedział nic. – Najpierw myślałam, że ten program jest przygotowany poza naszymi plecami i nawet byłam dumna z tego. Ale okazuje się, że ty improwizujesz. Aby dobrze improwizować, obie strony musiałyby wiedzieć dobrze, o co chodzi? Zauważyłam, że ty wiesz, o co chodzi, ale one... – znów spojrzała na dziewczęta. –...one biedaczki gubią się. Tworząc coś takiego, należało najpierw uzgodnić to z nimi. – wskazała znów dziewczęta.
Dziewczęta coś do niej zagadały, bo odwróciła się.
– Lady Ginewro, czy to jest jedna z twoich matron? – zapytał Zygmunt.
– O matrono, ty nawet nie wiesz, że do lady Ginewry trzeba zwracać się, wasza wysokość, albo Lady. Co z ciebie za matrona? – utrzymywał w wielkiej wodzy swój śmiech.
– Wierzę, że lady wybaczy mi. – dodała ze śmiechem matrona.
Ale Artur oburzył się.
– Lady nie wybacza. – prawie, że wrzasnął. – Jeżeli lady ci wybaczy, ja ci nie wybaczę. – położył ręce na skroniach. – Artur uspokój się. – powiedział sam do siebie. – Zygmunt, co ty robisz? – spojrzał jeszcze raz na zebranych. – Znam życiorys lady Ginewry. Lady Ginewra nie ma matron, ani nawet matrony. Ona nie potrzebuje matrony, w jej życiorysie nie ma miejsca na matrony. Zniknij z pola widzenia zanim każę cię ściąć.
– Młody człowieku. – zwróciła się do Zygmunta profesorka. – Mało znasz historię. Ty nawet nie wiesz, że Artur nie ścinał. Artur był szlachetnym królem.
Zygmunt znów dotknął palcami skroni.
– Przepraszam, ale czasami zdaje mnie się, jak gdybym nie był sobą. Czasami widzę przed sobą inny obraz. Jakiś rynek i ludzi na nim, ale ubrani są inaczej niż my. Nie, to nie możliwe, abym podświadomie wywoływał obrazy tamtej epoki.
Kilka osób parsknęło śmiechem.
– Może to i jest śmieszne, ale nie dla mnie.
Znów dotknął palcami skroni.
– Przepraszam bardzo, ale może zakończmy tę głupią zabawę. Wiem tylko jedno, że nasze dziewczęta nie umieją zagrać lady z tamtych lat.
– A ja jestem innego zdania! – gruchnęła jak piorun matrona. – Nasze dziewczęta tylko nie wiedzą, jak zagrać je i grają nowocześnie.
– Niewiasto. Nawet nie wiesz, co mówisz? – brzmiało to dostojnie i majestatycznie. – Może lady Ginewra była zbyt młoda, aby zostać żoną i królową, ale była na tyle dumna i rozumiała sytuację, że... – na chwilę urwał. – Ona jadąc do Artura wiedziała, że będzie przyszłą królową. To prawda, że spotkała o wiele młodszego kawalera. Sytuacja, jaka zaistniała, porwanie, las i tak dalej, sprawiły, że zakochała się w kimś niższym stanem od króla. Musicie wiedzieć też i to, że czuła pewien wstręt do Artura, gdy go zobaczyła. Kolosalna różnica wieku... ale Artur był przystojnym facetem, bynajmniej ten na filmie. Na pewno chcecie wiedzieć, dlaczego doszło do sądu? Lady chciała pożegnać się z kochankiem, zrozumiała, że będzie królową i to królową u boku najszlachetniejszego ze szlachetnych królów. Może naprawdę ich przyłapano, może tylko dla potrzeb filmu, w każdym bądź razie stanęła przed sądem.
– Halo... halo... halo... – powtarzała co chwila profesorka.
– O co chodzi? – zdziwił się.
– Skoro już naświetliłeś im obraz lady, pozwól, że wykażą się teraz swymi umiejętnościami i zagrają razem z tobą.
– Czyżby? – Zygmunt zaczął się śmiać.
– Rozumiem, że lady ma ci udowodnić, że cię kocha? Czy tak? – przed dziewczętami tkwiła jeszcze matrona.
– Lady Ginewra udowodniła Arturowi na procesie, że kocha go ponad wszystko.
– I tyle nam wystarczy. – wcięła się szybko matrona i skinęła dziewczętom. – Czy mamy rozumieć, że jesteśmy już na rynku i trwa rozprawa? Czy zarządzisz inaczej?
Zygmunt parsknął śmiechem.
– A to matrona!? Zapędziła mnie w kozi róg. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy już na rynku... wy już nawet siedzicie... oni stali. Niech lady Ginewra powołuje świadków, którzy mogliby stwierdzić, że nie kochała Lancelota tylko mnie.
– Ser Lancelota. – dodała matrona.
– O, przepraszam. – oburzył się Zygmunt. – Do rozprawy Lancelot był Lancelotem. Dopiero w czasie rozprawy, król chcąc udowodnić mu, że nie czuje do niego urazy, że wierzy w jego niewinność, wezwał go przed siebie i powiedział mu, uklęknij Lancelocie... wstań, ser Lancelocie. – Zygmunt zaczął uśmiechać się. – Przepraszam, ale nie wiem dlaczego... ja widzę te obrazy... tych ludzi i to co robią. To chyba nie jest film? Czy ktoś robi mi głupi kawał? – i wyciągnął rękę przed siebie. – O! może jednak nie powinienem o tym mówić? Przepraszam nie będę już. – popatrzył na oczekujące dziewczęta. – Proszę bardzo, zaczynamy.
I powstało maleńkie zamieszanie. Zygmunt już chciał coś powiedzieć na uciszenie, ale chłopcy przekrzyczeli wszystkich.
– Czy my możemy zacząć!? – wołali chłopcy. – Decydującym był zawsze męski głos. Wszędzie decydowali mężczyźni i tylko ich głos liczył się. Czy mam rację?
Zygmunt popatrzył na zgromadzenie.
– Muszę ci przyznać rację. – pokiwał głową. – Tu masz rację. Zawsze i wszędzie słowo mężczyzny było na pierwszym miejscu, ale muszę ci powiedzieć jeszcze jedno... tu i teraz decyduje lady Ginewra. Ona musi powiedzieć, czy możecie zabrać głos jako pierwsi. – i zaraz zwrócił się do lady Ginewry. – Lady Ginewro, czy ci kawalerowie mogą zacząć wywód jako pierwsi? – zrobił przy tym dziwną minę, bo sam sobie dziwił się skąd zna takie powiedzonka.
Lady Ginewra, jak przystało na lady, pomyślała, poradziła się swoich dwórek i skinęła na znak zgody. Chłopak podszedł do mikrofonu, ale nie od razu mówił. Podszedł prawie na środek sali.
– Z Danusią...
– To nie jest Danusia. To jest lady Ginewra. – pouczył go Zygmunt.
Kolega zaczął się śmiać, ale dał się przekonać.
– Z lady Ginewrą chodzę do szkoły czwarty rok. Przepraszam, ale czy lady Ginewra chodziła do szkoły? – chciał zaskoczyć Zygmunta.
– Lady Ginewra pobierała nauki u najprzedniejszych nauczycieli. Najprzedniejszych na owe czasy. Wy jesteście na tyle szczęśliwsi, że macie wielkie szkoły. Ona nie mogła iść na wagary, tak jak wy. Lekcje musiała odrabiać, bo zawsze była sprawdzana. – z uśmiechem na ustach odpowiedział mu Zygmunt.
– Aha. – znów uśmiechnął się kolega. – No dobrze... więc tak jak już powiedziałem, przez prawie cztery lata chodzę z... lady Ginewrą do szkoły i nigdy nie wspominała, że ma chłopaka, że jej wybrańcem, jak to powiedziałeś pięknie jesteś ty Zygmuncie, albo jak wolisz, Arturze.
– Dowodzi to jej wielkiej skromności. – przerwał mu Artur.
– Nie. Ona nigdy nie wspominała, tak jak inne dziewczyny... lady... – dodał z głupią miną. –...że kocha się w tobie... w jakimkolwiek chłopaku.
Zygmunt patrzył przez krótką chwilę na kolegę i warzył słowa.
– W twoim głosie słyszę zazdrość. – z wrażenia aż przymrużył oczy. – Przyznasz, że potajemnie kochasz lady Ginewre? Czy odrzuciła cię? – Zygmunt kpiąco uśmiechnął się.
– O!? od razu kochać się w niej?! Dziewczyna jak każda inna. – brnął w swych wywodach koleś.
– Tymi słowy obraziłeś lady Ginewre! – oburzył się Zygmunt. – Zaraz po zgromadzeniu zostaniesz ścięty... tu na tym placu!
Kolega zaczął się uśmiechać.
– Moi rycerze niech wezmą cię teraz i wyrwą ci język! – warczał dalej Artur.
– Och! Litości królu! Niech chociaż doczekam do egzaminów! – koleś truchcikiem, dla większych jaj zaczął zmierzać do swego siedzenia. Wywołało to chwilowy śmiech.
– Zaczekaj cwaniaczku. – powstrzymał go Zygmunt. – Nie wiesz o tym, więc ci powiem. Każdy z nas tu zebranych ma swego odpowiednika w czasach króla Artura. Ja widzę to ponad waszymi głowami. Czuję się jak w kinie. Powiem ci, co dzieje się z twoim odpowiednikiem tam. – wskazał ręką ponad głową kolesia. – Powlekli go jak zwierzaka. Zaczekaj przyspieszymy to... o! wraca jeden z nich. Niesie coś w ręce. Rzuca pod nogi Artura. Ła! – Zygmunt skrzywił się ze wstrętem. – To twój język. Oni wyrwali ci go razem z migdałami, nawet i kawałek wątroby.. fu. Doigrałeś się.
– Mówisz, ponad naszymi głowami? – uśmiechnął się znów koleś. – Ponad naszymi głowami nic nie ma. kłamiesz kolego.
– Mylisz się przyjacielu. Ponad naszymi głowami jest nasza wyobraźnia. Dopasowałem nas do tamtych czasów. Każdemu z was dopasowałem odpowiednika z tamtych czasów. Ciebie już nie ma wśród żywych. Wśród tamtych żywych. Nie zabieraj już więcej głosu. – skierował ostatnie słowa do kolegi.
– Mylisz się kolego. – nie dał za wygrane koleś. – Król Artur był szlachetny i nie obcinał swoich rycerzy.
– Swoich rycerzy. – jak echo powtórzył Zygmunt. – Ale ty nie należałeś do jego rycerzy, tylko do rycerzy księcia Malaganta. Artur rozpoznał cię i dlatego tak łatwo wydał na ciebie wyrok. A co do szlachetności Artura... gdyby Artur był tak szlachetny, jak o nim mówią karty historii, nigdy nie wygrałby ani jednej bitwy. Nie może być szlachetny ten, kto trupami ściele sobie drogi. Owszem był szlachetny, ale tylko dla swoich przyjaciół. Wrogom nigdy nie przebaczał. I tu nie mówmy o szlachetności, bo to nie idzie w parze. O tobie młody człowieku, kiedyś karty historii napiszą, był mądrym i dobrym człowiekiem, a tak naprawdę, to jaki jesteś? Czy dziejopisarze znają twoje grzeszki? To, że podpalasz w kiblu, że nie pomagasz słabszym, że jesteś łakomy na słodycze, na pochlebstwa, i tak dalej? O tym nie wie nikt. Tak i dziejopisarze nie pisali nigdy o ściętych głowach przez króla Artura, uznali to za jego dobrodziejstwa. A ileż ludzi płakało po swoich najbliższych, właśnie dlatego, że oni stanęli na drodze Artura. Mieszkańcy Camelot przekazywali z pokolenia na pokolenie tylko dobre uczynki swego króla. Bo dla nich, on nie popełniał złych uczynków, złe uczynki były dobrem Camelotu.
Kolega z głupią miną zajął miejsce przy swoim stole.
– Proszę bardzo lady Ginewra, czy są inne osoby, które chciałyby coś powiedzieć? Jeżeli tak, prosimy niech zabiorą głos. – Zygmunt chciał być bardzo władczy.
I zabierali głos. Kilka dziewcząt aż do znudzenia opowiadało, jak to lady przechwalała swego lubego i widać było, że przesadzają.
Wreszcie zabrała głos pani Stasia.
– Chwileczkę. – powstrzymał ich Zygmunt. – Patrzę na swój podgląd z tamtych czasów, ale nie ma wśród zebranych, odpowiednika matki lady Ginewry. Nie znaczy to, że ona nie ma matki? Ma, owszem, że ma. O, właśnie... Artur wydał rozporządzenie, aby wezwali ich. W takim razie my dajmy pani Stasi mikrofon i zanim zacznie coś mówić, tamci już przybędą. – poinformował chłopaków i podali jej mikrofon.
– Ja w życiu nie mówiłam do czegoś takiego, ja nie chcę. Ja będę o tak mówić.
Stasia podeszła bliżej środka. Jako matka, mówiła, jak to bardzo Danusia kocha go, jak bardzo ubolewała nad tym, że nie będzie miała, z kim tańczyć, bo on nie może przyjeżdżać na próby.
– Przepraszam bardzo, ale byłem tak zapatrzony w jeźdźca, gońca do lady seniorki, że nawet nie wysłuchałem, co pani miała do powiedzenia? Ale, aby pani nie musiała powtarzać się, zapytam ogół, czy podobała się wam wypowiedz lady seniorki?
Nawet nie spodziewał się, że tak przyjmą to, bo posypały się ogromne brawa.
– Powiem wam, co dzieje się tam. – wskazał ręką ponad głowami siedzących. – Oto wrócił już goniec od lady seniorki z wiadomością, że teraz nie może przybyć, ale na ich ślub już szykują wozy. To piękne. – uśmiechnął się i zwrócił się do Danusi. – Czy ty lady Ginewro, masz jeszcze coś do powiedzenia, czy powiedziano już wszystko?
– Czy to jeszcze nie wystarcza? – zdziwiła się Danusia.
– Droga lady, to, że jestem kochany przez ciebie, wiedziałem od dawna. Nie musiałem stawiać cię aż przed zgromadzeniem, żeby się tego dowiedzieć. Jedno i ostatnie pytanie mam tylko. Tyle tu powiedziało się o tej miłości twojej ku mnie. Zadam ci tylko pytanie, kto tu kłamał, ty czy oni? Kto podlega tu karze ścięcia, ty czy oni? Kto tu jest fałszywy, ty czy oni?
– Dlaczego tak sądzisz? – ze smutkiem odpowiedziała mu dziewczyna.
– Tyle tu fałszu usłyszałem, że aż mnie głowa boli. – odparł jej.
– Fałszu?? Daj przykład.
– Gdy myślałem o tym programie, myślałem, że wszystko pójdzie nam jak z płatka. Dlaczego? Wiedziałem, że kochasz mnie, myślałem bynajmniej tak... tyle razy przyrzekaliśmy sobie. Ale dzisiaj przekonałem się, że nas, to znaczy ciebie ze mną i Artura z Ginewrą łączy bardzo wiele. Jesteśmy, jak gdyby te same osoby osadzone tylko w innych epokach. Wciąż mówię, że widzę to tu. – znów wskazał prawie to samo miejsce. – Tak, ja widzę to... dany jest mi dar, myślę, że od Boga, że widzę to, co chcę. To chciałem widzieć. O nich mówiło się kochankowie, o nas ja mówię kochankowie. Chciałem siłą woli zmienić historię, bo może zmieniłbym naszą przyszłość. Chciałem zmienić ich przyszłość, bo może zmieniłaby się nasza przyszłość.
– Ja nie chcę zmieniać przyszłości. – cicho dodała Danusia.
– Z przykrością, ale przypomnę ci... gdy tu przyjechałem wstydziłaś się nawet ze mną przywitać. Dlaczego? Odpowiedz sobie sama. Lady Ginewra też czuła obrzydzenie do Artura, ale on był od niej o kilkadziesiąt lat starszy. Ja jestem od ciebie młodszy.
W ich końcu powstało poruszenie.
– Co się stało? Zepsuł się mikrofon? – Zygmunt nie mógł zrozumieć poruszenia.
Danusia powoli szła w jego kierunku.
– Zepsułaś mikrofon? – Zygmunt przyglądał się postaci dziewczyny. – Artur naśmiewa się ze mnie. – pokazał na obraz. – Powstrzymajcie ją. Ludzie powstrzymajcie ją, ona chce zmienić historię! U nich tego nie było! – wskazał obraz nad ich głowami.
Danusia szła majestatycznym krokiem ku scenie.
– Danusia zastanów się... u nich nie wyglądało to tak. – Zygmunt był lekko wystraszony.
– Nie jestem Danusia, jestem lady Ginewra. – zawołała od stolików rodziców Danka. – Tak Arturze.
– No tak... siłą woli chciałem zmienić historię. Mam to, czego chciałem. – patrzył jak powoli dumna zbliża się. – Tu nie ma schodków dzieweczko, nie wdrapiesz się na scenę. Lady nie będzie wchodzić po krześle.
Ale pomylił się. Kilku chłopaków podskoczyło, jeden legł na parkiecie, aby mogła wejść po nim, a drugi nadstawił swe kolano jako drugi stopień. Dwóch podało jej swe dłonie.
– Widzisz Arturze, jakoś sobie radzę? – powiedziała już na scenie.
Zygmunt uśmiechał się pod wąsem. Był rad z je uczynku.
– Czy możesz odłożyć na chwilę mikrofon? – powiedziała do niego. – Inaczej, to oni będą słyszeć, co chcę ci powiedzieć.
– A co chcesz mi powiedzieć? – był faktycznie ciekaw.
Zarzuciła mu ręce na szyję.
– Kocham cię Arturze. Kocham cię Arturze, Zygmuncie. – z uśmiechem na twarzy, powiedziała tak, aby wszyscy słyszeli.
– Artur zawsze wiedział, że Ginewra kocha go. On był tego pewien. – Zygmunt patrzył w jej kochane oczka.
Chłopcy od pierwszego stołu zaczęli dopingować, jak na stadionie. I doczekali się. Zygmunt chciał tylko na chwilę ucałować Danusię, ale wyszło jakoś nieco dłużej. I gdy brawa ucichły odczepili się od siebie.
– I co teraz na to karty historii? – zapytała dziewczyna. – Czy Artur z Ginewrą są szczęśliwsi?
– Chcesz, abym powiedział ci, co widzę? Czy może ty też to widzisz?
– Nie. Powiedz nam.
– Artur w objęciach, z Ginewrą patrzą na nas. Widzę, że są szczęśliwi. Jeśli wierzysz w to, co mówię pomachaj im.
I Danka pomachała we wskazanym kierunku.
– Jednak wierzysz, że widzę te rzeczy? – Zygmunt uśmiechnął się serdecznie.
– Nie. Nie wierzę, ale pomachać wcale mi nie zaszkodzi. – obojętnie dodała dziewczyna. – Czy zmieniliśmy losy tamtych kochanków? – zapytała znów.
– Nie.
– Dlaczego? – zdziwiła się dziewczyna.
– Bo my zrobiliśmy dokładnie to samo, co oni. – oznajmił jej.
– Zaraz. Gdy szłam, wołałeś, powstrzymajcie ją, bo zmienia historię. Więc co, kłamałeś?
– Nie. Ginewra nie szła do Artura, to on podszedł do niej. Ale to szczegół. Proszę cię idź usiądź. – wskazał jej stolik. – Chciałbym opowiedzieć im, albo tym co nie znają losów Artura i Ginewry, co z nimi stało się.
– Nie. Chcę zostać z tobą. Będę tu stała. – upierała się Danusia.
– Chłopaki, dajcie jej krzesło. – skierował się do grajków.
I podsunęli jej jedno ze swych krzeseł. Gdy Danusia usiadła, Zygmunt przez krótką chwilę patrzył po twarzach zgromadzonych.
– Czy zmieniliśmy przyszłość Artura i Ginewry? – zadał sam sobie pytanie. – Nie. Nie zmieniliśmy jej. Tak samo, jak nie zmienimy swojej przyszłości. Nasza przyszłość będzie bardzo podobna do ich życia. Co stało się z nimi? W chwili, gdy zdawałoby się byli szczęśliwi, ze wszech stron rozwarły się wrota miasta i otoczyli ich rycerze księcia Malaganta. Tamci zbrojni, ci bezbronni... zdawałoby się nie mają szans. Ale waleczność i siła rycerzy Artura była tak wielka, że powalali, co chwila tamtych, a zdobytą bronią walczyli z napastnikami. Artur otrzymał jednak zbyt wiele ran, aby móc przeżyć. To prawda, że na filmie trwało to chwilę, ale w rzeczywistości Artur umierał kilka miesięcy. Gdzie, więc jest podobieństwo do nas, do mnie i do Danusi? – odwrócił się i popatrzył na dziewczynę. – Już wam wytłumaczę. Cieszę się bardzo, że zostałem przez nią zaproszony tu, do was. Teraz nawet jesteśmy szczęśliwi. I właśnie teraz powinny rozewrzeć się wrota miasta i na naszym rynku powinien stanąć nasz książę Malagant. Ale na samym początku powiedziałem, że u nas nie będzie księcia Malaganta. Dlaczego? Bo jak wjechałby na czarnym koniu, z setkami swych bandziorów? Ale jednak wjeżdża on. – Zygmunt uniósł rękę i wskazał nią drzwi. – Ja widzę go. Jedzie na czarnym, wielkim koniu, jak jeździec Apokalipsy. Żeby mógł wjechać do naszego miasta, musiałby ktoś otworzyć mu wrota? To ja otworzyłem mu wierzeje miasta. Przez moją głupotę wjechał do naszego... do mojego Camelotu. Jaśniej? – zapytał siedzących. – Dobrze. Kiedyś zapragnąłem... tak zapragnąłem, poznać swoją przyszłość. I poznałem ją. Wszystko, co tyczy się mnie, kończy się zawsze trzydziestego listopada 1971 roku. Czy może to być błąd w sztuce? Być może? Ale ile osób może pomylić się? Jedna? Dwie? Czy wszystkie osoby, które zapytam o swoją przyszłość mogą mylić się? Wszystkie, łącznie ze mną?
Popatrzył chwilę na klawiaturę.
– Czy widzicie jakąś różnicę pomiędzy losem Artura a moim? Artur został ugodzony śmiertelnie i po kilku miesiącach zmarł. Ja? Nie widać moich ran, może nie jestem ugodzony? Jednak nie. Śmiertelnie ugodzono mnie w dniu, w którym zapragnąłem poznać swoją przyszłość. To wtedy nasz książę Malagant ugodził mnie swoim mieczem. Teraz czekam tylko na śmierć. – zerknął ukradkiem na Danusię. – Przepraszam, ten program miał być wesoły, a ja przerobiłem go w dramat. Chciałbym zarządzić kilkuminutową przerwę celem doładowania moich akumulatorów. – mimo wszystko uśmiechał się. – I proszę, nie martwcie się tym, co się stanie kiedyś, nie ma sensu zamartwiać się przyszłością. Bardzo proszę, skorzystajcie z przerwy, bo po przerwie zapraszam wszystkich na ognistą muzykę. Koncert ten będę chciał dedykować swej miłości, waszej koleżance Danusi. – znów zerknął na nią. – Tak Danusia. Chcę zadedykować go tobie, jako pożegnanie. Tym koncertem będę chciał wyrazić ci swoją miłość. Ale to po przerwie.
Przy stołach ktoś zaczął wolno poklaskiwać.
– A to na czyją intencję? – zdziwił się Zygmunt, ale oklaski były coraz mocniejsze i po chwili cała sala biła brawo. – Widzę, że trzeba, czym prędzej schodzić ze sceny. – zaczął przekrzykiwać odgłos braw. – Na bis nie można umierać. Mam tylko jedną prośbę, czy moja księżniczka Ginewra zechce pójść ze mną?
– Oczywiście!! – zawołała Danusia. – Twoja księżniczka Ginewra jest gotowa. – dodała ciszej i ujęła go pod rękę.
Zeskoczył ze sceny, aby znieść ją na parkiet.
Był piękny, słoneczny dzień.
Na portierni, pani Janka zaczepiła Zygmunta.
– Do kierownika masz się zgłosić.
– Mam się zgłosić do kierownika? – zdziwił się. – Co fryzjer chce ode mnie? – powiedział już nieco ciszej.
– Nie wiem, co fryzjer chce od ciebie. – tak samo cicho dodała portierka. – Teraz jest u niego gliniarz.
Zygmunt zajrzał do kancelarii kierownika hotelu.
– Dzień dobry! O której mogę przyjść? – zapytał, aby nie przeszkadzać.
– O jesteś już? Wejdź na chwilę. To właśnie ten pan. – przedstawił go milicjantowi. – A to jest nasz dzielnicowy...
Milicjant wyciągnął rękę ku przybyszowi.
– Przepraszam bardzo, ale nie podaję ręki gliniarzom. Taka już moja natura.
Kierownik od razu spojrzał na blat biurka.
– To, co zrobiłeś, było strasznie niegrzeczne. Ten pan jest naszym przyjacielem. – spokojnie powiedział kierownik.
– Przepraszam, myślałem, że ten pan jest gliniarzem, a nie przyjacielem. Nie wiedziałem. – wyjaśniał Zygmunt. – Ale przyjacielom, tym bardziej nie podaję ręki.
– Jesteś bardzo niegrzeczny, a ja wydałem o tobie dobrą opinię. – wstydził się kierownik.
– Bardzo mnie to cieszy, że dobrze mówi pan o mnie.
– Ale mnie smuci, że ty zachowujesz się niegrzecznie... – odpowiedział mu ze wstydem kierownik. –...młody człowieku.
– Może jestem i młodym człowiekiem, ale już sporo przeżyłem, panie kierowniku. A tak, żeby pan zrozumiał, dlaczego tak zachowuję się... czy był pan panie milicjancie w zeszłym roku w czerwcu na komisariacie, gdy przyszedłem złożyć skargę, na swoich gospodarzy? Pan ma do mnie pretensje panie kierowniku, ale wtedy skuto mnie jak wielkiego przestępcę, w kajdanki. Czy wie pan, dlaczego, tylko dlatego, że mój gospodarz miał znajomości na komisariacie? Skuł mnie pewien młody gliniarz. Czy zna pan panie gliniarzu jego nazwisko? Od jak dawna jest pan dzielnicowym? Nie musi mi pan odpowiadać, ja nie wymagam tego. Teraz już pan, panie kierowniku rozumie, dlaczego nie podaję gliniarzom ręki. Nie są godni ściskać moją dłoń.
Nastała chwila ciszy.
– Pani portierka, powiedziała mi, że mam zgłosić się do pana. Kiedy przyjść? Jest pan teraz zajęty.
– Pan dzielnicowy przyszedł właśnie do ciebie.
– Aha! Rozumiem. Musi pan chwilę zaczekać. Muszę iść rozebrać się i zjeść obiad. Z tym, że bez nakazu aresztowania, nie będę chciał z panem rozmawiać. Do tego czasu, niech pan postara się o nakaz. To chwilę potrwa. Zdąży pan.
Na korytarzu, przed portiernią stał Waldek Chyc.
– Cześć Waldziu! Po obiadku?
– Cześć. Tak. Kto tam jest?
– Jakiś durny gliniarz.
Skręcił w prawy korytarz i podreptał na górę.
Po obiedzie, zrobił zakupy w bufecie, zaniósł na górę i dopiero zszedł na dół, do kierownika hotelu.
Zajrzał do środka i zdziwiony, że jeszcze dzielnicowy siedzi u kierownika, zapytał.
– Czy długo jeszcze będziecie panowie rozmawiać? Czy mogę już wejść?
– Tak, tak! – zagadał kierownik. – Proszę, proszę.
Zygmunt usadowił się do rozmowy z kierownikiem.
– To pan dzielnicowy chce z tobą rozmawiać. – upomniał go kierownik.
– Ach?! Dzielnicowy? – udał zdziwionego, albo faktycznie był zdziwiony. – Dzień dobry. – skłonił się w kierunku siedzącego i wyciągnął rękę. – Witam pana. Jestem Zygmunt Pacelak. Miło mi.
– Dzień dobry. – zaskoczyło to dzielnicowego. Uściskał mu dłoń. – Miło mi również. – posłał mu uśmiech.
– A o czym to, dzielnicowy chce ze mną rozmawiać?
– Chcę zadać ci kilka pytań i chciałbym też, abyś odpowiedział mi na nie.
– Obawiam się, że nie będę umiał. – skomentował chłopak.
– Jeszcze nie wiesz, jakie pytania ci zadam, a już wiesz, że będą zbyt ciężkie? – zaśmiała się gliniarz.
– My tu, w hotelu mamy zbyt dużo czasu wolnego. Spędzamy go przed telewizorem. Oglądam zbyt dużo filmów i wiem, że gliniarze... o przepraszam, milicjanci, zadają zbyt wiele pytań i to pytań ciężkich, na które nawet sam Al Capone nie umiał odpowiadać. Cóż dopiero ja?
– Ala Capone, nie przesłuchiwał milicjant, tylko policjant...
– Niech pan już nie będzie taki dowcipny. – Zygmunt miał śmiertelnie poważną minę.
– Skoro już mówimy o Capone... – wciągał się w temat milicjant.
– Panowie! – kierownik cicho podniósł się. – Ja nie będę wam przeszkadzał...
– O nie! kierowniku! Ja nie mam ochoty zostawać z nim, sam na sam. – zawołał Zygmunt.
– A co to, ja gryzę? – oburzył się gliniarz.
– Już w tamtym roku, w czerwcu, zaufałem gliniarzom. Skuli mnie w kajdanki. Bardzo proszę, aby pan został. Zawsze będzie lepiej, gdy naszej rozmowie przysłuchiwał się będzie ktoś postronny.
– Chcesz, abym został? – zdziwił się kierownik.
– Tak, panie kierowniku. Nie będzie mógł później wmówić mi, że coś powiedziałem, albo, że na coś nie chciałem mu odpowiedzieć.
– Chcesz abym został? – zdziwił się. – Tak mi ufasz? Dobrze, nie zawiodę cię. – kierownik usiadł na swoim krześle.
– To miło patrzeć, jak ktoś darzy zaufaniem jednych, ale nie zbyt miło, gdy brak mu zaufania do innych. – stwierdził milicjant.
– Na zaufanie, trzeba sobie zasłużyć. – skomentował chłopak.
– Tu zgadzam się z tobą. – milicjant otworzył swój kapownik. – Przystąpmy do rzeczy. Wspomniałeś o Capone, to on chyba słynął z tego, że pojawiał się w kilku miejscach naraz?
– Myli się pan. To Arsen Lupin. To on pojawiał się jednocześnie w kilku miejscach. – poprawił go chłopak.
– No nie ważne... – zmieszał się gliniarz. – Jednak oglądanie telewizji na swoje dobre strony. – oczy utkwił w swoim kalendarzu. – Chciałbym cię zapytać...pomyśl, zanim odpowiesz. Gdzie byłeś siedemnastego stycznia?
Zygmunt zagłębił się w myślach.
– Może wymienię ci kilka miejscowości, a ty powiesz, czy byłeś tam?
– Bardzo proszę.
– Warszawa, Garwolin, Ursus, Siedlce, Pruszków i Piastów.
Chłopak zaczął kalkulować.
– Czy to ma być jedna konkretna miejscowość? Czy można jeszcze raz?
Chciał przybliżyć sobie kalendarz, ale milicjant, przeczytał mu jeszcze raz miejscowości.
– Jeżeli to ma być, jedna konkretna miejscowość, to nie umiem odpowiedzieć...
– Wymień wszystkie, gdzie byłeś.
– Ursus i Piastów.
– Czy jesteś tego pewien?
– Proszę pana, a do czego to panu potrzebne? – dziwił się Zygmunt, ale gdy spotkał się z dziwną miną gliniarza, dodał. – Jestem bardzo tego pewien.
– Może niech pan powie mu, o co konkretnie chodzi. Łatwiej będzie panu z nim rozmawiać. – wtrącił się kierownik.
– Tego dnia, widziano cię w kilku miejscach jednocześnie. – oświadczył mu.
Zygmunt zaśmiał się.
– To dobrze!
– To nie jest wcale śmieszne. – skomentował gliniarz. – Zastanów się i odpowiedz, gdzie byłeś siedemnastego stycznia?
Chłopak znów zaśmiał się.
– A co? Książkę pan pisze? Tytułu panu brak?
– To dobrze, że podchodzisz do wszystkiego z żartem, ale odpowiedzieć mi musisz.
– Tu i ówdzie!
– To nie jest wcale śmieszne. Koniec z żartami.
– Proszę pana tu, to znaczy tu, w Ursusie. Ówdzie, to znaczy ówdzie, tam, tam, tam... ówdzie! Powiedziałem przecież, że w Ursusie i w Piastowie. Czy opowieści o gliniarzach, są naprawdę prawdziwe? – czekał jak zareaguje milicjant.
Gliniarz podniósł dumnie głowę.
– Może jesteś i gierojem, ale tu twoje gierojstwo nic ci nie da. Tego dnia, w kilku miejscach, pewni osobnicy dokonali przestępstw, zostawiając ślady, jako Zygmunt Pacelak, czyli ty. Czy nadal chcesz odgrywać gieroja? Uważam, że pokazałeś, na co cię stać i najwyższy czas spoważnieć i podejść do sprawy poważnie.
Zygmunt miał śmiertelnie poważną minę.
– Ha, ha, ha. Jakież to było śmieszne.
– Ha, ha, ha. – papugował po nim gliniarz. – To wcale nie jest śmieszne.
– Ha, ha, ha. Ale mnie to śmieszy. Jeśli dobrze rozumiem pana, dostał pan zadanie wyjaśnienia tej sprawy. Teraz chce pan, abym ja za pana dokonał wyjaśnienia. Nie drogi panie, ja nie lubię milicji i nie pomogę panu. To pan musi trudzić się i dochodzić, kto, gdzie i kiedy dokonał i czego dokonał?
– Czy nie rozumiesz tego, że wszystkie sytuacje obciążają ciebie, że mam prawo cię aresztować? – postraszył go gliniarz.
– Ha, ha, ha. Jaki pan szybki? Kilka dni temu, jeżeli pan ogląda telewizję, był taki film. Pewien człowiek był zamknięty niesłusznie, czy wie pan, ile potem gliniarze mieli ciągania? To fakt, łatwo jest kogoś zamknąć, jakże ciężko jest się z tego wyplątać?
– Tak. To powinna być przestroga dla ciebie.
– Nie proszę pana. To powinna być przestroga dla ciebie, jeżeli już mamy sobie tykać. Czy masz kolego tyle pieniędzy, aby potem zapłacić mi dniówki? Miałeś tyle czasu, jadłem obiad, gdybyś był cwanym gliną, zadzwoniłbyś na komisariat i zapytał, o co chodziło wtedy, w czerwcu z tymi kajdankami? Ale ty kolego jesteś leniwy? Może nawet to ty, zakładałeś mi je na ręce? Nic nie przemawia za tym, abym pomagał ci.
– Skoro upierasz się przy tym, że byłeś tylko w dwóch miejscach, czy możemy to spisać?
– Tak. Z tym, że ja nic nie będę pisał. Ja wtedy pisałem. Przyczepiali się do każdego słowa, a dlaczego właśnie napisałeś tak, a czy jesteś tego pewien, a czy nie można byłoby inaczej... sam będziesz pisał.
– Uf! Jaki ty jesteś pyskaty? – otarł pot z czoła. – A siedzę jeszcze przy kaloryferze.
Gliniarz wyjął protokół.
– Żebym nie pocił się dłużej przy tym kaloryferze... czy podpiszesz mi protokół, bo mam ostatni, a jakoś tam sobie napiszę na komisariacie?
– Tak. – brzmiała odpowiedz chłopaka.
– Nie podpisuj tak. – uprzedził go kierownik.
– Dlaczego? Przecież trzeba mieć zaufanie do władzy.
Zygmunt pochylił się nad papierem i coś nagryzmolił.
– Dziękuję ci za zaufanie. – uśmiechnął się ku rozmówcy.
Patrzył z uśmieszkiem na kierownika. Ten sam uśmieszek przeniósł na papier i od razu uśmiech mu znikł. Zgniótł papier.
– Powiedziałem przecież, że mam ostatni protokół. Musiałeś to zrobić? – podał kierownikowi papier. – To jest to zaufanie.
Kierownik przeczytał głośno.
– Na prośbę gliniarza podpisuję czysty papier. Dobrze. Brawo, nie wolno podpisywać in blanko. Czy wiesz, co on by tam mógł na wypisywać?
– Wiem. Słyszałem to, od jednego z mieszkańców.
Dzielnicowy zaczął pisać w protokole.
– Proszę opowiedzieć mi przebieg tamtego dnia. – zaczął dzielnicowy.
– Z jaką dokładnością? Jak szczegółowo?
– Tak jak uważasz.
– Panie władzo, czy nie uważa pan, że wchodzi pan z butami w moje prywatne życie? Mogę odpowiadać konkretnie na konkretne pytana, tak lub nie. Proszę tak formułować pytania, abym mógł odpowiedzieć, albo tak, albo nie?
Patrzył na chłopaka i powoli denerwował się.
– Młody człowieku, może to ciebie cieszy i bawi, ale oprócz przesłuchania ciebie, mam jeszcze inne zajęcia. A może wolisz przyjść na komisariat i tam składać zeznania?
– Jest mi zupełnie wszystko jedno. Jak pan woli?
– W jakich godzinach byłeś w hotelu, w jakich godzinach po za?
– Uważam, że to moja sprawa gdzie przebywam i co robię, ale skoro lubicie grzebać się w cudzym gównie... około dziesiątej wyjechałem do Piastowa. Wróciłem około drugiej, trzeciej, to znaczy czternastej, piętnastej.
– Reszta dnia?
– Powiedziałem przecież... w hotelu.
– Sformułujemy to tak. W godzinach od dziesiątej do godziny piętnastej przebywałem w Piastowie. Resztę dnia przed, jak i po tym czasie, spędziłem w hotelu w Ursusie. Czy tak?
– Tak. Zgadza się. – potwierdził chłopak.
– Proszę podać adres, pobytu w Piastowie. Gdzie, u kogo?
– Co?!! – Zygmunt aż podskoczył na krześle. – Chłopie, ty żeś chyba zwariował!?
– Proszę grzeczniej... adres.
– Nie! Broń Boże. Żadnych adresów.
– Dlaczego?
– Jak to, dlaczego? Chcesz wejść w moje prywatne życie? Co książki piszesz i tytułu ci brakuje?
– Nie cwaniakuj, tylko odpowiadaj na pytania.
– To jest moje prywatne życie i nic ci do tego.
– Podasz adres, gdzie przebywałeś w tym dniu.
– Mylisz się. Nie podam żadnego adresu. To mieszkanie prywatne i ci ludzie nie życzą sobie, aby ktokolwiek i kiedykolwiek podawał adres komukolwiek, a zwłaszcza glinom.
Funkcjonariusz sięgnął do swej teczki.
– Za chwilę wypiszę ci wezwanie na kolegium.
– Jak mam to rozumieć?
– Jestem na służbie. Za obrazę funkcjonariusza.
Zygmunt roześmiał się.
– Czy to znaczy, że słowo gliniarz ubliża milicjantowi?
– Czy, słowo hotelowiec, nie ubliża mieszkańcom hotelu?
– Mnie nie. Znaczy to, że jestem mieszkańcem hotelu.
– Dobrze, nie odbiegajmy od tematu. Jesteś strasznie upierdliwym klientem. Ciężko się z tobą rozmawia.
– Nieprawda. To ty nie potrafisz prowadzić rozmowy.
– Już przeszliśmy na ty? – sponad papierów uniósł nieco głowę.
– Jeżeli widzę, że pan do mnie mówi ciągle ty, nie chciałbym być w tyle. Ty, mówią do mnie rodzice, bracia i koledzy. Widocznie chce pan... widocznie chcesz zaliczać się do ich grona?
– Tak mącisz, że aż gubię się. Jeśli chcesz możesz mówić mi ty. Może to będzie łatwiej? Dlaczego nie chcesz powiedzieć adresu, gdzie byłeś?
– To prywatny adres i gospodarz nie życzyłby sobie. Nie chcę, aby po jakimś czasie, ktoś od was zaglądał tam i pytał o mnie. Gospodarz mnie nie zna.
– Więc u kogo tam byłeś, jeżeli gospodarz cię nie zna?
– U dziewczyny.
– Jaśniej.
– U narzeczonej.
– Imię, nazwisko?
Zygmunt aż odwrócił się. Odsapnął.
– Panie władzo, są rzeczy, o których można mówić bez zahamowań, ale są rzeczy, których nie należy mówić, nawet za cenę życia. Nie otrzyma pan ani adresu, ani nazwiska, ani nawet imienia dziewczyny. To jest mój świat, moje życie, do którego niestety, ale nikt nie ma dostępu. Chyba, że ja zdecyduję, że mogę powiedzieć.
Zerknął do ściągawki.
– Zygmunt, chyba mogę ci tak mówić skoro i ty mi mówisz ty?
– Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu.
– Przeciwko tobie w komisariacie złożono trzy akty oskarżenia. Nie robię tego tylko dlatego, że tak lubię. Jesteś ciężkim klientem w rozmowach. Robię to, bo muszę. Robię to, aby ustalić, który akt, które oskarżenie jest słuszne, które nie? Robię to mówiąc krótko, dla twojego dobra.
– Jakie to są oskarżenia i kto je złożył?
– Kto je złożył, to nie mogę ci powiedzieć, ale jakie to mogę? Jedno jest o gwałt, drugie o napaść i trzecie o morderstwo. – gliniarz zerkał w kalendarz.
– Co?! Pan chyba żartuje, albo chce mnie przestraszyć? – Zygmunt raczej jeszcze uśmiechał się, niż przestraszał.
– Nie. Nie chcę cię przestraszać, nie mam w tym celu.
– I gdzie popełnione były te czyny? – zdziwił się.
– Niestety, ale nie mogę ci tego powiedzieć.
– Aha!? Ale ode mnie informacje, to pan wyciągał? Jak mam wierzyć, że pan nie zmyśla?
– Nie mogę, nie dlatego, że nie chcę, ale dla dobra śledztwa. – już spokojniej dodał.
– Czy rysopis sprawcy, chociaż pasuje do niego? – wtrącił się kierownik.
– W dwóch przypadkach, jest to szatyn. Wiek jeszcze tak, ale kolor włosów był podany dokładnie. Czarny. On jest raczej blondyn. Stąd wykluczony zostaje. Ofiara widziała sprawcę. Czy zechcesz wziąć udział w wizji?
– Znaczy się...
– To zwykła formalność. Skoro jesteś pewny, że cały tamten dzień byłeś w hotelu, chyba nie masz obaw?
– Kiedy i gdzie? – zapytał krótko chłopak.
– To od ciebie zależy, kiedy? Gdzie? W komisariacie. Widzisz, jednak potrafisz być miły. Na pewno nie wcześniej jak gdzieś za tydzień. Musimy mieć czas na powiadomienie ofiary.
Wziął słuchawkę telefonu.
– Myślę, że nie ma pan kierowniku, nic przeciwko temu, że zadzwonię?
Chwilę rozmawiał z komendantem i ustalili datę. Wypisał mu wezwanie.
– Teraz, kiedy już rozumiesz sprawę, proszę o adres, gdzie byłeś tego dnia?
– Czy pan naprawdę nie chce tego zrozumieć? Ja wiem gdzie byłem i co robiłem i dlatego, nie mogę podać panu adresu.
– Dlaczego ochraniasz tych ludzi?
– Tu nie chodzi o ludzi, ale o moją dziewczynę. Nie mam ochoty, aby ktoś odwiedzał ją, zadawał jej głupie pytania i to tylko dlatego, że akurat w tym dniu ja byłem u niej. Mogłem również dobrze być gdzie indziej i wszystko byłoby inaczej. Krótko mówiąc kocham ją i nie chcę narazić na głupie pytania.
– Czy dziewczyna, o której mówisz, mieszka na ulicy Królowej Jadwigi?
Zygmunt z osłupienia wbił w niego oczy.
– Wy mnie śledzicie??! Ale jaja! Ktoś od was śledzi mnie? Chodzicie za mną?
Przez chwilę trwała cisza. Wbił oczy w blat biurka.
– Czy wie pan, że naruszacie ludzką prywatność. Nie pamiętam dokładnie jak to się nazywa, ale przekraczacie barierę ludzkiej prywatności.
– Ty też przekraczasz pewną barierę. Jesteś już przyparty do muru i proszę, abyś zastanowił się i zaczął logicznie mówić. Dlaczego ochraniasz tych ludzi? Jaki masz w tym cel?
– Moja dziewczyna mieszka na stancji u rodziny i wcale nie mają ochoty, abym podawał ich adres milicji. Może pan wierzyć, że tam byłem, może pan nie wierzyć, ale tam byłem.
– Ulica Jadwigi, ile?
– Nie wiem. Nie pamiętam. Czy mam prawo nie pamiętać? Ile pan chce tyle może pan napisać, pięć, dziewięć, trzynaście, sześć, dziesięć, szesnaście? Nie interesuje mnie to, ile pan napisze?
– Dobrze, podam ci kilka nazwisk, powiesz mi, z czym lub, z kim ci się kojarzą. Ryszard Ozga, Waldemar Chyc, Andrzej Nędza, Mirosław Popławski, Andrzej Kabala, Zofia Siekierska... może wystarczy?
– Wszystko moi koledzy.– ucieszył się i uśmiech wykwitł mu na twarzy. – Grono moich przyjaciół.
– Przyjaciół? Czy dobrze słyszę?
– Tak! Dobrze pan słyszy. Małe, co prawda, ale grono moich przyjaciół.
– Jeszcze raz cię zapytam. Przyjaciół? Czy wiesz, co to takiego, grono przyjaciół?
– Tak, wiem. Jestem dorosły, wiem, co to takiego, grono przyjaciół. Chodziłem z nimi do szkoły.
– Co to za dziewczyna?
– Moja dziewczyna. Moja narzeczona.
– I chłopcy są twoimi przyjaciółmi?
– Zgadza się.
– Dlaczego odpowiadasz bez zastanawiania się?
– Nie muszę zastanawiać się. Chodziłem z nimi do szkoły, znam ich i wiem, kim są dla mnie.
– Gdzie mieszka Zofia...
– Zosia? W Piastowie. Właśnie przy ulicy Jadwigi.
– Dokładniej nie powiesz mi?
– Bo dokładniej nie wiem. Znam dom i wiem gdzie skręcać, gdy idę do niej. Numer mi wcale, ale to wcale nie jest potrzebny.
– A adresy chłopaków?
– Pan chyba oszalał? Nie znam. Waldek i Andrzej mieszkają tu, w hotelu. Rysiek w Warszawie, chyba na Mokotowie. Mirek z Andrzejem gdzieś w Józefowie? Nie znam ich adresów. Chce pan adresy, trzeba skontaktować się ze szkołą. Oni mają dokładne dane uczni. Wszystko.
– Chyba rozumiesz, że chcę ci pomóc? Robię to po to, aby udowodnić, że jesteś po za podejrzeniami? Ale, żebym to mógł udowodnić musisz mnie przekonać.
– Wcale nie chcę pana przekonywać. Wiem, że nic strasznego w tym dniu, nie wydarzyło się. Nic, o czym pan mówi. To pan musi dochodzić prawdy, a nie ja.
– Ale ty musisz mi w tym pomóc.
– Jak?
– Musisz udowodnić mi, że tam byłeś. Ktoś musi potwierdzić, że to, co mówisz, jest prawdą.
– Pan rozśmiesza mnie. – zaczął się uśmiechać. – Mam udowodnić, że byłem w hotelu? Może jeszcze to, że spałem? A to, że żyję? Czy tego nie muszę udowadniać? – ogarnął go dziwny śmiech. – Dobrze. – śmiał się. – Przepraszam, ale śmieszy mnie to.
Chwilę zastanowił się.
– Że byłem w hotelu tego dnia, niech potwierdza ktoś z hotelu. Że wyszedłem stąd około godziny dziesiątej, niech potwierdza portierka. To, że wróciłem około godziny czternastej, niech potwierdza... też portierka. W końcu one są tu po to, aby obserwować, kto wchodzi, kto wychodzi z hotelu.
– Są jeszcze inne dowody. Na przykład wykupiony bilet.
– Na przykład, gdybym go wykupił, byłby dowodem, kiedy wyjechałem, ale ja z Ursusa do Piastowa jechałem na gapę.
– A to faktycznie, pech. Dlaczego nie wykupiłeś biletu?
– Pan jest śmieszny. Ale przeboleję to. Panie władzo, byłoby wielką głupotą, płacić trzy dwadzieścia za jedną stację, gdzie można równie dobrze przejechać na gapę. Trzy dwadzieścia w jedną, trzy dwadzieścia w drugą, w chwili, gdy w kieszeni nie ma się pieniędzy, to chyba lekka przesada?
– Po wypłacie i już nie masz pieniędzy?
– A to już moja sprawa? Jeżeli kolej upomni się o bilet, to już im będę tłumaczył się.
– No dobrze, zajechałeś do Piastowa, co takiego wydarzyło się?
– Nic szczególnego, co mogłoby zainteresować cię.
– Mnie wszystko interesuje, nawet to, czy dobrze ci tam było, czy nie?
– To już wyłącznie moja sprawa. Nie otrzymasz skarbie odpowiedzi.
– Ja będę nalegał.
– A ja mam czas i nie będę chciał odpowiedzieć. Ja jestem już po obiedzie i prawdę mówiąc, do wieczora nie mam nic, szczególnego do roboty. Możemy siedzieć i przekomarzać się, czy masz prawo deptania czyjeś prywatności, czy nie?
– O czym rozmawialiście?
– To nasza sprawa.
– O sprawach dotyczących narzeczonych. – wtrącił się kierownik.
– Dokładnie. – przytaknął mu chłopak.
– Kto był na spotkaniu?
– Ci, co mieli być.
– Mianowicie?
– To jest nasza sprawa, w jakim gronie spotykamy się i kto przychodzi. MO nie powinno interesować się sprawami prywatnymi ludzi. Czy ja pytam, kto przychodzi na wasze schadzki?
– Kto może potwierdzić, że byłeś tam od dziesiątej... – rzucił wzrokiem w kalendarz. –... do czternastej?
– Zależy, kogo będzie pan pytał?
– A kogo mam pytać?
– Nikogo. Nie życzę sobie, aby pan rozmawiał z kimkolwiek na mój temat.
– Dlaczego?
– Bo nie życzę sobie. Czy to nie wystarczy? Nie daję panu zezwolenia na to. Nie pozwalam i to chyba jasne?
– To już my zdecydujemy, czy możemy rozmawiać z kimś i z kim? Czy coś szczególnego wydarzyło się na tym spotkaniu?
– Nic, co mogłoby mnie zaskoczyć? Jadąc tam, byłem przygotowany na wszystko, nawet na najgorsze.
– To znaczy?
– Chyba nie muszę wyjaśniać? To nie dotyczy pana i pańskiej ciekawości?
– O jakim, lub o czym najgorszym mówisz? Nalegam.
– Nie muszę wyjaśniać. Na pewno jeździłeś do dziewczyn, powinieneś wiedzieć, co można zastać u dziewczyny?
– Nalegam, odpowiedz na pytanie... o jakiej sytuacji mówisz?
– Facet, jesteś taki upierdliwy, że już nie chce mi się z tobą rozmawiać. Wkraczasz w sferę intymną dwojga ludzi. Nie muszę ci o tym mówić, rozumiesz?
– Ale to może być atutem dla ciebie.
– Przepraszam, że wtrącę się, ale skoro już muszę słuchać... czy mogę ci coś doradzić? – kierownik skierował się do chłopaka.
Ale Zygmunt milczał.
– Pan dzielnicowy ma rację. Jeżeli wiesz, że nic nie stało się ważnego, czy wielkiego w tym dniu, dlaczego ukrywać fakty?
– Musimy znaleźć kogoś, kto potwierdzi to, co ty mówisz. Narzeczona, byłaby wspaniałym alibi. – skomentował gliniarz.
– Obawiam się, że ona panu nic nie powie?
– Dlaczego?
– Bo tego dnia pokłóciliśmy się. Teraz, powiedzenie czegoś, wbrew temu, co było, byłoby z jej strony wspaniałą zemstą.
– Dlaczego zemstą? Za co chciałaby się zemścić?
– Tego dnia przyłapałem ją z kimś innym. Nie było to dla mnie zdziwieniem. Wiedziałem, że spotykają się. Nie mogłem tylko przyłapać ich razem. Tego dnia udało mi się. Byłem u niej wcześniej niż on.
– On, to znaczy, kto? Czy podasz jego dane?
– On, to znaczy, Andrzej Kabala. Jeden z moich kolegów...
– Przyjaciel! – wpadł mu w zdanie.
–... przyjaciół. – dokończył. – Gdyby nie to, że zaliczałem go do grona przyjaciół, może uwierzyłbym na samą plotkę, że oni spotykają się. Ale uważałem, że my jesteśmy przyjaciółmi... nikomu z grona przyjaciół, ja, nie zrobiłbym czegoś takiego.
Uznał, że tyle wyjaśnienia wystarczy, ale funkcjonariusz czekał na coś więcej.
– Czy to wszystko, co stało się tego dnia?
– W szczegóły, nie będę cię wtajemniczał.
– Gdy się powiedziało „A”, trzeba powiedzieć i „B”.
– Mylisz się. To tylko wasza gliniarska metoda, ale nie moja.
– Jestem tu, nie dla swego widzi mi się, czy dla swej przyjemności... komisariat w Piastowie, zlecił mi przeprowadzenie tego wywiadu. Przecież muszę coś im odpowiedzieć?
– Powiedz im to samo, co ja mówię, nie ich zasrana sprawa, wtykać nos w moje prywatne życie.
– Czy im, też byś to powtórzył? Oczywiście, gdyby zaszła taka potrzeba?
– Oczywiście! Nie jestem dwulicowcem. Ty mnie też naciskasz i wyciągasz ode mnie niektóre informacje.
– Czy zechciałbyś kiedyś, oczywiście w wolnej chwili wstąpić na komisariat w Piastowie?
– Problem w tym, że ja nie wiem, gdzie i czy w Piastowie jest komisariat?
– Zgłosisz się do nas, a my zawieziemy cię tam.
– Oczywiście i przywieziecie?
– Zgadza się.
Zaczął wypisywać mu wezwanie.
– Czy strasznie pokłóciliście się tego dnia? – znad papierów zapytał chłopaka.
– Tak można powiedzieć. – odpowiedz była prosta.
– Ale jak to wśród kochanków, pogodziliście się?
– Chyba długo to nie nastąpi? – Zygmunt spuścił wzrok.
– Aż tak źle?
– Nie aż tak, ale uraziłem jej dumę. Chłopaka, w którym ona zakochała się, obnażyłem przed nią i to obnażyłem jego najgorsze cechy.
– Czy dobrze rozumiem, ona go pokochała?
– Dobrze rozumiesz, ona się w nim zakochała. Andrzej jest przystojny... taki, ura bura ciocia Zielińska.
– Co takiego?
– Nie słyszałeś nigdy takiego powiedzenia? – Zygmunt zaśmiał się. – Przecież nie jesteś, aż tak dużo starszy ode mnie?
– Może i słyszałem, ale w innej wersji. Urka burka szef podwórka.
– Może i tak, to nie ważne? Jej to zaimponowało. Taki wielki figo fago kawa Marago. Jego powiedzonka, kurwa fa. Chciała czegoś innego, odmiennego i to znalazła. Jego głupota zaślepiała ją, otworzyłem jej oczy.
– Co takiego powiedziałeś jej?
– A to już nie twoja sprawa. Powiedziałem, w szczegóły nie będę cię wtajemniczał.
– Czy pobiliście się?
Zygmunt wybuchnął śmiechem.
– My?! Ale o co? Tam, nie było o co się bić. Andrzej, jak ta ciota stał przy oknie i tylko powtarzał ciągle, Zosiu, Zosiu...
– Powiedziałeś, że pokłóciliście się?
– Hu! Dobrą masz pamięć? Tak, pokłóciliśmy się. Widzę, że jesteś dobrym gliniarzem, umiesz wyciągać z człowieka informacje, umiesz ciągnąć człowieka za język. Ale ja również mogę powiedzieć, że nie mam ochoty ci o tym opowiadać.
– Możesz.
– Jestem bardzo zakochany w Zosi. Rozumiem to, że ona już może wychodzić za mąż. Ja mam zaledwie osiemnaście lat.
– To nie jest zaledwie, ale już.
– Jednak, żeby się ożenić, muszę mieć nieco więcej. Kocham ją i jeżeli ona zdecyduje, że chce wyjść za mąż, nie będę miał nic przeciwko temu. Ale właśnie dlatego, że kocham ją, chciałbym, aby wyszła za mąż dobrze. Jeżeli nie mogę być jej mężem, to niech chociaż będę jej dobrym kolegą. Chciałbym, abyśmy na zawsze zostali dobrymi przyjaciółmi. To także miłość. Nie zasłużyła na to, aby zmarnować sobie życie przy boku Andrzeja. Przyznaję, jest przystojnym facetem...
– Był.
– Ja nie znałem go kiedyś, mówię o czasie teraźniejszym, jest przystojnym facetem. To ją chyba zauroczyło.
– Powtarzam ci, był... przystojnym facetem...
– Ja nie wiem, jakim był? Ja wiem, jakim jest. Nie wcinaj mi się w zdanie, jak koszula w dupę. Być może i jesteś jego znajomym z dzieciństwa, ale ja nie znałem go jako dziecka, znam go jako dorosłego. Zauroczyła ją jego uroda... zapytałem ją, czy wie o nim wszystko? Nie powiedział jej on, powiedziałem jej ja, rzeczy o nim, które dla niego były tajemnicą. Nie lubię kłamstwa, brzydzę się nim. – uśmiechnął się do swoich myśli.
– Nie próbowaliście się bić?
– Wyobraź sobie, że nie. Chciałem nawet, abyśmy poszli razem do stacji, ale był obrażony na mnie.
– Zaproponowałeś mu to?
– Tak. Wychodziłem już, gdy Zosia z hukiem wygoniła go. Rzuciłem mu taką propozycję, ale zbył to milczeniem. Zaczekałem na ulicy na niego, ale w milczeniu on poszedł w prawo, wybrałem coś podobnego i poszedłem w lewo. Nie lubię się narzucać.
– Nie wygrażałeś się mu?
Znów zaśmiał się.
– W jaki sposób? On wcale nie chciał rozmawiać ze mną. Udawał, że zapomniał języka z domu.
– Uważam, że jesteś bystrym chłopakiem? Czy wiesz, dlaczego mówiłem, że był... przystojnym chłopakiem?
– Widocznie znałeś go młodszego?
– Nie. Nie znałem go z dzieciństwa. Ja wcale go nie znam. Sam powiedziałeś, że „był”, to czas przeszły. Ty mówisz o teraźniejszości. Dla niego nie ma już teraźniejszości.
– Nie rozumiem?
– Gdy będziesz w komisariacie w Piastowie, tam powiedzą ci. Tak myślę.
– Czy z nim... stało się coś? – zdziwił się.
Milicjant kiwnął głową.
– Co się stało?
Ale zbył to milczeniem.
– Czy powiedziałeś w tym domu coś takiego, że Zosia zostanie wdową?
Zygmunt zaśmiał się.
– Tak, ale to miało inny sens. Zosia mówiła do mnie, że Andrzej przyjeżdża do Marioli. Że tego dnia mają spędzić tam romantyczne popołudnie. Było winko, zastawiona ława. Mówiła mi, że gdy on przyjeżdża, ona wychodzi z domu. Gdy wtedy przyjechał, miałem opuścić dom, a po jakimś czasie Zosia miała przyjechać do mnie, do hotelu. Mariola weszła na górę dała sygnał, że on przyjechał. Zabrałem się i ruszyłem do domu. Minęliśmy się na schodach. Przywitaliśmy się, nawet serdecznie. Wstąpiłem do wujostwa, aby powiedzieć Marioli, żeby poszła na górę, w obawie, żeby Zosia nie odbiła jej Andrzeja. Wzrok ich powiedział mi wszystko. Mariola powiedziała jeszcze, że on wcale nie przyjeżdża do niej. Dlatego wszedłem znów na górę. Gdy już po wszystkim schodziłem na dół, wujostwo stali na korytarzu, zdziwieni, co tam działo się. Widocznie kłóciliśmy się dość głośno, albo za głośno. Powiedziałem to w sensie, że Zosia zostanie wdową, bo czułem, że nie zechce więcej widzieć Andrzeja, a ja nie miałem ochoty narzucać się jej więcej. To cały sens wdowieństwa.
Milicjant słuchał zaciekawiony.
– Moje prywatne zdanie... nie mam powodów, aby ci nie wierzyć, nie mam powodu, aby wierzyć ci. W komisariacie w Piastowie, jest zeznanie Zofii Siekierskiej obciążające cię.
– Co to znaczy?
– Twoja koleżanka, Zosia, oskarża cię, za spowodowanie śmierci twojego kolegi Andrzeja Kabali.
– Co takiego? Andrzej nie żyje?
– Nie wiedziałeś o tym?
– Pierwsze słyszę! Nawet nie wiem, kiedy i jak zginął? – Zygmunt miał minę śmieszka.
– Czy zasmuciła cię ta wiadomość? – zapytał milicjant, ale Zygmunt milczał.
– W pewnym sensie... cieszę się z tej wiadomości. – wycedził chłopak.
– Cieszysz się, że twój kolega zginął?
– Że kolega, to nie. Ale, że ten, który zniweczył moje życie, tak. Przyznam szczerze, że życzyłem mu śmierci. Tak, przyznaję. Życzyłem mu śmierci.
– Własnym uszom nie wierzę... – milicjant przycichł. – Czy mówisz to poważnie?
– Musiałbym ci długo tłumaczyć, dlaczego życzyłem mu śmierci. Obawiam się, że i tak nie zrozumiałbyś?
– To jest ta twoja przyjaźń? – wtrącił się kierownik.
– Tu nie o przyjaźń chodzi? On już w tamtym roku wiedział, co go czeka, gdy wejdzie mi w drogę. Ale nie mam ochoty o tym dzisiaj mówić.
– Jak sobie życzysz? – wtrącił milicjant. – Czy coś jeszcze chciałbyś mi powiedzieć?
– Absolutnie nic. Nie mam ochoty na dalszą dyskusję.
– Jeszcze jedno pytanie... i już koniec. – uprzedził. – Kiedy ostatni raz widziałeś swego kolegę, Mirka?
– Czy od niego coś mi grozi? Czy mam się go obawiać? – zdziwił się Zygmunt.
– Najpierw odpowiedz mi na pytanie. – nalegał gliniarz.
– Mirka? W tamtym roku w czerwcu. Spotkanie też było niezbyt ciekawe. Może nie aż tak jak teraz z Andrzejem. Ale też była sprzeczka. Chciał się ze mną bić, ale nie miałem czasu. Mieliśmy się spotkać jako koguty w lipcu... nie pojawił się. Albo wydoroślał i zrozumiał, że już nie jesteśmy dziećmi, że pojedynki o byle co wyszły z mody, albo... nie wiem co?
– Powiedz mi, jeżeli oczywiście będziesz chciał, dlaczego tak dzieje się, że każdy, kto w jakiś sposób stanie ci na drodze, narazi ci się, w tajemniczy sposób okalecza się?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To ty wyjaśnij mi, ja nie potrafię?
– Co chcesz powiedzieć przez to, że w tajemniczy sposób okaleczają się? Zosia coś wspominała mi o nim, ale wyleciało mi z głowy?
– Jak to, nie wiesz? Okaleczył się, ze skutkiem śmiertelnym.
Ta wiadomość tąpnęła chłopakiem, jak grom z jasnego nieba.
– O Boże! – wolno położył ręce na skroniach. Ciemniało mu w oczach. – Czy jesteś pewien tego, co mówisz?
– Tak.
– Powinienem się cieszyć z tych wiadomości, ale to już mój koniec blisko.
– Czy dobrze się czujesz?
Zygmunt zerknął na swe ręce, raz je widział, raz nie.
– Panie kierowniku, czy mógłby ktoś poprosić tu Waldka Chyca? Bardzo proszę.
Gdy przyszedł Waldek, Zygmunt poprosił go.
– Czy mógłbyś zaprowadzić mnie, do mego pokoju? Źle się poczułem.
– Mogę. – odpowiedz Waldka była krótka i rzeczowa.
Zygmunt w pozycji siedzącej wyciągnął ku niemu dłoń.
– Zaczekaj, aż wyjdzie gliniarz. Nie zasłużył na to, aby zobaczyć mnie w takim stanie.
Waldek chwycił jego dłoń.
– Dlaczego tak się trzęsiesz? – zapytał Waldka. – Boisz się czegoś? Uspokój się. On zaraz wyjdzie. Czy wiedziałeś, że Andrzej Kabala nie żyje?
– I tak i nie. – odpowiedział mu Waldek.
– Czy wiedziałeś, że Mirek Popławski nie żyje?
– Tak.
– Waldek, przeznaczenie zbliża się do nas wielkimi krokami. Coś musimy zrobić? Czy boisz się?
– Nie myślałem o tym.
– Czy gliniarz już poszedł?
– Nie, gliniarz jeszcze nie poszedł. – odpowiedział sam gliniarz. – Ale zaraz już pójdzie sobie.
– Czy mogę się już z panem pożegnać, panie władzo? – posłał w kierunku, gdzie mógłby być milicjant uśmiech.
– Jeśli tylko sobie życzysz. – odpowiedział mu milicjant.
– Ale pan musi wyciągnąć ku mnie rękę. Ja mam przed oczyma same mrzonki. Boję się, że trafię pana w oko, albo w nos.
Gliniarz wziął go za łokieć i podniósł rękę do swej ręki.
– Tu jest moja ręka. – powiedział dzielnicowy.
Zygmunt pochwycił jego rękę w geście pożegnalnym, ale przy okazji podniósł się.
– Pan też się trzęsie, panie władzo. Czego się boisz? Nie bój się o siebie...
– Czyżby mi coś zagrażało? – był dumny i nie ugięty.
–... bój się o tych, co w czerwcu aresztowali mnie. Czyżbyś był wśród nich? Nie pamiętam, taka jest moja pamięć.
– Nie, miałem wtedy wolne.
– Jesteś szczęściarzem. Nie zazdrość im, nie ma czego. Waldek, chciałbym wyjść.
Waldek chciał wziąć go pod pachy.
– Na korytarzu na pewno są mieszkańcy. Wesprę się na tobie. Będzie to miało swój gest. Ale kieruj mną. Do widzenia wam. Prześpię się chwilkę i dojdę do formy. Nic mi nie będzie.
Ale w pokoju był już Józek Wiech. Zygmunt usiadł na łóżku, ale nie miał siły, aby siedzieć, musiał się położyć. Chwilę trwało, gdy poprosił Waldka.
– Podaj mi szklankę wody. Patrz... – mówił do niego pijąc wodę. –... chyba tylko twoja przyjaźń jest prawdziwa. Gdy jestem przy tobie, czuję się dobrze. Myślałem kiedyś, że przyjaźń Józka będzie też prawdziwa... przed Waldkiem nie musisz mieć tajemnic. Ja jemu i tak mówię wszystkie swoje sekrety. – skierował słowa do współmieszkańca. – Powiedz Józiu, jak udała ci się randka, siedemnastego stycznia? – ale Józek milczał. – Dałem ci wszystkie swoje pieniądze, jakie miałem. Chciałem w ten sposób okazać ci swą przyjaźń. Dzisiaj tłumaczyłem się przed dzielnicowym, bo w Garwolinie ktoś dokonał napadu i rozboju i podał się za mnie. Nawet nie wiem, gdzie jest Garwolin. Ale ty wiesz?
– Co chcesz przez to powiedzieć? – oburzył się Józek.
– Chcę, abyś wiedział, że z moich ust, to nie wypłynie. Ale, jeżeli kierownik hotelu skojarzy nas, że mieszkamy razem, nie wiem, co wtedy stanie się? Nie obronię cię.
– Co ty chcesz ode mnie? – podniecał się.
– W środę idę na komisariat, na wizję z ofiarą. Wiem, że nie rozpozna mnie, ale...
– Nie wiem, o czym mówisz? – oburzał się Józek.
–... jeżeli ta dziewczyna będzie młoda i ładna, i z brzuchem pod nos, może mnie sumienie ruszyć i pokażę jej zdjęcie, i zapytam, czy to on? A jeżeli dziewczyna rozpozna chłopaka ze zdjęcia, co mam wtedy zrobić? Powiedzieć, że na przykład, moja siostra, której nie mam, też padła ofiarą jego gwałtu?
– Myślę, że źle się czujesz. Bredzisz! – Józek wstał i wziął w ręce kartki na stołówkę.
– Na dole u kierownika jest gliniarz. Uważaj na niego. Lepiej będzie, gdy cię nie będzie widział.
– O czym ty mówisz? – Józek udawał zdziwionego.
– Ostrzegam cię, a ty zrobisz, jak zechcesz. – powiedział mu.
Gdy zostali sami z Waldkiem, poskarżył się.
– Kiedyś, gdy wchodziłem tu, zawsze zastanawiałem się, dlaczego, gdy wchodzę pokój ten jest taki ciemny?
– Co ty chcesz od tego pokoju?
– Tak ciemno jest w tym pokoju, nie ważne, że na dworze świeci słońce, czy jest widno. Nawet, gdy w pokoju świeci się światło, gdy wchodzę jest tu ciemno.
– Przestań, to jakaś mania.
– Ten pokój odzwierciedla mnie. Jestem też taki ciemny, jak ten pokój. Daję nabrać się każdemu cwaniakowi. Wierzę, że gdy ktoś powie tak, jest tak, gdy ktoś powie nie, jest nie. Ale to tylko moja naiwność. – oczy utkwił w szarości sufitu.
– To, dlaczego dajesz nabrać się?
– Bo wierzę kolegom. Tak dużo wokół mnie nienawiści, że chcę, aby było lepiej. Chcę wierzyć im.
– Powiedziałeś, że moja przyjaźń w twoich oczach jest czysta? Chciałbym ci coś zaproponować.
– Zgadzam się.
– Jeszcze nie wiesz, co, a już zgadzam się! Posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. – usiadł na sąsiednim łóżku i oparł się na łokciu. – Chciałbym ci coś zaproponować. Najpierw posłuchaj, przemyśl, a później odpowiesz mi.
– Zgadzam się.
– Zgadzam się, zgadzam się... jeszcze nie wiesz o co chodzi, a już zgadzam się. Najpierw posłuchaj.
– Wiem, że nie umiesz zaproponować nic, co by było głupie. Już zgadzam się.
– Twoja sprawa. Słuchaj. Niedługo wezmą nas w kamasze. Co myślisz o tym?
– Jeśli dobrze umiem liczyć, to chyba na jesieni?
– Można od tego uciec.
– Do klasztoru? – zaśmiał się.
– Nasz zakład, wysyła młodych na kontrakty zagraniczne.
– Bzdet.
– Wcale nie. Kontraktem tym, odbywasz służbę wojskową.
– To w takim razie wojsko wysyła, a nie zakład?
– Zakład! Ale masz możliwość odbycia służby wojskowej.
– Z deszczu pod rynnę. Dalej.
– Musisz być za granicą dłużej jak dwa lata, aby anulowali ci wojsko. Czyż nie o to chodzi? – pochylił się nad leżącym.
– Co dalej?
– Zygmunt, ostatnio nie mogę sypiać po nocach. Wciąż myślę. Zrobię wszystko, aby uciec od tego cholerstwa. – zaczął bawić się jego włosami.
– Co ci jest? Waldek? – odchylił głowę bardziej do tyłu. – Ty płaczesz? Ty jesteś chłop? Co ja mam powiedzieć?
Usiadł na łóżku, plecy oparł o ścianę.
– Może masz rację, jakieś cholerne fatum zawisło nad nami? Ja też nie mogę opędzić się od pecha. W pracy już mnie szlak trafia... ci, których nazywam najlepszymi kumplami, uknuli spisek przeciwko mnie. Najgorsze jest w tym to, że wśród nich są także i mieszkańcy hotelu. Nawet Sylwek Piech, dał się wciągnąć w te brudy. Nie wiem, czy wiesz, już nie pracuję u frezerów. Przeniosłem się do tokarzy. Frezerzy najpierw przychodzili do mnie, abym dorabiał im fuchy. Odmówiłem im raz, drugi, później zgłosili to, do mojego mistrza.
– Że im odmawiasz?
– Nie, że robię. Raz zniszczyli mi szczęki w tokarce, później znów, potem namówili mistrza. Coś im się nie udało. Aż w końcu wypożyczalnia zgłosiła mnie do kierownika. Na dodatek pani Stasia...
– Oj, nie cierpiałem tej baby. – wtrącił się Waldek.
– Ja znoszę ją, ale ona nie znosi mnie, a może bardziej mojego nazwiska. Kiedyś zrobiłem eksperyment z Sylwkiem. On zrobił moją robotę, ja wypisałem karty. Trzy razy wracała mi to, jako poprawkę. Aż Sylwek poszedł ze mną i wyjaśnił. Poszło bez niczego. Ja z kolei zrobiłem po jakimś czasie jego robotę, on wypisał karty. Robotę przyznałem sam, spieprzyłem, nawet nikt nie powiedział słowa. Myślałem, że jak przejdę do tokarzy, będzie inaczej, ale było tak samo. Myślisz, że mistrz powiedział coś. Nawet nie stawał w obronie. Kiedyś udowodniłem mu, pod szlif miałem o pięć setek za dużo. Musiałem poprawiać. Ruszyłem papierem ściernym. Później coś jej przeinaczyło się, doszła do wniosku, że faktycznie było dobrze, zawołała mistrza, abym dorobił nową rzecz. Szlifierz może się nie wyrobić. Mówię do mistrza, że to już nie moja sprawa, a pięć setek wystarczy szlifierzowi. Uparła się. Porwałem karty na jej oczach, a wałek jak pizdnąłem pod regały. Po dwóch tygodniach, szczotką wyciągnęła go spod regału. Leży teraz u mnie. Powiedziałem, że nie ruszę.
– I słusznie.
– Gdy wezwał mnie kierownik, nawarstwiło się wszystko naraz. Myślałem, że nie wybrnę? Po jakimś czasie, Stasia posądziła mnie, że okradłem ją. Że namówiłem chłopaków. Bo kilka tygodni wcześniej powiedziałem, że zostanie okradziona. I wszystko się zgadzało. Ale gdy po tygodniu, koledzy jej męża powiedzieli, że mężulek stawiał im gorzałę, bo nie wiedział skąd w kieszeni znalazł kupę szmalu, przypomniała sobie, że ze strachu, oddała mu pieniądze w dniu wypłaty. Ten zapomniał, poszedł na rów z chłopakami. Ci naciągnęli go. Przepił połowę, bo darmo przyszło, niech darmo idzie.
– Rozumiem cię.
– Ty rozumiesz, ale mój kierownik uznał mnie za łobuza...– nie był dumny z tego. –... napadającego na starsze panie. Chętnie wyrwałbym się stąd. Wyrwał, tylko gdzie?
– A co myślisz, o tym kontrakcie?
– Nic. Na razie, to nawet nie wiem, gdzie, po co i za ile? Ale obiecuję ci, że pomyślę o tym. Ale w samotności. – podniósł się. – Pomyślę i odpowiem ci, nie wiem, dziś wieczorem, może jutro?
Waldek też wstał. Podali sobie ręce.
Waldek wyszedł, a Zygmunt położył się. Zaczął myśleć i to intensywnie, o tym, co powiedział mu kolega.
Rozmyślania jego przerwało wejście Józka. Przyniósł zakupy dla siebie. Właśnie zaczął od razu układać w szafce żywnościowej.
– To Waldek, jest twoim aż takim wspaniałym kolegą? – zagadał Zygmunta.
– Dlaczego pytasz? – podniósł się i usiadł.
– Nie chcesz odpowiedzieć?
– A co, mam czekać, aż mój kolega Józek, łaskawie skinie ręką i powie, przyzwalam ci się ze sobą zaprzyjaźnić? Czyż nie uczyniłem, tego pierwszego kroku?
– Dobrze. Wstawaj. Pójdziemy na miasto. Kupimy jakąś butelczynę, usiądziemy i porozmawiamy. Zgoda?
– Zgoda. Jest jedno ale. Dzisiaj mam do przemyślenia kilka poważnych spraw. Czy może to być, kiedy indziej?
– Kiedy?
– Nie wiem? Obojętnie. Druga sprawa, dzisiaj jest dzień przed wypłatą. Nie śmierdzę groszem, jestem zapożyczony. Jutro wypłata, ale od jutra, przez kilka dni, będą balować alkoholicy. Będzie wyglądało to dziwnie. Zadecyduj ty.
– Mam jedno pytanie, czy te pieniądze, które mi dałeś, mam traktować jako darowiznę, czy jako pożyczkę?
– Ty zadecyduj. Ja nie wiem, jak to chciałeś? Dla udowodnienia swej przyjaźni, jestem gotów podarować ci to. Zrób, jak chcesz.
Józek sięgnął do portfela.
– Ile to było? Sześć stów?
– Nie wiem, nie pamiętam już.
Wyłuskał pieniądze i wręczył je koledze.
– Dziękuję ci i to serdecznie.
– Nie ma za co? Nie oddałbyś i też by się nic nie stało?
– Miałem oddać ci je trzydziestego, ale jakoś zapomniałem.
– Nie szkodzi? O, teraz możemy iść na miasto. – uśmiechnął się do kolegi. – Teraz jestem milionerem.
– Teraz nie ma potrzeby. Zadbałem o wszystko. – otworzył swoją szafę. – Co pijemy? – uśmiechnął się do Zygmunta.
– O! Kurcze! To rozumiem. Wybór, do koloru, do wyboru.
Na półce bieliźniarki stało kilka butelek i każda inna.
– Do wyboru, do koloru? – stał dumny jak paw. – Może to?! – zaproponował.
– A co to takiego? – Zygmunt spojrzał na piękną kwadratową butelkę, z piękną nalepką.
– Koniaczek.
– Nie piłem tego jeszcze. Chętnie.
– Na pewno jeszcze wielu rzeczy nie robiłeś?
– Mnóstwo. – uśmiechnął się do Józka.
– Zaprosisz Waldka?
– Po co? Właśnie Waldek dzisiaj, dał mi temat do przemyślenia i myślę, że pomożesz mi?
– Jeśli tylko będę umiał?
Zygmunt naszykował już stoliczek. Ustawił go pomiędzy łóżkami.
– A po co to szykujesz? Koniaczek pije się na luźno. Można chodzić z kieliszkiem po sali.
– Nie wiedziałem. Ale, po co trzymać go cały czas w ręku? Nagrzeje się.
– I właśnie o to chodzi. Im cieplejszy tym lepszy.
– A ja myślałem, że usiądziemy. Właśnie chciałem z tobą porozmawiać na siedząc.
– Chyba, że sobie życzysz? Możemy usiąść.
I usiedli. Józek postawił kieliszki z alkoholem.
– Czy na twojej dyskrecji, można polegać?
– Raczej nie, ale jeżeli już powiesz mi coś, zamkniesz mi usta. Ale to miała być porada, a nie tajemnica?
– To nie jest żadna tajemnica. – Zygmunt bawił się kieliszkiem. – Dzisiaj Waldek dał mi temat do przemyślenia.
– Już mówiłeś to.
– Niedługo wezmą nas w kamasze. – Zygmunt zastanawiał się, jak powiedzieć mu to.
– Każdego dziewiętnastolatka biorą, co w tym dziwnego?
– Czy wierzysz w przeznaczenie? – Zygmunt spojrzał mu prosto w twarz. – Czy wierzysz, że coś takiego istnieje?
– Przeznaczenie? Wróżby cyganek? Zygmunt, jesteś taki duży i wierzysz w takie bajki?? – pokiwał z politowaniem głową.
– Tu nie chodzi o wróżby cyganek.
– Chłopie, cyganka za pięć złotych, powie ci wszystko, co tylko będziesz chciał?
– Powtarzam ci, tu nie chodzi o wróżby cyganek. Tu chodzi o to, co ja mówię?
Józek wsłuchał się w słowa.
– Posiadam takie zdolności. – spokojnie wyjaśnił mu. – Czy wierzysz w dobry i zły dzień?
– O jakich zdolnościach mówisz? – wrócił do tematu.
– Wiem to, co stanie się jutro. Mogę powiedzieć ci, co stanie się za miesiąc, za rok? Czy wierzysz w przeznaczenie?
– Zaraz, poczekaj, niech przetrawię to, co powiedziałeś. Czy ty jesteś medium?
– Co to znaczy medium?
– Z resztą, nie ważne... czy wiesz, że to jest wspaniałe, co mi powiedziałeś? I coś sprawdziło się?
– Tak.
– Czy już coś przewidziałeś?
– Tak.
– I to, co przewidzisz, sprawdza się?
– Tak.
– To genialne! – zawołał Józek. – To wspaniałe. O Boże, Zygmunt, czy ty wiesz, że z czymś takim możesz zawojować świat?
– Jest jedno „ale”. – przeleciał palcem po okręgu kieliszka. – Zabrakło mi czasu na zawojowanie świata. Właśnie o tym chciałbym z tobą porozmawiać.
– Jak to, zabrakło ci czasu? Czasu jest do cholery.
– Nie. – Zygmunt pokiwał głową. – Posłuchaj mnie. – patrzył jak Józkowi rzednie mina. Spuścił wzrok, nie chciał patrzeć na niego. – Mam zginąć jako młody chłopak. Ma zabić mnie człowiek w mundurze. Kiedyś myślałem, że to będzie żołnierz. Myślę tak nadal. Ale równie dobrze, może to być milicjant, konduktor, listonosz, marynarz, ktoś, kto nosi mundur. Najgorsze jest to, że stanie się to, już w tym roku. W tym roku pójdę w kamasze, wszystko by zgadzało się? Nieprawdaż? Miałem zadbać o to, aby po mnie zostało coś. Coś, to znaczy jakiś potomek. Abym pozostał w istnieniu. Nie chcę o tym mówić. Tym kimś miała być Zosia, ale Zosia...
– No właśnie, jak tam randka wtedy? – przerwał mu.
– Zosia przeszła do historii, do niechlubnej historii. Chcę o niej zapomnieć, ale ktoś zawsze mi o niej przypomina. Dzisiaj przypomniał mi o niej gliniarz. Ale o tym później.
– Dobrze, przypomnę ci.
– Jest inne „ale”. Jest szansa odwrócenia tego cholerstwa, zmniejszenia skutków, tak można by nazwać, ale w zamian, musiałbym uratować życie Waldka.
– Co? To jakiś łańcuch?
– Nie przerywaj mi. Ja mówię to inaczej. Może powiem, że przedtem mówiłem inaczej, czyli tak, uratuję życie Waldka, a Zosia w zamian urodzi mi syna.
– Więc Zosia, to chyba pewniak?
– Mylisz się, tak jak i ja myliłem się. Wtedy, w styczniu, co byłem u niej, zastałem swego kolegę, jej amanta. Mówiono mi, że ona kręci z nim, ale nikomu nie wierzyłem. Chciałem się przekonać. I przekonałem się. Ale on, to już też historia. Gdybyś był na moim miejscu, jak postąpiłbyś? Poszedłbyś w kamasze, czy raczej, tak jak powiedział Waldek, wyjechał na kontrakt do Czechosłowacji?
Józek medytował długo. Wzrokiem wodził po rzeczach szukając odpowiedzi.
– Nie umiem ci odpowiedzieć, co lepsze?
– Jeśli pójdę w kamasze, przeznaczenie mnie chwyci. Mundurowych do cholery. Jadąc za Waldkiem, mam szansę uratowania go, a może i siebie? Ale równie dobrze mogę tam zginąć. Tam też są ludzie mundurowi.
– Nawet celnik na granicy.
– Sam widzisz. Jak postąpiłbyś ty?
– Myślę, że gdy pojedziesz razem z Waldkiem, zrobisz to ze zwykłej przyjaźni?
– Raczej tak. – Zygmunt pokiwał głową.
– Zazdroszczę mu takiego kolegi.
– Chciałbyś być na jego miejscu?
– Zazdroszczę mu... takiego kolegi. – Józek kiwał głową.
– Chciałbyś być na jego miejscu? – jeszcze raz powtórzył mu.
– Tak. – nieświadomie odpowiedział Józek.
– Zastanów się, zanim odpowiesz. Czy chciałbyś być na jego miejscu, na miejscu Waldka?
Józek patrzył i patrzył na kolegę.
– Chciałbym mieć takiego kolegę, takiego przyjaciela.
– Zanim odpowiesz naprawdę, zastanów się. Waldkowi grozi niebezpieczeństwo. Jestem jego kolegą, bo razem chodziliśmy do szkoły, czyli przez przypadek. Staję się jego... stajemy się przyjaciółmi, tylko dlatego, że broniąc jego, stwarzam sobie szansę na ocalenie. Jeżeli zechcesz, abym stał się twoim kolegą i przyjacielem, może stać się tak, że podzielisz jego los? Teraz zastanów się, pomyśl i dopiero powiedz.
Józek zastanawiał się.
– A czy możesz powiedzieć, co mnie czeka? – zamiast odpowiedzi zapytał go.
– Jeżeli tylko będziesz chciał? Ale ostrzegam cię, znać swoją przyszłość, nie jest wcale tak słodko. Szczęśliwsi są ci, co jej nie znają.
– Powiedz coś, co może mieć miejsce w moim życiu.
– Dokładniej...
– Coś dobrego.
– Wkrótce staniesz się moim przyjacielem... – dotykał krawędzi kieliszka i palcem wodził po okręgu. –... będziesz miał dzięki mnie, kupę szmalu. Raczej, możesz mieć... ale to będzie szwindel.
Oczy Józka zaczęły świecić monetami.
– Mm?! Odpowiadam ci, zgadzam się. Chcę być twoim przyjacielem. Pieniądze podniecają mnie. Many, many...
– Gdybyś widział, co z człowieka robi pieniądz, myślę, że nie chciałbyś tego? – patrzył i podziwiał kolegę.
Józek spuścił wzrok.
– Tacy, co mieli pieniądze, zniszczyli moje życie. Byłem szczęśliwy, zakochany, ale znalazł się ktoś, kto zaszeleścił zielonymi i jestem tym, kim jestem. Chcę odegrać się, na takich, jak kiedyś ja. – opowiadał Józek.
– To nie na nich odegrasz się, ale na jakimś innym głupolu. Nie wiem jak go nazwać, głupol, zapatrzeniec... w ten sposób powiększa się zło.
Józek wciąż patrzył w dół.
– Czy kochałeś Zosię?
Teraz Zygmunt spuścił wzrok.
– Tak i to bardzo. Zresztą, nadal ją kocham.
– Pozwól, że teraz ja powiem coś. Kochałeś ją, mógłbyś być szczęśliwy? Ale znalazł się ktoś, kto ci ją zabrał. Co zrobiłeś?
– Mylisz się...
– Chwila! Teraz jest mój czas. – powstrzymał go ręką. – Zaimponowałeś mi, przyznaję to. Ktoś wszedł ci w drogę, usunąłeś go.
– Co ty pieprzysz? – zdziwił się.
– Co powiedział gliniarz? Mówiłeś to? On nie może zrozumieć... dlaczego, co?...
– Dlaczego każdy, kto wejdzie mi w drogę, w tajemniczy sposób ginie? – dokończył za niego.
– Właśnie!
– Co takiego? Czy ty mnie podejrzewasz...– nie umiał opanować zdziwienia. – Myślisz, że ja zabiłem go?
– Ja bym tak na przykład zrobił.
Zygmunt przysłonił dłońmi twarz, łokcie oparł na kolanach.
– Boże! Józiek, o co ty mnie posądzasz? Czy ja wyglądam na takiego? On był moim kolegą... on zginął we własnym domu, gdy ja byłem tu, w hotelu.
Józkowi mina zrzedła.
– Przepraszam. – wyciągną ku niemu dłoń.
Powstrzymał go uniesieniem dłoni.
– Nie szkodzi. Gliniarz, też nie chciał uwierzyć w to, co mówiłem. – dotknął kieliszka. – O co chodziło, z tą dziewczyną?
– Nie rozumiem? – zdziwił się Józek.
– Oni pytali o ciebie. To prawda, że podałeś moje dane, nie wiem tylko, w jaki sposób, ale oni pytali o ciebie? – dedukował Zygmunt.
– Skąd ty możesz wiedzieć, o kogo pytali? Pokazali ci zdjęcie?
– Nie. Ale wiem. I to jest właśnie to.
– W jaki sposób... to wiesz?
– Nie powinienem ci tego mówić. Nie zdradza się takich rzeczy. Czy będziesz chciał postępować tak samo?
– Nie wiem, czy bym potrafił?
– Powiem ci. Przez dotyk. Dotykając człowieka, odbieram jego energię i poznaję go. Już od dawna... – spojrzał w dół. –... wiem kim jesteś. Nie musisz się mnie wstydzić. Ja nie opowiadam nikomu, kim kto jest.
– A kim ja jestem? – wolno oparł się o tyłek łóżka.
– Jak to? Nie wiesz, kim jesteś? – próbował zaśmiać się. – Józef Wiech. Mój współlokator. – udawał już tym razem. Poczuł się głupio. Zdał sobie sprawę, że za dużo powiedział. – Chyba trochę za dużo chlapnąłem jęzorem? Tym właśnie ranię swoich kolegów.
– Krótko... zastanawiaj się bardziej nad tym, co mówisz?
– Masz rację.
– No to wypijmy za nową przyjaźń. – Józek wziął kieliszek.
– Zaczekaj... jest jeszcze coś, o czym ci nie powiedziałem. Zginiesz także młodo. – oczy utkwił na ścianie po za nim.
– Skąd wiesz?
– Wiem. I to wszystko. Skąd? Nie wiem skąd? Dotykałem cię tyle razy. Witaliśmy się tyle razy. Stąd.
– Młodo, to znaczy, jak młodo?
– Zginiemy tego samego dnia. Będziemy tylko oddaleni od siebie... o setki... nie wiem, metrów, kilometrów, może centymetrów.
Józkowi zrobiło się ogromnie przykro, widać to było po minie.
– Przepraszam, wprowadziłem ponury nastrój.
– Może nie. Może czasami lepiej, gdy człowiek wie, jak długo będzie istniał. Wtedy może poszaleć. Pożyć na całego. To i tak już wszystko jedno. – podniósł kieliszek. – Wypij skazańcu.
– Zaczekaj. Jest sposób, aby obejść to. Chciałbyś?
Oczy Józka zaśmiały się.
– Co obejść? Czy dobrze cię rozumiem? Można to zmienić? Oszukałeś mnie?
– Nie i nie mam ochoty. Słuchaj. Zawsze, gdy chcę, aby coś spełniło się, stawiam sobie jakieś wyrzeczenie. Tym razem, tym wyrzeczeniem, może być ten koniak. Czy chcesz?
– Nie rozumiem.
Odstawił na bok stoliczek.
– Czy chcesz zobaczyć, jak zginąłeś?
– Ja żyję!
– Przepraszam... jak zginiesz? Czy chcesz zobaczyć ten moment?
– W jaki sposób?
Zygmunt wyciągnął ku niemu ręce.
– Chwyć mnie za ręce, albo może ja ciebie chwycę za ręce? Będę ci mówił, co masz robić i to rób. Chyba, że boisz się i nie chcesz, abym poznawał twoje sekrety? – Józek nie palił się wcale do eksperymentu, więc uprzedził go. – Ostrzegam i oświadczam, znam wszystkie twoje sekrety. I te dobre i te złe. Nie myślę o nich, bo mam swoje życie. Ale przede mną nie możesz ukryć nic...chyba, że tego chcę? To znaczy... wcale nie musisz podawać mi ręce. Wystarczy, że położę się na twoim łóżku i zacznę myśleć, tak jak ty. Wezmę do rąk twoją rzecz i zacznę myśleć, tak jak ty. Tworząc krąg, przekazuję ci swoją energię, ale czerpię od ciebie energię. Obrazy przechodzą ode mnie do ciebie. To, co widzę ja, widzisz i ty. Pokazuję ci i zarazem oglądam ja.
– Transmisja?
– Dokładnie. Więc? Czy chcesz? Twoja intymność, nie interesuje mnie w tej chwili. W tej chwili znajdziemy się tam, gdzie będziesz miał wypadek. Obejrzymy go, tak jak będziesz tego chciał. Jeśli będziesz chciał, możemy zaglądać tam z każdej strony?
Już chciał wyciągnąć ręce, ale wciąż wahał się.
– Czy to jest bezpieczne?
– Całkowicie. Nie ruszymy się stąd nawet na krok. To świat przyjdzie do nas.
– Dobrze. – podał mu ręce. – Co dalej?
– Rób wszystko siłą woli. Ja ciebie trzymam i zaufaj mi. Zamykamy oczy i odchylamy głowy do tyłu. Innymi słowy, podnosimy je do góry. Wiem już wszystko o tobie. Zginąłeś w wypadku samochodowym. Spaliłeś się. Chodź, pokażę ci to. Tam gdzie idziemy jest zimno, poczujesz chłód na twarzy, ale nie przejmuj się tym, to tylko chwila.
Jakaś magiczna siła uniosła ich i lotem ptaka poszybowali w przestworza.
– Musimy znaleźć to miejsce. Obraz będzie nas prowadził. Patrzmy tylko przed siebie. – unosili się wyraźnie ku górze.
– Według czego lecimy? Według mapy, czy według miejsca?
– Obojętne mi. Ty prowadzisz. Ja nie rozumiem tego.
– Według mapy!
Zrobili nagły zwrot i poszybowali ku południowej stronie.
– Zrobimy małą pętlę i zaraz zobaczymy to.
– Ale czego mamy wypatrywać?
– Samochód, zginąłeś w wypadku samochodowym, przepraszam, zginiesz. Któryś z samochodów wiezie ciebie. Czy chciałbyś jeździć takim? – wskazał mu wspaniały wóz.
– No pewnie!
– Zajdziemy go od południa. Ze słońcem, będzie nam lepiej patrzeć.
W dole, samochód, zdawało się razem z drogą robił koło, ale to oni nad nim zataczali okrąg.
– Jak sprawdzić, czy ty jedziesz nim? Nie możemy byś bliżej. Nie rozdwoimy się, żeby wylądować i przyglądać się, czy to ty jedziesz? Najpierw wylądujmy.
Stanęli gdzieś za drzewami z dala od ulicy.
– Musimy dobiec, żeby cię uratować!
Ale nie zdążyli. Samochód stanął w płomieniach. Patrzyli jak na straszny horror. Strach objął ich, ale strach nie był ich.
– O Boże! – zawołał Józek.
– Już nie zdążymy. – zrezygnował Zygmunt.
– Musimy wrócić.
I już teraz szybciej ocknęli się.
– Ja żyję! – Józek dotykał swego ciała. – Ja myślałem, że...
– Nawet nie zauważyłem jak to się stało? Czy widziałeś coś? – rozczarowany zapytał Józka.
– Ja też tego nie rozumiem? – usprawiedliwił się Zygmunt.
– Z tamtej strony ulicy, widziałem ludzi z gaśnicami. Oni byli na miejscu prawie, jak gdyby czekali na to? Dlaczego on tak szybko spalił się? Nic z tego nie rozumiem? – Zygmunt patrzył pytająco na kolegę. – Czy masz na tyle sił, aby popatrzeć na to z bliska?
– Czy możemy pomóc, temu w samochodzie? – gra zaczęła wciągać Józefa.
– Pytam, czy masz tyle sił, aby patrzeć na to z bliska?
– Z jak bliska?
– Daj rękę. Bądźmy z tamtej strony. Tam, gdzie pomagają mu, tamci ludzie. Czy chcesz tego?
Podał mu ręce.
Już teraz znaleźli się po drugiej stronie ulicy. Już znali auto, jakim miała jechać ofiara. Zygmunt chciał odnaleźć ludzi, których widział przedtem.
Obok nich zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego kilku mężczyzn. Z wielkim rozczarowaniem zauważył, że to wcale nie są gaśnice, tylko broń. Zaczął wołać do Józka. Robił wielki bałagan, hałas, ale na nic to się zdało.
Szybko znaleźli się, o kilkaset metrów dalej, odnaleźli samochód i pstryknął palcem. Ruch wokół nich stanął. Siłą woli wskoczyli do niego. Może raczej usiedli.
– Każ zatrzymać samochód! – wołał do pasażera. – Józef, chcę żebyś mnie usłyszał! – zauważył, że samochód mknął dalej. – Józek, siadaj na jego kolanach i wtop się w niego. Poprzez ciebie usłyszy nas.
I usłyszał go.
– Za kilkaset metrów, do waszego samochodu zaczną strzelać! Każ zatrzymać!
– Bez paniki! – odezwał się kierowca i odwrócił głowę do rozmawiających. – Gdy jedzie ze mną, nic mu nie grozi! – dodał, a zamiast twarzy miał szkielet.
– O Boże! – zawołał Zygmunt. – Józek, zobacz, to kostucha!
Józek cofnął się w siedzeniu.
– Zygmunt spokojnie, opanuj się. – mówił sam do siebie. – To tylko zwidzenie. To nie dzieje się naprawdę.
I od razu kierowcy twarz stała się ludzka. Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni po broń.
– Przestań! – zawołał Zygmunt. – Przecież to nie ty strzelisz do niego!
I kierowcy broń stała się kartką papieru. Podał ją Zygmuntowi ze słowami.
– Widzę, że potrafisz to odczytać.
– „Do trzech razy sztuka”. – odczytał. – To jest drugi raz. Obserwujcie lewą stronę. Stamtąd padnie strzał. Niech obraz zwolni się. Chcę zobaczyć, dlaczego i przez kogo zostaniesz zastrzelony.
Obraz faktycznie zwalniał, ale ku ich zdziwieniu, tam gdzie pierwszym razem stał tylko jeden samochód i dwóch mężczyzn, tym razem był prawie tłum.
– Przy takim tłumie nie odważą się strzelić. – skomentował Zygmunt. – Patrz Józek, kto do ciebie strzeli. Ja spróbuję zatrzymać obraz.
Wszystko zaczynało się dziać, jak na filmie scence fiction. W pewnej chwili Zygmunt powiedział.
– Obraz stop. To niemożliwe! Józef, popatrz! Czy ja dobrze widzę? Przyjrzyj się tym ludziom. To jedne i te same osoby. Tylko w innym czasie i gdzie indziej stoją. Czy poznajesz ich, czy poznajesz tego faceta? Toż to ja! Co ja tam robię tyle razy? Spójrz na tego obok! Toż to ty! Co my tam robimy? Tak bardzo chcemy zmienić przyszłość?
Macnął się po kieszeniach.
– Zrobimy eksperyment. Powinienem mieć lusterko. Zaświecimy im w oczy, byleby tylko minąć ten zły moment. Dalej już będzie wszystko o kej.
– Przestań! – zawołał Józek. – A może to będzie sygnał dla nich?
– Ty nie wierzysz mi? Tylko trzy razy możemy tu wejść. Spójrz, ile tu jest naszych postaci? Ile razy jestem tu sam? Ja chcę ci pomóc, a nie zaszkodzić? Uwierz mi. – spojrzał w okno. – Niech obraz powoli idzie do przodu. Zrobię inaczej. Spróbuję zmienić tor lotu pocisku. Czymś metalowym, twardym, naprzeć w zwolnionym tempie na pocisk.
I tak uczynił. Znalazł się na ulicy. Gdy w zwolnionym tempie pocisk leciał ku nim, napierał lusterkiem na kulę. O dziwo zmieniła lot i uderzyła w kierowcę. Następną napierał w przeciwnym kierunku i odbiło ją w tył, prosto w nadjeżdżający samochód, który wybucha.
Reszta kul jest już nie groźna.
– Obraz stop. Żyjesz? Nie trafiło cię nic?
– Nie. Nie trafiło mnie nic. – zdziwiony odpowiedział mu. – A powinno coś mnie trafić?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Zastanówmy się teraz. Widzieliśmy pierwszym razem wybuchający samochód, którym jechałeś. Teraz, samochód jest cały...
Obejrzeli się dookoła.
– Czy widzisz to, co i ja? To samochód z tyłu płonie...
– Więc jestem uratowany? Hura! – ucieszył się Józek.
– Niezupełnie. – Zygmunt był bardzo spokojny i kalkulował. – Spójrz na kierowcę. Obraz porusza się centymetrami, on jest ranny i przewraca się. Nie daj Boże, aby kierowcy noga trafiła na hamulec. Samochód z tyłu uderzy w ten i stanie w płomieniach. Nie zginąłeś w tamtym miejscu, ale zginiesz w innym miejscu. Z tą różnicą, że też w płomieniach.
– A więc to żadna różnica. – mina Józkowi zrzedła.
– Brawo! Zaczynasz myśleć. Myśl i pomóż mi. Czy znasz ten odcinek drogi? Gdzie my jesteśmy?
– Pomiędzy Ursusem a Pruszkowem. Dokładnie pomiędzy Pruszkowem a Piastowem. Kierunek do Warszawy.
– Znasz to miejsce? Jeździsz tędy?
– Bardzo często.
– Jeżeli pamiętasz pierwsze obrazy... samochód stanął w płomieniach na prostym odcinku drogi. Przed nami zakręt. Gdybyś mógł wyskoczyć z niego, tu i teraz, na łuku. My zamortyzowalibyśmy ci upadek, żył byś. Później samochody zderzą się... spróbuj. Skacz!
– Nie mogę. – zajęczał Józef. – Coś mnie trzyma.
Zygmunt szybko zerknął dookoła.
– To obraz. Wszystko dokoła, razem z tobą, porusza się w zwolnionym tempie. Rozumiem. Gdybyś siedział z tej strony, z prawej, miałbyś bliżej? Dlaczego usiadłeś tam? Przeznaczenie. Zaraz obraz zacznie się cofać. Nas nie interesuje dalszy ciąg. Interesuje nas, jak uniknąć tego. Ale ty, to wszystko powinieneś pamiętać, aż do momentu zdarzenia. Ty musisz to pamiętać! Musisz wiedzieć jak uniknąć tego zdarzenia. Musisz pamiętać to.
Obraz zaczął się cofać.
– Obraz stop! – w pewnej chwili zawołał Zygmunt. – Jeszcze jedno sprawdzę. Do kogo właściwie oni strzelają?
– W jaki sposób to zrobisz?
– Jeszcze nie wiem, ale dowiem się.
Wstał w tym martwym świecie i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Odnalazł ludzi, co strzelali do samochodu, ale nie sposób było z nimi rozmawiać. Świat, z którym można było rozmawiać zamarł.
Dawał znaki, aby obraz poruszał się, ale osoby, z którymi chciał zamienić choćby słowo, były tak zajęte swym życiem, że nie sposób było oderwać je, chociaż na chwilę.
Przyglądał się im, obserwował je. Ale nie dostrzegł nic, co by świadczyło o zamiarach.
Aż zdenerwował się.
– Stop wszystko!! – wrzasnął.
– Co się drzesz?! – odezwał się wreszcie ktoś. – Na planie obowiązuje cisza. Czego chcesz? Ale szybko?
– Chcę znać wasze role? Czy wy w ogóle wiecie, co macie w tym wszystkim robić? Czy wy znacie swoje role??!
– My znamy swoje role...
– To jest mój film i ja tu jestem reżyserem. Ty grasz źle. – wrzasnął na strzelającego.
– Co takiego robię źle? – wystraszył się aktorzyna.
– Nawet nie wiesz, do kogo masz strzelać? Co ty myślisz, że to telewizja? Tu się wytnie, tam się wstawi? To jest życie! Tu idzie na żywo!
– Czy źle gram swoją rolę?
– Do kogo strzelasz?
– Do kierowcy. Tak było powiedziane. Mamy zabić kierowcę.
– Dlaczego? – Zygmunt grał swą rolę, ale ogromnie się zdziwił. – Dlaczego zabijasz kierowcę? Albo właśnie kierowcę?
– Zygmunt. – zawołał ktoś do niego. – Oni grają dobrze swoje role. – do niego dochodził Józek, niby ten sam, ale jakiś inny.
– Co robisz tu? Miałeś czekać w samochodzie? – zdziwił się Zygmunt.
– Nie psuj spektaklu. Oni robią dobrze. To jest trzecie wejście. – niby niechcący, ale wskazał na czoło.
– Co to znaczy, trzecie wejście? Co ty masz na czole? To jakaś charakteryzacja? Co ty grasz?
Ale Józek tylko uśmiechnął się.
– Cofnij obrazy, aż do skrzyżowania. Tam zrozumiesz. Tam zaczyna się akcja. Prawdziwa akcja. Zrób to tak, aby kierowca w samochodzie nie poznał prawdy.
– O co właściwie chodzi? – chciał go dotknąć.
– Przecież to ty szukasz prawdy? Zrozumiesz to. Pamiętaj, zachowaj milczenie przed kierowcą. – to on położył mu rękę na piersi. – Z czym kojarzy ci się Fredro?
– Z „Zemstą”.
– To jest kryptonim „Fredro”, albo jak wolisz, trzecie wejście.
– Teraz rozumiem.
Szybko skierował się do auta.
– Cofamy obrazy. Cofamy czas. – powiedział do wszystkich.
– W jakim celu? – zdziwił się Józek.
– Musimy znaleźć jakieś wyjście z tego. Musimy szukać czegoś, co pomoże nam uniknąć strzelaniny. Czy musimy jechać tyłem? – zawołał do kierowcy. – Zjedz na przeciwny pas i pojedz szybciej.
Kierowca zaśmiał się.
– Czas się cofa, musimy jechać tyłem. Tamci też jadą do tyłu. Przeciwny pas zbliża się do Warszawy. Wszystko idzie do tyłu. – uśmiechnął się do pasażerów. – Spójrz na ich gesty. Tylko my poruszamy się normalnie.
– O! Widzę, że główka pracuje. Nie podsłuchuj nas. Nie za to ci płaci pasażer! – odwrócił się do Józka. – Jesteś moim kolegą i chcę cię uchronić przed tym wypadkiem. – pochylił się ku niemu, aby zasłonić go w lusterku u kierowcy i ukradkiem uchylił mu czapkę. Na czole było to samo znamię, co u postaci poprzednio spotkanej.
– Ty piłeś?! Ty jesteś pijany!
– Przestań żartować. – uspakajał go Józek.
– To dlatego opuściło cię szczęście? Pokusiłeś się? – usiadł na siedzeniu. – Ja trudzę się, a ty spokojnie jesteś pijany! Miałeś zakaz picia. Wiedziałeś, że szczęście ominie cię, gdy wypijesz, a jednak wypiłeś! Ja trudzę się, aby sprawić, żeby samochód nie wybuchł, a to wcale nieprawda. To ty jesteś sprawcą tragedii. – aby uniknąć zdrady spuścił wzrok w dół.
– Jak daleko cofać się będzie czas? – zapytał kierowca.
– Zamknij się!! – wrzasnął na niego Zygmunt. – Ty nas nie widzisz!! Nie możesz nas widzieć! Ty nas nie znasz.
– Jak każesz... – kierowca skupił się nad kierownicą.
– Wracamy do Pruszkowa! Prosto do Pruszkowa!
– Będzie jak każesz. – odpowiedział mu bez zbędnych słów.
– Od tej chwili nie widzisz i nie słyszysz nas. – rozkazał mu.
I stało się jak chciał. Kierowca wykazywał wyraźnie ruchy filmu cofanego.
W pewnej chwili Zygmunt wyczuł przeskok w czasie. Coś nie zgadzało mu się. Zegar na desce u kierowcy, nagle przeskoczył o kilka minut. Józek poruszał się w sposób naturalny.
– Obraz stop. Kierowco, jedziemy do przodu. Do momentu przeskoku w czasie. Potem wracamy w czasie normalnym, bez przeskoków. – rozkazał Zygmunt.
I znów pojechali do przodu. I nastąpił przeskok w czasie.
– Stop obraz. Wracamy normalnie.
– O co chodzi? – zapytał cicho Józek.
– Tu nastąpiło coś, czego nie rozumiem. Dla kierowcy jesteśmy niewidzialni i niesłyszalni. Wezmę cię za rękę. Jesteś strasznie zimny. – odszepnął mu.
– Jestem ciepły.
– Bujasz. Dla mnie jesteś zimny.
Samochód skręcił w lewy zakręt, czyli naturalnie wychodził z zakrętu.
Józek robił się coraz cieplejszy.
– To coś stanie się tu. Robisz się coraz cieplejszy. Nie mówmy nic, tylko obserwujmy. – powiedział do Józka.
I obserwowali. Kierowca dziwnie się zachowywał. Znaczyło, jak gdyby uspakajał się po czymś.
W pewnej chwili zatrzymał samochód i poprawiał pasażera. Czapkę odsunął mu z czoła, pokazując jego znamię, a krew z ubrania podpełzała mu do góry. Ale zaraz położył pasażera na siedzenie. Gdy szarpnął do tyłu pasażer podniósł się. To było tak ciężko zrozumieć, o co tu chodzi?
Ale krok po kroku odsłaniała się prawda.
Szyba za ich plecami, dziwnie wygładziła się, krew zebrała się w jedną całość i dziwnie zagoiło się czoło pasażera, z jego głowy jak Atena wyskoczyła kula i wpadła do pistoletu kierowcy. Ten schował pistolet do kieszeni i wycofał samochód odwracając kierunek jazdy.
Pasażer zaczął zachowywać się dziwnie, jak gdyby kogoś wypatrywał.
– Czy ty rozumiesz coś z tego? – zapytał Józka. – Zdawało mi się, że pojmuję wszystko w lot, ale tego nie potrafię zrozumieć? – dziwił się sam sobie.
– Wszystko biegnie do tyłu. – zaczął rozumować Józef. – Znaczy się, że ten samochód najpierw zajechał tu, a dopiero potem jechał w kierunku Ursusa. – wyjaśnił jak umiał koledze.
– Czyli, że teraz wraca do Pruszkowa, albo jak kto woli, wyjeżdża z Pruszkowa. Chcę zobaczyć to, w naturalnym ruchu. Czy chcesz zobaczyć to, z samochodu? – zapytał kolegę.
– Nie! – Józek wzbraniał się. – To za dużo jak na moje siły.
– I tak musisz być blisko mnie. Pamiętaj, że w hotelu trzymamy się za ręce. To, co widzę ja, widzisz i ty. I tak będziesz tam ze mną.
– Zostaw mnie tu. Nie chcę być tam. Nie chcę patrzeć na egzekucję, bo to jest egzekucja.
– Musisz tam być! Musisz wiedzieć, jak postępować, aby uniknąć tego wszystkiego. To jest przecież twoje życie! – przekonywał go.
I znaleźli się w samochodzie.
– Obraz stop. – wydał komendę. – Józek, czy widzisz nas?
– Nie widzę, ale słyszę. – odpowiedział mu.
– Posłuchaj, bo masz mało czasu. Myliliśmy się. Zginiesz, nie w płomieniach, ale od kuli. Zastrzeli cię twój kierowca. Po co jedziesz w tym kierunku?
– Sam nie wiem? Kazałem mu skręcić i skręcił.
– Zachowuj się normalnie. Za chwilę obraz ruszy. Samochód zatrzyma się na chwilę, wtedy schyl się, albo próbuj uciekać, decyzja należy do ciebie.
– O Boże, jak ja się boję!
– Dlaczego nie posłuchałeś mnie?
– Przepraszam, ale nie wiem.
– Tylko nie płacz! Musisz rozsądnie myśleć. Wyprzedź go o krok.
I obraz ruszył.
– Co jest szefuniu? – zaśmiał się kierowca do lusterka.
– Nic! Szukam adresu. Zwolnij! – Józek chwycił za klamkę od drzwi.
Kierowca szarpnął do przodu. Zrobił krótki mały slalom i zakręcił na jezdni, aż opony zapiszczały i raptownie zahamował.
Józkiem rzuciło na boki, na koniec o siedzenie kierowcy.
– Jak pan jeździsz? – oburzył się pasażer.
Kierowca odwrócił się do tyłu.
– To, za głodne moje dzieci! – szyderczo uśmiechnął się.
Padł strzał i Józek zwalił się na siedzenie. Sięgnął do jego klap, aby posadzić go. Czapkę nasunął mu na oczy i ruszył z miejsca.
Zygmunt z Józkiem znaleźli się na chodniku.
– O kurcze! Teraz rozumiem, co chciał powiedzieć mi facet w mundurze. Tu zaczyna się akcja. Tu zrozumiem wszystko i już rozumiem. Obraz stop! Niech obraz cofnie się!
I obraz zaczął się cofać. Musieli uskoczyć, aby samochód nie rozjechał ich.
– Niech obraz cofa się, aż do momentu, gdy będziesz wchodził do tego samochodu. Wtedy może zrozumiesz, że nie ma sensu wchodzić do niego. Zapamiętaj numery rejestracji!
– Wu pe er dwadzieścia trzy siedemdziesiąt sześć. – czytał Józek.
– Czy zapamiętasz je? Powtarzaj wciąż. – proponował mu Zygmunt. – My już wracamy do hotelu. Podaj mi rękę. Opuszczamy głowy i otwieramy oczy. Czy pamiętasz numer?
– Czego? – zdziwił się Józek.
– Przestań! Dobrze wiesz, czego?
– Ach?! Rejestracja? Tak! – wziął kartkę i zapisał.
– Nie pozwolę, aby stało ci się coś złego. Wpisz to sobie na kartce i wsadź do dowodu. Zawsze pamiętaj o tym numerze. Zawsze. Wpisz datę dzisiejszą i że zginiesz od kuli kierowcy. Ktoś kiedyś przeczyta. Zrozumie to. – patrzył na kolegę.
– Czy samochód już dojechał na postój? Jak myślisz? – zapytał Józek.
– Widzę, że przejąłeś się tym? – zdziwił się Zygmunt. – Dlaczego tak się pocisz? – uśmiechnął się.
– Tam było tak cholernie zimno! – zadygotał.
– Ja też tam byłem i nie jest mi zimno, ani też nie pocę się?
– Powiedz, że to była bajka wymyślona przez ciebie, że to nie prawda? – Józek skrzywił się.
– Przestań! – Zygmunt objął go. – Chłopie? No, co ty?
Ale Józek zaczął płakać.
– Dlaczego ja? Przecież to była egzekucja?
Zygmunt tylko powtarzał ciągle, „przestań”, obejmował go i coraz mocniej tulił do siebie. Józek jednak nie przestawał.
Położył mu ręce na skronie.
– Przestań, to rozkaz ode mnie. Nie lubię, gdy mężczyzna płacze. Podobałeś mi się, gdy jechałem do Zosi. Byłeś taki męski, taki waleczny. Wtedy, powaliłbyś cały świat na kolana. Dzisiaj, zachowujesz się jak dzieciak.
– Tak mówisz, bo to nie dotyczy ciebie. – zaszlochał jeszcze Józek.
– Mylisz się. – Zygmunt posadził go na łóżku. – W dniu, w którym zginiesz ty, zginę też i ja. Albo inaczej ci powiem, ty zginiesz w dniu, w którym zginę ja. Ja zginę w południe, ty wczesnym wieczorem.
– Co ty bredzisz? – Józek wbił oczy w twarz Zygmunta.
– Nie bredzę, to jest prawda. Do dzisiejszego dnia, przyznaję, wierzyłem w to, pół na pół. Myślałem, że Mirek zginął przez przypadek. Ale Andrzej? To już nie jest przypadek. Wszystko nabiera realnego sensu. Mam zginąć w wieku dziewiętnastu lat, zabity przez człowieka w mundurze. Co robi mężczyzna, w wieku dziewiętnastu lat? Idzie do wojska. Tam jest dużo „człowieków w mundurze”. Prawda? – głupio uśmiechał się do kolegi.
– Czy jesteś pewnym tego, co mówisz?
– Jestem. – bez wahania odpowiedział mu. – Chociaż z drugiej strony, człowiek nigdy nie jest pewnym tego, co się ma stać. Widzisz, Zosia miała być moją, jako dziewica. Gdy dowiedziała się o tym, poszła w tango z Andrzejem. Miała urodzić mi syna, rozstaliśmy się. Dlaczego? Wszystko dlatego, że wcześniej wiedziała o wszystkim. Zadecydowała, że zmieni swoją przyszłość. I zmieniła. Tobie powiedziałem o wszystkim, jeżeli zechcesz zmienisz swoją przyszłość, jeżeli nie, pozostanie tak jak ma być.
– Czy mogę zmienić coś w swoim życiu? – zdziwił się Józek?
– Tak! Będziesz pamiętał o tym wszystkim i gdy przyjdzie czas, będziesz mógł zadecydować o tym, jak masz postąpić. Decyzja będzie w twoich rękach. Chcesz, to ci podpowiem?
– Co takiego? – zdziwił się.
– Możesz wyprzedzić swego kata o krok. Wiesz, że on strzeli do ciebie... wiesz gdzie i kiedy... nie musisz zbaczać z trasy. Czy wiesz, co ja zrobiłbym na twoim miejscu? Woziłbym ze sobą nóź. W chwili, gdy chciałby mnie zaatakować... zrobiłbym to, jako pierwszy.
– To brzmi...
– Jak bajka?
– Nie. Logicznie. Ty masz dobre pomysły. Tylko, że wtedy stanę się mordercą.
– Co jest lepsze? Zostać mordercą w obronie własnej, czy młodym nieboszczykiem? Decyzja należy do ciebie. To jest twoje życie. Ale decyzję podejmiesz nie teraz, ale dopiero wtedy, gdy przyjdzie na to czas.
Popatrzył na stolik.
– Piłeś ten koniak, dlatego zginąłeś. – wskazał na butelkę i kieliszki. – Zlejmy go do butelki...
– Po co?
– Ten, kto wypije tego koniaku, przegra.
– Czy to jakaś klątwa? – zdziwił się Józek.
– My sami zrobimy z tego klątwę. Czy chciałbyś być zawsze wygranym?
– Oczywiście.
– Zlej to do butelki.
Józek szybko pozlewał kieliszki do flaszki.
– Ten, komu nalejesz tego koniaku przegra z tobą. Czy to jasne?
– W co, przegra?
– Na początku naszej rozmowy, powiedziałem ci, że możesz być bogaty... dzięki mnie możesz mieć kupę szmalu, czy chcesz? Jesteśmy skazańcami. Mamy prawo do ostatniego życzenia. Czy chciałbyś spędzić resztę życia, w dostatku i przy forsie? – Zygmunt czekał na odpowiedz.
– Jak to zrobisz?
– To już moja rzecz.
– Tak, chciałbym.
Bez słowa podszedł do niego i objął go. Stali tak chwilę.
– Czy to duża forsa? – zapytał cicho Józek.
– Usiądź. – a gdy usiedli, pociągnął dalej. – U mnie nie ma nic darmo. Za wszystko trzeba płacić. Podam ci trzy możliwości. Wybierzesz sobie z nich jedną. W co umiesz grać?
Józek głęboko zastanowił się.
– Chyba grasz w coś? – zdziwił się nad brakiem zainteresowań kolegi.
– W kręgle, w karty, na wyścigach, w bilard...
– Dobrze. Wystarczy. W każdej z tych gier, możesz wygrywać, ile tylko zechcesz.
– Jak?
– Przed każdą grą, będę ci podawał wygrane. Ale za wszystko mi zapłacisz.
– Czym, albo jak?
– Pierwsza możliwość... możesz zostać moim przyjacielem i będziesz ogrywał wszystkich do cna. Druga możliwość... od każdej wygranej, będziesz mi płacił jedną dziesiątą. I trzecia możliwość... będę robił to bezinteresownie... ale tu jest warunek... nie będziesz nigdy grał z kimś, kogo ci wskażę. Każdy wygrany od niego grosz, zwrócisz mu i nie będziesz miał o to żalu.
– Kto to taki? Waldek?
– Spoko! Jeszcze nie znam jego imienia. Jeszcze nie wiem, w co chcesz grać? A pro po, w co chciałbyś grać z chłopakami z hotelu? Czy jest jakaś gra na pieniądze... ale duże pieniądze?
– Niektórzy grają w pokera... to są duże pieniądze.
– Jak duże?
– W ciągu nocy przegrywają pensje.
Zygmunt pokiwał głową.
– Czy to jest dla ciebie dużo?
– Pensja? No pewnie!
– Zagraj z nimi. Ustaw grę z chłopakami przy forsie. – patrzył jak na twarzy kolegi zakwitał uśmiech. – Jara cię to, co? Ale najpierw musisz udowodnić mi, że potrafisz grać w tego pokera.
– Mam wygrać z tobą? – zdziwił się.
– Ze mną jest łatwo wygrać w pokera, bo ja nie umiem w to grać. Znajdę kogoś, kto umie i zagra z tobą. Do tego czasu zastanów się, jak zechcesz płacić mi za usługę?
– Za usługę? To chcesz nazywać usługą?
– A jak chciałbyś nazywać to? Nazywaj jak chcesz.
Zygmunt chciał wyjść.
– Znajdź kogoś, z kim mógłbyś zagrać pokazówkę. Muszę wiedzieć, że umiesz w to grać.
Wyszedł. Chciał iść na dół do Waldka, ale na schodach spotkał Józefa.
– Czy umiesz grać w pokera? – rzucił mu pytanie.
– Tak, a co chciałbyś ze mną zagrać? – zaśmiał się śmieszek.
– Chcę sprawdzić Józka, czy potrafi grać?
– Ale kochany kolego, to nie dziś. Wyjeżdżam za chwilę. A co, chcesz wygrać z Józkiem? On jest słaby w pokera. – zaśmiał się Józef. – Wątpię czy w ogóle potrafi grać?
– Ile czasu trzeba, na zagranie jednej partii?
– Na jedno rozdanie? Minuta, dwie? Zależy jak się gra?
– Jak bardzo się spieszysz?
Przekładał teczkę z ręki do ręki.
– Daj się skusić na jedną partyjkę.
– Na jedną... o szóstej muszę wychodzić... – wciąż się uśmiechał.
– O szóstej?? Chłopie, to jest tyle czasu? Sam mówiłeś, że to może potrwać kilka minut. – objął go ramieniem i poszli do pokoju.
Już na korytarzu, Józef powstrzymał się i poprzez uśmiech na twarzy, chciał pokazać swoją surową minę.
– Czy wiesz, że to jest gwałt?
– A skąd! Nie wiedziałem! – tym samym tonem odpowiedział mu.
W pokoju wyjaśnił Józefowi...
– Zagracie obaj jedną partyjkę i ty powiesz mi, czy Józek umie grać w pokera. – usiedli. – Ale ma to być gra profesjonalna.
Józef znów uśmiechnął się. Miał taki dziwny śmiech, bardzo serdeczny.
Zygmunt przyglądał się im jak się licytowali. Gdy skończyli, Józef stwierdził, że Józek jest słabym graczem. Brak mu ikry. Padła propozycja od Zygmunta.
– Wyobraźcie sobie, że jest was czterech. Wy obaj macie w kieszeni po dziesięć tysięcy do stracenia, lub nie do stracenia, tylko macie te pieniądze. Ale wasi partnerzy mają walizkę pieniędzy i wy musicie wygrać. Czy mogę wam rozdać jeszcze jedną partyjkę?
Zgodzili się.
– Ty... – wskazał Józka. – ... masz dawać z siebie wszystko. Lepszego od ciebie nie ma przy stole. Tak musisz myśleć.
Rozdał im karty.
– Musisz wierzyć, że tym razem wygrasz.
Józek zmienił dwie, Józef jedną. Licytację przebijał Józek. Zygmunt doradzał mu wysoko grać i dopingował go. Józek jednak był ostrożny.
– To i tak jest fikcja. Połóż teraz karty i niech Józef powie ci, jak wysoko powinieneś grać. Powiedz mu, ile mógł stawiać?
Zygmunt zgodził się, że Józek zagra. Teraz trzeba było tylko znaleźć jeszcze trzech. Trzech i to z forsą. Tym miał zająć się Józek.
Zygmunt poszedł do Waldka, spytać czy ten umie grać w pokera. Chciał koniecznie szkolić Józka. Gdy to usłyszał jego kolega też Józef, zaczął się śmiać. Od lat grał w pokera. Był słynny na cały hotel. Dzień wypłaty był jego dniem żniwnym. Przychodził do pokoju obłowiony. Na samą myśl, że miałby wygrywać ktoś inny niż on, wpadł w śmiech. Wyśmiał Zygmunta.
– Zarozumiałość to straszny grzech. To także błąd. – uprzedził go.
– Jeżeli to jest grzech, to uwielbiam takie grzechy. Kocham takie grzeszki. Lubię tak grzeszyć. – zaśmiał się Józef wychodząc.
– Czy on naprawdę jest taki? Czy tylko szpanuje? – zapytał mieszkańców Zygmunt.
– Ubodło go. – zaśmiał się jeden z nich.
– Jak to ubodło? – nic z tego nie rozumiał.
– Czy ciebie by nie ubodło, gdybyś był uznawany za najlepszego w pokera, a ktoś powiedziałby, że są lepsi od ciebie? – dodał tamten.
– Waldek, czy to prawda, co mówi... jak ty masz na imię? – zapytał go Zygmunt.
– Józek! W tym pokoju wszyscy to Józki.
– Nie. On jest Waldek. – roześmiał się Zygmunt.
– To wyjątek. – dodał Józef.
Wracał właśnie mały Józek z czajnikiem wody na kawę.
– Czy już przeszła ci chęć grania w pokera? – zaśmiał się od samego progu.
– Ja nigdy nie grałem w pokera i nie mam ochoty grać. Ale... kiedyś byli bogowie i nastał zmierzch bogów... wyginęli. Ty twierdzisz, że jesteś najlepszy w pokera... jestem gotów udowodnić ci, że nastał twój zmierzch. Najwyższy czas, aby twoje miejsce zajął ktoś inny. Co ty na to?
Mały Józek zaśmiał się.
– Nawet nie wiesz chłopcze, co mówisz? – rzucił mu pogardliwie.
– Chłopcze wie, co mówi. To ty, chłopcze nie wiesz, co mówisz. – wycedził Zygmunt. – Od dziś, nigdy już nie wygrasz. Chłopcze! – wstał, chciał wyjść.
– Zygmunt! – Waldek szarpnął go za rękę.
– Czy chcesz, abym ci to udowodnił? – Zygmunt rzucił Józkowi. – Ustaw chłopaków. Zorganizuj pokera. Dam ci gracza, który wyrucha was bez mydła.
– Nawet nie wiesz, co mówisz. – Józek wciąż się śmiał.
– Twierdzisz, że zawsze wygrywasz? Jeżeli i tym razem wygrasz, jesteś dobry. Ale jeżeli tym razem przegrasz, od dziś, za każdą przegraną dychę, będziesz dawał mi jeden złoty. Idziesz na taki układ? Jeżeli przegrasz stówę, dajesz mi dychę. Jeżeli przegrasz tysiąc, dajesz mi stówę.
Józef patrzył na niego, kalkulując. Wszyscy patrzyli i czekali decyzji.
– Boisz się, bo jesteś słaby. Gdybyś był dobry, przyjąłbyś wyzwanie.
Józef poczerwieniał.
– Kto to ma być? – zapytał.
– Czy ja pytam ciebie, kogo ty zorganizujesz? Będzie gracz. Ile musi mieć forsy, abyście zechcieli z nim usiąść do stołu? – jakiż on był pewny siebie.
– A ile on ma?
– Pytam wyraźnie, ile musi mieć, abyście zechcieli z nim usiąść? Tysiąc, pięć tysięcy, dziesięć tysięcy?
– O kurcze! – zawołał któryś. – To jak w Los Wegas!
Józef stanął przy oknie i patrzył w dal. Kalkulował.
– Dzisiaj, przed wypłatą, nikt nie ma pieniędzy. Jutro może być? – zapytał nie odwracając się.
– Zapytam gościa. Dam ci odpowiedz... za dziesięć minut. – już prawie wychodził, gdy jeszcze raz zapytał go. – Od każdej przegranej, płacisz mi dziesiątą część. Stówę od tysiąca.
– Najpierw muszę przegrać.
– Ty już przegrałeś. – Zygmunt posłał mu uśmieszek.
Józek Wiech nie miał innego wyjścia, jak tylko przystać na propozycję kolegi. Uzgodnili, że zagrają wtedy, gdy reszta chłopaków będzie gotowa, czyli w dniu wypłaty. Mały Józek nie miał nic przeciwko temu.
– W jaki sposób chcesz odbierać zapłatę? – zapytał Zygmunta Józek.
– Powiedziałem ci. Wybierz sam sposób odwdzięczenia się. Przypomnę ci. Mogę zrobić to bezinteresownie, ale wskażę ci, z kim masz nie grać lub, kogo masz nie ogrywać. Możesz zostawiać pod moją poduszką jedną dziesiątą tego, co wygrasz. Albo trzeci wariant, możesz zostać moim przyjacielem i ogrywać ich do cna. Przedtem nazwałem to, będziesz mógł ich ruchać bez mydła. Nie musisz mówić mi, który wariant wybierasz. Po prostu, zadecyduj sam.
– Dobrze. W jaki sposób będziesz mi przekazywał jak mam wygrywać?
– Na godzinę przed grą. Wyprzedzimy czas. Ty będziesz tam. Poznasz ich wszystkie ruchy. Każde zagranie. Zależeć będzie tylko od twojej pamięci, czy zapamiętasz to?
Z niecierpliwością czekali na następny dzień. Balangi, jakie panowały na korytarzach i w pokojach pijaczków, zakłócały spokój hotelu, ale hotelowcy byli przyzwyczajeni do tych sytuacji.
Po poobiedniej sjeście, Zygmunt odwiedził Waldka w pokoju.
– Dzisiaj gramy. – na powitanie poinformował go mały Józek.
– Wiem. Mój zawodnik jest gotowy. Odpoczywa przed wielką grą. – poinformował kolegę.
– Już teraz możesz powiedzieć, kto to taki?
– Skoro chcesz? – odpowiedział mu Zygmunt i od razu przez chwilę pomyślał. – Jednak zaczekam jeszcze. To będzie dla was zaskoczenie. To będzie szok. Dowiesz się w odpowiednim czasie. Uważam, że to nie ma różnicy, kto to będzie? Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
– Prawdę mówiąc, nie. – mały Józek był niepocieszony.
Chłopaki w pokoju podśmiewali się z rozmawiających. Sytuacja była dla nich ciekawa i podniecająca. Mały Józek okazywał pewne zdenerwowanie. W pewnej chwili wyszedł.
– Zygmunt? – zagadał go Waldek. – Chyba ty...
– Ty lepiej zamilcz. – powstrzymał go.
– Nie chcesz chyba powiedzieć... – Waldek nie dawał za wygrane.
– Powiedziałem, milcz. – znów nie dawał mu dojść do słowa. – Jeśli chcesz wiedzieć, tak... ja pomogę mu. Pomogę swojemu graczowi. To ja namówiłem go. Lubię, gdy moi koledzy mają kupę szmalu. Chcę, żeby on miał kupę szmalu.
– Ale wiesz, że to nieuczciwe? – Waldek nie chciał się aż tak jarać jak Zygmunt.
– A co twoim zdaniem jest uczciwe? Powiedz mi... daj chociaż jeden przykład.
– Czy to będzie zgodne z twoim sumieniem?
– Czy uczciwe jest to, że ty w zakładzie z pół rocznym stażem, robisz to samo, co ten z dziesięcioletnim stażem, tylko, że ty masz na godzinę trzy złote, a on dziesięć złotych? Wiem coś na ten temat, bo przeżywam to. Jebią mnie w zakładzie wszyscy i to tylko dlatego, że jestem młody jako pracownik. Czy zrobię dobrze, czy źle, zawsze jest źle? Może z tobą jest inaczej? Wszystko możliwe?
Chciał skończyć, ale był tak podekscytowany, że nie mógł.
– Gdy wieczorem zamykam oczy, czy wiesz, co widzę?
Waldek spojrzał na niego zdziwiony.
– Przed oczami mam bramę, ale nie jest to brama do raju, ani do nieba. Kiedyś uciekałem, broniłem się. Budziłem się zlany potem. Wiem, że moim przeznaczeniem jest piekło. Ale jeśli już mam tam iść, chcę tu na ziemi coś przeżyć, czegoś doznać.
– To nie tędy droga. – wciął mu się Waldek.
– Rozumiem i to bardzo dobrze, że gdy zwyciężał mały Józek, zawsze mieliście w pokoju wszystko, alkohol, słodycze, czasami dziwki. Teraz czas pożegnać się z tym. Nie wrócą te lata, te lata szalone. – zaśpiewał.
Wstał i skierował się do wyjścia.
– Wszystko to, przenoszę do naszego pokoju. Widzisz Waldeczku, gdy stanie się tak jak myślę, możliwe, że nie będę musiał pracować. Będę ustawiał tylko gry i ściągał od każdego z bufonów haracz. Tacy dumni i pewni siebie jak mały Józek, to wielka kasa dla mnie. Myślę, że co obiecał, zapłaci mi.
– Wątpię. – odpowiedział za Waldka duży Józek.
– Jest niesłowny?
– Nie, dlatego. Dlatego, że on jeszcze nigdy nie przegrał. – zaśmiał się duży.
– Dzisiaj będzie zmierzch bogów. – zarechotał Zygmunt. – Jutro przyjdę do małego po szmal. – wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Waldek poderwał się i wyskoczył za kolegą.
– Zygmunt! – zawołał już na korytarzu. – Przecież nie musisz przechodzić przez tą bramę? – powiedział do kolegi.
– Ty myślisz, że w piekle tylko smażą? Tam też tętni życie. To może być także ciekawy rozdział. – z niekłamaną kpiną i uśmieszkiem odpowiedział mu.
– Nie rób tego. – poprosił Waldek.
Ale nie odpowiedział mu. Dumny ze swego zła, poszedł bardzo spokojnie na górę.
– Nie rób tego, słyszysz? – zawołał jeszcze za znikającym kolegą.
Ale w odpowiedzi usłyszał tylko jego śmiech.
– Nie wrócą te lata, te lata szalone... – śpiewał.
Nadszedł wreszcie wieczór, kiedy wszyscy szykować się zaczęli do pokera. Do ich pokoju zapukał mały Józek, z powiadomieniem, że o dziesiątej zaczynają grać.
– Co tak patrzysz? – powiedział do Józka Zygmunt, gdy mały Józek już poszedł.
– Czasami obawiam się.
– To źle. Musisz wierzyć w siebie. – wystawił na środek taboret. – Musisz wierzyć, że nie ma nikogo lepszego od ciebie. Inaczej, nie masz tam, po co iść. Siadaj.
Zaczął masować mu kark. Pochylił go i brzegami dłoni trzepał jego plecy, potem jeden bok, aż zaczął jęczeć... i drugi. Odrzucił mu głowę do tyłu i próbował to samo zrobić z jego piersią, ale bolało go.
– Taki masaż pomoże ci. Musisz się rozluźnić. Nie masz prawa być spiętym. Wyciągnij przed siebie ręce.
A gdy on wyciągnął dłonie przed siebie, robił coś, czego Józek nie rozumiał.
– Co robisz? – nie wytrzymał.
– Chcesz wiedzieć, czy chcesz wygrać?
– Chcę wygrać.
– A więc nie musisz wiedzieć, wystarczy jak widzisz.
Czynił ze swych rąk obejmę wokół ręki Józka i przeciągał od ramienia do palców. Powtarzał to trzy razy. Potem drugą rękę i znów powtarzał trzy razy.
– Te ręce muszą wygrać. Muszą tak grać, aby nikt nie zagiął cię.
Położył ręce na jego skroniach. Palcami zataczał kółka wokół skroni, co wyglądało jak masaż.
– Ta głowa musi tak myśleć, aby wygrać, aby nikt nie odważył się zagiąć cię.
– Uważasz, że to pomoże? – zdziwił się Józek.
– Kiedyś powiedziałem do swego kolegi Mirka, pojedziesz do domu i zrobisz... to i to, i wyobraź sobie, pojechał i okaleczył się tak, że już nie ma go wśród żywych. To samo powiedziałem do swego kolegi Andrzeja. Powiedziałem mu, pojedziesz do domu i uczynisz tak jak Mirek. Pojechał i okaleczył się, i nie ma go wśród żywych. Znaczy to, że siła moich słów jest wielka. Nie chcę więcej zabijać. Tobie daję rozkosze tego świata. Pójdziesz do nich i wygrasz. Ograsz ich tak, że z płaczem pójdą do swoich pokoi. Inaczej, nie przychodź tu.
– Rozkazujesz mi? – zdziwił się.
– Tak! Rozkazuję ci, masz wygrać z nimi! Masz ograć ich z kretesem, bez pardonu. Masz zostawić ich gołych i niewesołych. Gdy nie będą mieli czym płacić, zabierz im ostatnie gacie. Puść ich nago. Nawet bez majtek.
Józek słuchał tego jak bajki.
– Aby wszystko mogło się stać, zobaczysz jak grałeś. Wstań.
Odsunęli taboret.
– Daj ręce. Wyprzedzimy czas. Pójdziemy tam i zobaczymy jak gracie. Zobaczysz wszystkie swoje złe zagrania. Wszystko po to, abyś nie popełnił tego błędu raz jeszcze. Oczywiście, jeżeli jakiś błąd popełnisz. Zamknij oczy i unieś głowę do góry.
Znaleźli się w pokoju, gdzie grali. Józek chciał zachowywać się jak złodziej.
– Nie obawiaj się, oni nas nie widzą, ani nie słyszą. My dla nich nie istniejemy. Jeżeli chcesz zobaczyć ich karty, a któryś ukrywa je, wystarczy, że położysz rękę nad jego kartami i zobaczysz, co chcesz widzieć.
– Fantastyczne! – zawołał Józek.
– Ale dlaczego ty grasz? Ja miałem grać?
– To jesteś ty. Nie możesz widzieć sam siebie. Dla ciebie, to jestem ja, ale w rzeczywistości to jesteś ty. Chcesz, to niech to będzie Cegłowszczak. – pstryknął palcem.
Miejsce Zygmunta zajął Józek Cegłowski. Lepiej wyglądał na tym miejscu. Był weselszy, zabawniejszy. I grający lepiej się poczuli.
– Józef słyszy i rozumie ciebie, może nawet widzi. To przecież jesteś ty. Reszta... macnij któregoś. Twoje ręce przechodzą przez nich jak przez mgłę. Jeżeli chcesz, usiądź na któregoś miejscu. – posadził Józka na krześle. – I możesz podpowiedzieć mu. Logiczne, że uczynisz to źle, bo chodzi tobie o to, aby on przegrał. Czy wiesz, co wtedy on powie? Posłuchaj!
– Co za cholera jasna mnie podkusiła, żeby tak zagrać! – zaklął mały Józek.
Zygmunt uśmiechnął się.
– Przyglądaj się każdemu rozdaniu. Patrz, jak grają. Kiedy i jak zagrać? To ty, będziesz tu siedział. Czy widzisz, co zaćmiewa ich umysły? To nie dym z papierosów, to aromat twojego alkoholu. Pamiętaj, masz wziąć ze sobą butelkę. Im więcej wypiją tym więcej przegrają. Nie dawaj im więcej, jak kieliszek. A dla tych, co przegrają tysiąc... tym możesz polać drugiego.
Józek przechadzał się od jednego do drugiego, podglądając ich karty. Zmieniali sytuacje. Powtarzali zagrywki. Aż wreszcie minął ich czas. Uznali, że czas powrócić. Gracze skończyli grę.
– Możesz otworzyć oczy. – powiedział do Józka.
– Dlaczego trzymamy się za ręce? – zdziwił się Józek.
– Przestań. Musisz wszystko pamiętać. Nie zadawaj głupich pytań. Jesteśmy przed grą. Byliśmy tam siłą woli. Czy pamiętasz wszystko?
– Chyba tak. – Józek dotknął palcami skroni.
– Chyba, czy na pewno? – Zygmunt przyglądał się mu. – Musisz pamiętać wszystko. Ja tego chcę. Rozumiesz, ja chcę. Chcę, to znaczy... rozkaz.
Niebawem zapukał ktoś do drzwi. Chłopaki szli już do „kasyna”.
– Ja już idę! – zawołał do drzwi Józek.
Zygmunt wyjął z portfela sto złotych.
– Ten pieniądz połóż przed sobą, ale nie graj nim. Kładź na nim rękę, a będziesz widział ich karty. Czy masz wystarczająco pieniędzy?
– Powiedziałeś, że będę wygrywał... – oburzył się.
– Tak, ale każdy gracz miał mieć odpowiednią sumę. Mówiłem ci.
Józek przeliczył. Miał cztery tysiące trzysta. Zygmunt dołożył mu jeszcze resztę.
– Pieniądze, które pochodzą z mojego portfela, nimi graj najpierw. One wygrywają. Dla pod puchy, raz zagraj swoimi.
Podzielił pieniądze w kieszeniach.
– Wróć jako wygrany. Musisz. Weź koniak.
– Ty o wszystkim pamiętasz. – pochwalił go zadowolony.
Z uśmiechem opuścił pokój.
Józek z wielkim rozmachem wszedł do pokoju. Już chciał zapalić światło, gdy Zygmunt zaczął jęczeć. Stanął i nasłuchiwał. Był to jęk z koszmarnego snu. Zapalił światło i cicho zamknął. Podszedł do jego łóżka.
– Ej. Obudź się. – trącił go.
Zygmunt mamrotał coś.
– Obudź się. Zygmunt.
– Niech mnie ktoś obudzi. – prosił przez sen z jękiem. – Niech mnie ktoś obudzi. Obudźcie mnie.
Józek szarpnął go za ramiona, ale on jęczał jeszcze bardziej. Posadził go na łóżku i powoli, śpioch przychodził do siebie.
Patrzył na pokój oniemiałymi oczyma. Nie rozumiał, dlaczego Józek cieszy się. Nie rozumiał, z czego on się cieszy.
– Czy ja jeszcze śpię? – zapytał w pewnej chwili.
– Nie. Już nie śpisz, bynajmniej tak myślę? – Józek przestał wreszcie cieszyć się i patrzył na kolegę.
– To był koszmar. To był najkoszmarniejszy koszmar z moich koszmarów. To było coś najgorszego. – mamrotał Zygmunt. – To była najgorsza noc z moich nocy.
– Dla mnie to była najcudowniejsza noc. – Józek ukląkł przed Zygmuntem. – Spójrz! – zaszeleścił plikiem banknotów przed jego nosem, ale kolega nie zareagował.
– Gdzie byłeś? Znalazłeś to, czy ukradłeś? Czy to są pieniądze? – mamrotał Zygmunt.
– Chłopie obudź się. Ja wróciłem już. Nie zadawaj głupich pytań.
– Strasznie zimno mi. – wzdrygnął się.
– Nic dziwnego. Jesteś zlany potem. Popatrz na poduszkę.
– Jaki dzisiaj dzień? Która godzina?
– O kurcze!? – Józka przestało to już bawić. – Jest wpół do pierwszej. Dzisiaj jest już środa. Grałem w karty i wygrałem. Za kilka godzin wstajemy do roboty.
– Czy ja jeszcze śpię? Obudź mnie. Śnią mi się koszmary. Gdy mnie obudzisz, opowiem ci. Proszę, obudź nie.
– Ty już wstałeś. Ty już nie śpisz. – przekonywał go.
– Dzięki Bogu! Nigdy więcej takiej nocy! Daj mi wody.
Gdy napił się zaczął opowiadać Józkowi.
– To chyba nie był sen? Gdy tylko wyszedłeś, chciałem się położyć. Zgasiłem światło, gdy nagle pękła żarówka i snop ognia spadł na podłogę. – spojrzał na palące się światło. – O kurcze!? To chyba jednak był sen? Wystraszyłem się i chciałem iść do Waldka. Poszedłem tam, ale nikt mi nie otworzył. Chciałem iść na telewizję, ale było zamknięte. Gdzie tylko stanąłem, pękały żarówki i snopy ognia spadały na podłogę. Nie chciałem deptać po szkłach i wróciłem do nas.
– To żaden koszmar? Co w tym koszmarnego?
– Wiedziałem, że żarówka pękła. Już nie waliłem głupa i nie zapalałem światła. Położyłem się po ciemku. Ledwie się położyłem, ktoś zaczął biegać po balkonie...
– To pijaczki!?
– To nie były pijaczki. Oni szukali tego, co pozbijał im żarówki. Chodzili i nawoływali się. Mówili, w którym pokoju ile żarówek pękło.
– I co w tym koszmarnego? – zdziwił się Józek.
– Najwięcej rozmawiali pod naszym oknem. W pewnej chwili zbili szybę i weszli tu. Pokazywali na mnie. Poznawali mnie. Pytali się jeden drugiego, czy na pewno widzieli mnie...
– I to taki koszmar?
– Mieli ze sobą pochodnie...
– Nie było światła, mieli pochodnie.
– To nie dlatego...
– A dlaczego?
– Oni chcieli mnie spalić żywcem...
– Nie prawda. – usiadł na łóżku obok niego. – Na pewno, w dzieciństwie bałeś się ciemności? To powraca do ciebie. Nie ma koszmarów. Nie ma strachów, my je sobie tworzymy sami.
– Chciałbym, aby to była prawda. Podoba mi się twój tok myślenia. Nie istnieje nic, czego się boimy. Ale mimo wszystko sprawdź, czy oni wybili okno?
– Gdyby wybili okno, zmarzłbyś do tej pory. Chłopie na dworze jest zima, mróz. To jest luty.
Zygmunt popatrzył na niego i chwilę pomyślał.
– Masz rację. – objął Józka.
– Fu! Jesteś fatalnie spocony. – odsunął się od niego.
Zygmunt wziął ręcznik i poszedł do łazienki.
– No i co? Lepiej się czujesz? – przywitał go.
– O całe niebo lepiej. Zmyłem, całe to gówno z siebie. Muszę się trochę przespać. Sen odbiera mi pamięć o wszystkim, co złego uczyniłem tego dnia. Rano wstanę inny i rześki, i nie będę pamiętał o złym, wczorajszego dnia.
– Czy cieszysz się? – zapytał go Józek.
– Tak. – bez namysłu odpowiedział mu. – Ale, z czego? Bo odpowiedziałem, ale nie wiem, z czego?
Józek pomachał harmonią banknotów.
– Pieniądze nigdy nie podniecały mnie. Pieniądze na mnie nie działają.
Przekręcił poduszkę i kołdrę na drugą stronę. Położył się do łóżka.
– No nie mów, że nie chciałbyś mieć takiej fury pieniędzy?
– Nie chciałbym. Wolę spokój ducha. Nie życzę ci takich koszmarów.
Odwrócił się do ściany i próbował zasnąć.
– Posłuchaj jak pięknie szeleszczą.
Józek stanął przy łóżku Zygmunta i z góry, bardzo powoli, puszczał na niego pieniądze.
– Odwróć się. Popatrz na to. – pociągnął go za ramię.
– Zygmunt? Ty płaczesz? Dlaczego? Co takiego zrobiłem?
– Nie mogę spać na lewym boku, widzę koszmary. Muszę spać na prawym boku. Wtedy nic mi nie śni się.
– I o to płaczesz?
Ale chłopak spuścił oczy.
– Wpłać te pieniądze na książeczkę. Ten ktoś, kto zostanie po tobie, będzie mógł dostatnio żyć. Posłuchaj mnie.
– Kto zostanie po mnie? Ja nie mam nikogo takiego, komu mógłbym zostawić pieniądze.
– Ale będziesz miał. Jeżeli zechcesz porozmawiamy o tym w dzień.
Józek pozbierał pieniądze.
– Weź to w ręce, naciesz się.
Ale Zygmunt odsunął ręce.
– Nie chcę tego dotykać. Idźmy spać.
– Skoro nie możesz leżeć na lewym boku. Józefa łóżko jest wolne. On wraca dopiero za dwa tygodnie.
– Dziękuję, mam swoje łóżko.
– W razie koszmarów, szybciej cię przebudzę.
Zygmunt podniósł się ze swego łóżka i przeszedł na łóżko Józefa.
Tego dnia, w pracy, koledzy chcieli pokazać Zygmuntowi, że tak naprawdę, nie istnieje prawdziwa przyjaźń pomiędzy chłopakami.
Sylwek z Czarkiem... Czarek pełnił funkcję, społecznego inspektora BHP, namówili się, że chcą nakryć Zygmunta na robieniu fuchy, aby móc później bezpłatnie robić fuchy u niego.
Zygmunt wybrał się właśnie do wypożyczalni, gdy przy okienku spotkał go Tadek Zalewski.
– Chłopaki od nas, coś tam szykują na ciebie. – zagadał do niego.
– To znaczy? – nic z tego nie zrozumiał.
– Nie wiem, co to znaczy? – odpowiedział mu Tadeusz. – Na twoim miejscu miałbym się na baczności.
– Żyję w zgodzie z chłopakami z waszego gniazda. To moi koledzy.
– Ale fuch nie chcesz im robić.
– Przyjdzie czas i na fuchy.
– W razie czego, ja z tobą nie rozmawiałem.
– To ostrzeżenie?
– Myśl jak chcesz? Tak, to ostrzeżenie. – Tadek odszedł, nawet nie załatwiał sprawy.
Po śniadaniu przyszedł do niego Sylwek. Prosił go, aby ten dorobił mu część. Tak banalnie prostą, że aż śmieszyło go. Nie miał akurat czasu i nie chciał, aby ten zostawiał mu materiał. Na siłę oddał mu go. Był zawalony robotą dla wydziału.
Sylwek niechętnie, ale zabrał. W pewnej chwili Zygmunt zauważył, że Czarek zmierzał do biura kierownika. Sylwek od razu odwrócił się, tak, aby nie widziano go. Przy drzwiach kierownika spotkał wydziałowego behapowca i razem skierowali się ku niemu. Sylwek, czym prędzej odszedł od Zygmunta. Chciał podejść do nich, ale oni skierowali się ku stojącemu nieopodal mistrzowi.
Zygmunt kątem oka spoglądał na nich. Był pewien, że idą ku niemu. Zerknął jeszcze na Sylwka, ale ten dawał znaki kolegom. Zygmunt, czym prędzej zamknął swoją szafkę. Ale już obok niego stanęli gęsiego.
– Jesteśmy z komisji zakładowej. – stwierdził Czarek. – Na polecenie kierownictwa musimy zrobić ci kontrolę stanowiska.
– Nie mam nic przeciwko temu. – skomentował Zygmunt.
– Czy rozumiesz, co oni chcą zrobić? – zapytał go mistrz. – Musicie mu to powiedzieć. – skierował się do Czarka.
– Złożony został donos, że zamiast swojej pracy wykonujesz kolegom fuchy. Kierownik polecił nam skontrolować cię. – oświadczył Czarek.
– Proszę bardzo! Nie mam nic do ukrycia. Czy mogę wiedzieć, kto doniósł na mnie? – zapytał Zygmunt.
– Powinieneś wiedzieć, komu robisz fuchy! – stwierdził Czarek.
– Oto chodzi, że nikomu i dlatego chciałbym wiedzieć. – szybko odparł Zygmunt.
– Nie możemy ci powiedzieć. Musimy milczeć. – Czarek nadal był tajemniczy.
Zygmunt spoglądał na nich dziwnie. Kątem oka zerknął na odchodzącego Sylwka.
– Kacie, czyń swoją powinność. – zacytował. – Nie mam czasu na dyskusje z wami. Jest mistrz, on tu pracuje dłużej ode mnie. Lepiej wie, jak daleko sięga mój rejon, co należy do mojego rejonu i tak dalej. Ja mam dużo roboty.
– Niestety, ale na jakiś czas musisz przerwać swoją pracę. – skomentował Czarek.
– Nie mogę. Mam dużo pilnej roboty. – Zygmunt chciał wziąć się za robotę, ale mistrz powstrzymał go.
– Chyba znasz przepisy? Jeżeli ktoś jest... – wtrącił mistrz.
Ale Zygmunt przerwał jego wypowiedz wyłączeniem obrabiarki i stanął wulgarnie przed przybyszami.
– Dobrze! Słucham! – starał się być nieuprzejmy.
– Teraz lepiej. – mimo jego nieuprzejmości bardzo rzucającej się w oczy pochwalił mistrz.
– Może zaczniemy od początku? Kim jesteście i czego chcecie? – starał się ich zdenerwować.
Popatrzyli na niego ze zdumieniem.
– Chyba nie musimy ci się przedstawiać? Znasz nas! – skomentował Czarek.
– Mylisz się. Musicie. – szyderczo zaśmiał się w jego stronę. – Kim jesteście i czego konkretnie chcecie?
Spojrzeli po sobie i niestety kolejno przedstawili się. Rozmowa ich stała się bardzo urzędowa. W pewnej chwili Czarek powiedział do tokarza.
– Chcemy zajrzeć do twojej szafki.
– W dupę sobie zajrzyjcie, a nie do mojej szafki! – zdenerwował się Zygmunt. – To jest moja szafka i otworzę ją temu, komu będę chciał!
– Spoko, spoko! – powstrzymał go mistrz.
Przybysze spojrzeli po sobie.
– Przepraszam panowie. – za swego pracownika powiedział mistrz. – Czy masz tam coś cennego? Coś, czego nie chcesz pokazać im? – szepnął do pracownika.
– Tak. – Zygmunt kiwnął głową. – Jest tam sporo cennych i ciekawych rzeczy. I oni nie muszą wcale tego widzieć.
– A jednak! – uśmiechnął się ten drugi do Czarka.
– Wpadłeś koleś. – szepnął Czarek.
– Ty nawet nie wiesz, co mówisz. – zaśmiał się Zygmunt. – Ale to już twój problem.
– Będziesz musiał jednak otworzyć nam. – śmiejąc się, dodał Czarek.
– Mistrzu, niech pan powie im, żeby spierdalali stąd. – rozgniewał się już na dobre.
– Hola, hola... – powstrzymał go mistrz. – Daj klucze i otwórz im. – pochylił się ku niemu. – I więcej kultury.
– Panie mistrzu, ja tam nic nie mam, co by ich mogło zainteresować.
– Dobrze! Więc otwórz im.
Wziął od Zygmunta klucze i otworzył szafkę.
– W porządku! Ale chcę wiedzieć, kto mnie podkablował? Chyba tyle możecie mi powiedzieć?
Kolega Czarka aż przykucnął przy szafce. Z zachwytu zagwizdał.
– Jest trochę tego. – uśmiechnął się. – Co to jest i czyje to jest? – spojrzał na Zygmunta.
– Nie wiem, co to jest i nie wiem, czyje to jest? Leży, bo leży. Schowałem to, bo czułem, że tacy jak wy przyjdą tu do mnie. Tyle tylko mogę wam powiedzieć.
– Powiedziałeś, że nie masz tu nic, co by ich zainteresowało? – wystraszył się mistrz.
– Nie sądziłem, że to ich zainteresuje. – zdziwił się Zygmunt. – Skąd mogłem wiedzieć, czego oni szukają?
– Nawet nie będę mógł ci pomóc. – szepnął ku niemu.
– Hola, hola!! – zawołał Zygmunt patrząc co oni robią. – Wy chcecie to zabrać?
– Tak! Co, zdziwiony? To są dowody rzeczowe. – śmiał się Czarek.
Zygmunt spojrzał na mistrza.
– Powiedziałem, że nawet nie mogę ci pomóc. Nie patrz tak na mnie.
– No dobrze. Skoro chcecie zabrać detal, musicie zabrać i resztę. – sięgnął do szuflady. – Po co mi to? – rzucił na szafkę przewodniki i rysunki.
– Jak to? – zdziwił się mistrz. – To robota z rozdzielni?
– Tak! A czego wy w ogóle szukacie? – skierował się do wysokiej komisji.
– Dobrze, dobrze! – powstrzymał wszystko kolega Czarka. – Uważam, że to tylko tani chwyt. – wziął do ręki rysunki i po kolei sprawdzał detale.
– Zaraz się okaże, czy kolega zna się dobrze na rysunku? – już uśmiechał się Zygmunt.
Mistrz spoglądał na swego pracownika i czuł pewną satysfakcję z kawału, jaki on zrobił wysokiej komisji.
– Tani chwyt, to zrobiono wam. Lepiej, zrobiono was porządnie w chuja. Przepraszam, w ciula.
Mistrz odwrócił się plecami do komisji.
– Wiedziałeś o tym, że będą cię kontrolować?
– Pewien dobry duszek szepnął mi to i owo. Nie sądziłem tylko, że na kontrolę przyjdzie ktoś, kogo przez jakiś czas uważałem za kolegę.
– Kolegami nadal będziemy. – wyjaśniał Czarek. – To w niczym nie powinno zmienić naszych...
– Dobrze, dobrze! – przerwał mu Zygmunt. – Widać było jak bardzo chcesz, albo chcecie znaleźć coś.
– Jeszcze wizytacja nieskończona. – głupio uśmiechnął się Czarek.
– Pilnuj! Szukaj! Masz rację. – uśmiechnął się Zygmunt.
– Mam nadzieję, że coś znajdziemy. – uśmiechał się dalej głupio Czarek.
– Myślę, że wiem, czego szukacie? Nawet wiem, gdzie to coś się znajduje. Tuż przed wami Sylwek był u mnie. Przyniósł to coś. Tak strasznie zależało mu na tym, abym zrobił mu to od razu. Pieprznąłem to pod maszynę. Leży gdzieś pod wanną. Jeżeli zależy ci, kładź się i szukaj. – uśmiechał się tym razem Zygmunt.
– Nie, nie zależy mi. Nie przyszedłem, żeby coś znaleźć, ale...
– Nie pierdol! Ty, do kierownika sprzedałbyś kolegę, sprzedałbyś pracownika. Stąd widać, jak mu dupę liżesz, jak latasz ciągle do niego ze szklaneczką na kawę. Za kawę trzeba odrobić, sprzedając takich jak ty.
– Pieprzysz!
– Gdyby pieprzył, to by dupą ruszał. – obronił go mistrz.
– Chcieliście mnie w oczach mistrza oczernić. Czaruś, przyjdzie kiedyś taki dzień, że tym samym odpłacę ci się. Ja nie straciłem nic, ale ty stracisz i to dużo. Zapamiętaj to sobie. Tym samym odpłacę tobie, co ty chciałeś zapłacić mnie.
– Straszysz mnie?!
– Broń Boże! Ale zapamiętaj sobie, przyjdzie kiedyś taki dzień. – Zygmunt odwrócił się i zaczął sprzątać z szafki detale.
Mistrz odprowadzał jeszcze wysoką komisję, nagabując ich, że niesłusznie oskarżono jego pracownika.
Po śniadaniu zebrał wszystkich pracowników, aby ostrzec ich przed czymś podobnym.
– Każdego młodego pracownika w ten sposób załatwiają. – skomentował jeden ze starszych pracowników. – I wtedy, albo jesteś ich, albo cię zniszczą.
Po obiedzie Zygmunt odpoczął chwilę i poszedł do Waldka. Nawet zapomniał o wczorajszej rozmowie.
– Przyszedł milioner. – zaśmiał się duży Józek.
– Nie wiem, o co chodzi? – zdziwił się Zygmunt.
– Jak to nie wiesz, o co chodzi, chyba przyszedłeś po swoją wygraną?
– Nie. Przyszedłem dopiero zapytać, ile on przegrał?
Powstał ogólny śmiech.
– Ty lepiej nie zaczynaj. Mały jest cholernie wkurwiony.
Zygmunt pytająco spojrzał na Waldka.
– Nie patrz na mnie, bo to nie moja sprawa. – odezwał się Waldek.
– Świadczy to o tym, że to jednak prawda.
W drzwiach stanął mały Józek. Zygmunt parsknął śmiechem.
– Słyszałem, że mistrz dupę umoczył?
– Kurwa! Spierdalaj stąd! – nabluźnił mały.
– Co za nerwy? Mistrz i przegrał? Czyli, że ja wygrałem? To, ile ja wygrałem? Ile jestem do przodu?
– W pompę mnie cmoknij, to darmo jaja zobaczysz! – mały był wkurzony.
Wszyscy parsknęli śmiechem, a Zygmunt poczuł, jak dostaje buraka.
– Może i cmoknąłbym, gdyby tam było co? – odgryzł się Zygmunt, jak bąk na kobylej dupie.
– Dla ciebie jeszcze wystarczy!
– Bardzo niemiły jesteś, jak na kogoś, kto robi zakłady? Wczoraj, gdy mówiłem, że przegrasz, nie byłeś taki. Doszliśmy do porozumienia i uważam, że gdybyś miał, chociaż trochę ambicji, stanąłbyś na wysokości zadania.
– Ja nie po to chciałem grać, aby przegrać, ale aby wygrać?
– Tego każdy chce. Jaka była między nami umowa, że od każdej przegranej dychy płacisz mi jednego złotego, od setki dychacza, stówkę od tysiąca. Ile jestem wygrany? Nie chcesz zapłacić, to nie płać? Ale już nigdy nie wygrasz. Kazałeś mi się w pompę cmoknąć? Jeżeli będziesz chciał wygrać, to ty mnie w pompę cmokniesz, może wtedy wygrasz?
– Kurwa! – oburzył się mały. – A kim ty do chuja jesteś, że od ciebie zależy, kto wygra?
– Dla ciebie jestem końcem, dla innych, początkiem szczęścia. Nie wierzysz, zapytaj Józka? Chcesz grać dzisiaj? Ustawię grę, ale dzisiaj biorę po dwie dychy od setki. Chcesz sprawdzić, czy szczęście cię ominęło? Powiem ci już teraz, ominęło. Dla ciebie poker skończył się. Przez najbliższe dziesięć lat, będziesz tylko przegrywał. Chcesz się przekonać? Umówić grę?
Wszyscy czekali, co powie mały? Małego, ambicja przerosła.
– Umów grę. Kurwa, umów grę!
– Ile masz do stracenia? – odezwał się Zygmunt do małego.
Józek patrzył na niego.
– Jaką sumą dysponujesz?
– Tysiąc.
– Tysiąc!? Ja tyle daję tym co mi laskę ciągną. Ty z taką sumą chcesz stanąć do gry. Dajesz mi zarobić tylko dwieście złotych? Co to za pieniądz?
– Skąd wiesz, że przegram?
– Jestem tego pewien sto procent, nawet więcej.
– Kurwa, kim ty jesteś, że z góry wiesz kto przegra?
– Dla ciebie, jestem końcem szczęścia. Znajdź sobie resztę pieniędzy. Było mówione, że do stołu nie siadają gracze z sumą mniejszą, jak cztery tysiące. Przegraj z klasą. – uśmiechnął się do niego.
– Zygmunt, co ty robisz? – wtrącił się Waldek.
– Waldek, ty nie wtrącaj się. – uspokoił go. – Po prostu zarabiam na życie. Czy to ważne, w jaki sposób? Gdyby prostytutki zastanawiały się nad tym, nie byłoby prostytucji.
– Nie rób tego.
– Waldek, twoje towarzystwo mnie wkurza. – Zygmunt wstał. – Działasz na mnie. – patrzył na niego spode łba. – A ty, gdy kiedyś zamarzy ci się wygrana, przyjdź do mnie na górę. Cmokniesz mnie w pompę. Pomyślimy o twojej wygranej.
– Spierdalaj! – burknął mały.
Zygmunt wyszedł.
– Czwarty do pokera!!! – rozległo się po korytarzu.
W pokoju Zygmunt porozmawiał z Józkiem, że jest forsa do wygrania. Józek stawiał opory, ale w końcu zgodził się.
Gdy przyszedł wieczór, Józek poszedł najpierw pod prysznic, potem na film i w pewnej chwili po korytarzu przeszło wołanie, „pokerzyści, do dzieła”.
Tym razem Józek wziął też ze sobą koniaczek.
Przeszedł już przez tory i pamiętał, że musi dzisiaj zajść na komisariat.
W korytarzu, przy małym stoliczku, siedział funkcjonariusz i rozmawiał z młodą damą. Zygmunt podszedł do okienka.
– Dzień dobry. Miałem zgłosić się tu w dniu dzisiejszym.
– Do kogo? – zapytał funkcjonariusz.
– A tego to nie wiem? Do dzielnicowego z Wawelskiej.
– Pańskie dokumenty.
Zygmunt podał mu dokumenty.
– Załuski, to będzie gdzieś na terenie komisariatu? – zapytał kogoś wewnątrz. – Proszę chwilę zaczekać. Koleżanka poszuka dzielnicowego.
– Dobrze. – zgodził się chłopak.
Chwilę to trwało, więc rozglądał się po ścianach, gdy jego wzrok padł na siedzącego na korytarzu gliniarza. Wydał mu się dziwnie znajomo. Zapukał do okienka.
– Czy to nie jest czasem ten pan? – zapytał dyżurnego.
Dyżurny wychylił się z okienka.
– O właśnie! – podchwycił. – Proszę podejść i zapytać o co chodzi?
Zygmunt podszedł do siedzących.
– Przepraszam, czy ja do pana miałem się zgłosić?
– Przepraszam, a jak nazwisko? – zapytał grzecznie.
– Zygmunt Pacelak.
– Skąd? Gdzie pan mieszka?
– Ursus. Hotel. Wawelska 3.
Dzielnicowy patrzył na swoją rozmówczynię. Była zawiedziona.
– Można pańskie dokumenty?
– Ten pan w okienku ma.
Zygmunt podszedł do okienka, odebrał dowód i podał go dzielnicowemu. Ten tylko sprawdził nazwisko i meldunek. Dziewczyna zaczęła cicho szlochać.
– Co się stało? – zdziwił się Zygmunt.
– Ta pani została zgwałcona przez kogoś, kto podawał się za pana. – wyjaśnił dzielnicowy.
– Czy wyglądał chociaż podobnie? – Zygmunt podsunął jej swój dowód z fotografią.
– Nie. – pokręciła głową.
– Zupełnie inaczej.
– Myślę, że jednak mógłbym tej pani pomóc. – powiedział do dzielnicowego, a trochę i do niej.
– Nie, nie trzeba. – odpowiedziała cicho. – Dziękuję.
– Niech pani pozwoli sobie pomóc? – usiadł obok. – Dziewczyno, pozwól sobie pomóc. – uniósł dłoń. – Zanim cokolwiek powiesz, posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. Widzę to, czego nie widzą inni. Chyba... zaznaczam, chyba jesteś tą dziewczyną, którą powinienem spotkać. Opowiem ci o mężczyźnie, którego kiedyś spotkałem, a ty powiesz mi, czy on pasuje do twego obrazu.
Dzielnicowy i dziewczyna spoglądali na siebie.
– Czy to był facet mojego wzrostu, czarny, przystojny, wtedy pachniał wspaniałą wodą? Wodę, można zmieniać.
– Tak. Wszystko zgadza się. – dziewczyna rozpromieniła się. – Znasz go?
– Czy mogę, dla większej pewności, dotknąć czegoś twojego? – zapytał ją.
– Ale co? – była gotowa na wszystko.
– Nawet dłoń. – dotknął ją i zagłębił się w wizji. – Słuchaj teraz, co mam ci do powiedzenia. To wszystko moja wina. Spotkałem go kiedyś. Zrobiło mi się go żal. Opowiedziałem mu, jego życie. On zginie trzydziestego listopada.
– To nie prawda! Jeszcze w grudniu spotkałam go. Nawet w styczniu widziałam go.
– Nie słuchasz tego, co mówię. On zginie trzydziestego listopada tego roku. Zginie w wypadku samochodowym.
– On nie ma samochodu. – wtrąciła się. – Tak powiedział mi.
– Zginie jadąc w taryfie. Spotkałem kiedyś, kogoś takiego. Zrobiło mi się go żal. Był przystojny, młody. To ja powiedziałem mu, aby zadbał o to, aby na ziemi pozostał po nim ślad. Każdy mężczyzna jest jak drzewo, rozsiewa swe owoce tu i tam. Posłuchał mnie.
Zaczęła cicho szlochać.
– O co płaczesz?
– Dziecko nie będzie miało ojca?
– Próbowałem odwrócić jego los. Dziwnie się splata, w tym samym dniu i ja zginę, ale o setki kilometrów dalej. Dlatego tak bardzo bliski mi jest taki człowiek. Dlatego powiedziałem mu, aby zadbał o swe korzenie. Całą winę ponoszę ja. Rozumiem, dlaczego to robi, tym chce mnie ukarać, ale ja chciałem tylko pomóc mu. Będę umierał zamarzając na mrozie. Chciałem w nim mieć tą duszyczkę, co wesprze mnie swym ciepłem. On karze mnie.
– Powiedz, jak odnaleźć go?
Zygmunt patrzył na nią przez dłuższą chwilę.
– Nie szukaj go. Dzień, w którym go znajdziesz, będzie dniem, kiedy wydasz na niego wyrok. Idę po omacku, ale muszę ci coś powiedzieć. Samochód, który spowoduje wypadek ma rejestracje, wu, pe, er, dwadzieścia trzy, siedemdziesiąt sześć. Akcja będzie nosić kryptonim Fredro.
– Powtórz jeszcze raz numery. – poprosiła. Zakryła usta dłonią.
– Czy te numery, coś ci mówią?
– To nie możliwe. To numery mojego taty. Co się z nimi stanie?
– Musiałbym zagłębić się dalej, ale, jest jedno, ale... po takim czymś zachowuję się dziwnie i zdarza się, że nie mogę dojść do siebie, albo nie trafiam do domu. Panie władzo, czy zawiezie mnie pan do hotelu?
Dzielnicowy spojrzał na niego i chwilę zawahał się.
– Ja wynajmę ci taryfę. – zgodziła się dziewczyna.
– Co to znaczy, kryptonim Fredro? – zdziwił się dzielnicowy.
– Gdy szukałem miejsca wypadku, powiedziano mi to? Nie wiem? Nie wiecie, kim był Fredro? – zdziwił się.
– Pisarzem i to komediowym. – odpowiedziała dziewczyna.
– Brawo! A co napisał? Coś słynnego?
– „Zemsta”.
– Odpowiedziałaś sobie na pytanie, co stanie się z nimi? To będzie zemsta. Za co, lub za kogo? Odpowiedz sobie sama. Kiedyś, wielu rzeczy nie rozumiałem? Dzisiaj, wszystko ma sens i układa się w całość. Proszę cię. Nie szukaj go. Gdy będziesz go szukała, odnajdziesz go, ale i ty wydasz na niego wyrok. Widziałem to, byłem tam. Musisz wiedzieć jeszcze jedno, tam, zginie także twój ojciec. Dziadek twojego dziecka. Czy tego będziesz chcieć? Przecież nie musisz gotować im takiego losu? Wszystko, zależeć będzie od ciebie?
Zygmunt podniósł się.
– Jak mam nie szukać go? Co, dziecko ma nie mieć ojca? – powstrzymała go.
Dotknął lekko jej dłoni i zamknął oczy. Poczym otworzył je.
– Przecież ty tego chciałaś. – prawie, że ironicznie uśmiechnął się. – Zauroczył cię, bo był piękny, przystojny, cudownie pachniał. Na wszystko zgodziłaś się. Czy w czymś skłamałem? – wpatrywał się w nią. – Czy to jego wina, że oddałaś mu się? Ty też nie panowałaś nad sobą.
Szlochając opadła na stół. W rękawach ubrania schowała swoją twarz.
– Przepraszam, jeżeli w czymś uraziłem cię? – pogładził ją po ramionach.
– Nie gniewam się. – podniosła zapłakaną twarz. – Co mam zrobić z dzieckiem?
– Jak to, co? Wychować je? Czy mogę? – Zygmunt chciał dotknąć jej brzuszka. – Synkowi, daj na imię Józef. Będzie pięknym, przystojnym mężczyzną. Odziedziczy to, po ojcu, no... po mamie też. – chwilę patrzył na oblicze dziewczyny. Nie chciał psuć chwili, ale dodał jednak. – W dniu, kiedy zginie jego ojciec, setki kilometrów dalej będę umierał ja. Jego ojciec zginie szybko. Ja, będę umierał powoli. Będę zamarzał, dlatego tak bardzo bliscy będą mi on i jego ojciec. Gdyby mógł się uratować... Jego ciepło, pomogłoby mi ogrzać się. Ciepło jego duszy, jego myśli ogrzałyby mnie. Dlatego, tak bardzo rozumiem go. Możesz mu pomóc. Możesz pomóc swojemu ojcu. Możesz pomóc także mnie. Trzydziesty listopad.
Teraz dopiero oderwał ręce od jej brzucha i zerknął na nią. Dziewczyna zalewała się łzami.
– Jak mam wychowywać sama dziecko? – płakała.
– Wcale nie musisz sama? Już na Wielkanoc możesz wyjść za mąż?
– Za kogo? Nikogo nie znam?
– Chcesz, wskażę ci go? – przesunął się na krześle w jej kierunku. Wziął ją za ręce. – Będziesz słyszała tylko mnie. Rób to, o co będę cię prosił.
– To znaczy, co? – zdziwiła się.
– Podamy sobie ręce i uczynimy nimi krąg. Pokażę ci twoją przyszłość.
– Boję się. Czy to nie zaszkodzi dziecku?
– Przestań. Będzie tam z nami. Jeżeli dzieci takie, mają już duszyczkę, będzie tam z nami. Zobaczy swoją przyszłość. W końcu, to o jego przyszłość chodzi?
– Boje się.
– Mam ci zaśpiewać, czego się boisz głupia? Zapewniam cię, to nie jest niebezpieczne.
– Czy mogę się wtrącić? – zapytał dzielnicowy.
– O! Właśnie. Ten pan, będzie nad wszystkim czuwał.
Nie czekając na zgodę, wziął jej dłonie w swe ręce.
– Nie bój się. Niczego nie bój się. – uśmiechnął się do niej. – Zamykamy oczy i przechylamy głowy w górę, do tyłu. Naszymi rękoma czynimy regularny krąg. Chodź, za mną. – wziął ją za rękę. – Stańmy tu. – wskazał jej miejsce. – Spójrz! Tu, na tej ścianie, za chwilę, wyświetlone zostaną postacie twoich kolegów. Twarze tych, których znasz. Wskażę ci go, a ty powiesz mi, co on dla ciebie znaczy?
Po chwili, na ścianie zaczęły pojawiać się obrazy. Twarze ludzkie, męskie, młode.
– Jeżeli chcesz, możesz mówić mi, czy mówić nam, kto to jest, ale jeżeli nie chcesz, możesz milczeć?
– A jak powinnam się zachować?
– Wolałbym, gdybyś mówiła, kim są ci panowie?
I zaczęła mówić. Po chwili Zygmunt powiedział.
– I to już ostatni z możliwych panów. Czy zauważyłaś coś?
– Co? – zdziwiła się.
– Pokażę ci ich, jeszcze raz. Abyś wiedziała, na co zwracać uwagę, powiem ci. Przyjrzyj się, z kim są, w jakim otoczeniu?
Jeszcze raz pojawiły się te same twarze, ale w innym otoczeniu.
– Dlaczego on tak goni te dzieci? – zdziwiła się, patrząc na swego kolegę.
– On nie goni te dzieci, on się za nimi ugania. Tak, trzeba to rozumieć. Chcesz zrozumieć coś dalej, to patrz? Kto to jest, ta dziewczyna?
– To moja koleżanka!
– Spójrz teraz!
Jak na filmie reklamowym, obrócili się wokół siebie i na sobie mieli weselny strój. Zaczęli się uśmiechać do nich.
– Co? – zdziwiła się. – Oni biorą ślub?
– Tak. Oni są małżeństwem, a te dzieci, to ich dzieci. Patrz dalej.
– Już wiem! – ucieszyła się dziewczyna. – Oni są małżeństwem!
Para przechodziła obok.
– Ale, gdzie są ich dzieci? – zaciekawiło ją.
– Spójrz, są smutni. – skomentował Zygmunt.
– Ale tylko ona. – dodała dziewczyna.
– Widocznie to jej wina? – wyjaśnił jej. – Patrz dalej.
Jak w cyrku, szedł facet, a obok niego dwie panienki, jedna z nich była przebrana w butelkę.
– Czy on pracuje w cyrku? – zapytała go.
– Jego życie jest cyrkiem. – wyjaśnił jej.
– Dlaczego ta dziewczyna przebrana jest, jak na bal?
– Życie facetów, czasami wygląda jak cyrk. Niektórzy z nich mają dwie żony, jedną z nich jest butelka. Ale patrz dalej. Spójrz na tego dzieciaka. Czyż nie jest rozkoszny? – uśmiechnął się.
– Cudowny!! Jaki fajny!? – zapiszczała.
– Spójrz na faceta.
– Mój kolega. To jego, taki rozkoszny dzieciak? Niemożliwe?
Gdy tylko powiedziała to, dzieciak szarpnął się. Facet puścił go.
– Czy zauważyłaś. Że tylko gdy powiedziałaś to, to dziecko puściło go? Obrazy mówią prawdę. To nie jest jego syn. Czy widzisz tą rękę? Czy poznajesz ten rękaw, te palce, te nogi, te buty. Ten dzieciak jest mi bardzo bliski. Tak bardzo chciałbym, aby ktoś odnalazł go i powiedział mu, aby pokochał tego faceta, jak swego własnego ojca. Zanim to dziecko się urodzi, mnie już nie będzie na świecie. Ja nie uczynię tego. Ale ktoś musi?
– To jest mój kolega. Wiem gdzie mieszka, ja go znam.
– Zrobiłabyś to? Powiedziałabyś?
– Tak, ale kim jest ta dziewczyna?
– Chciałabyś zobaczyć jej twarz?
– Bo chyba od niej, trzeba by zacząć?
– Obiecuję ci, że pokażę ci jej twarz. Ale już musimy wracać. Mój czas już się kończy. Podaj mi rękę.
– Nic więcej mi nie pokażesz?
– Reszta nie jest warta oglądania. Wracamy. Pochyl głowę do przodu. Zanim otworzysz oczy... chcę, abyś pamiętała to wszystko. Możesz otworzyć oczy.
Rozejrzała się po sali. Zerknęła na ścianę, gdzie przedtem to wszystko widziała. Zaczęła się uśmiechać.
– Czy masz przy sobie lusterko? – zagadał ją Zygmunt. – Tym razem w czarodziejskim lusterku chciałbym ci pokazać, twarz tej kobiety, matki tego dzieciaka.
Szybko sięgnęła do torebki.
– Spójrz! Oto tam, ujrzysz twarz matki tamtego dziecka.
Bała się spojrzeć, ale przekonał ją. Zaśmiała się.
– Tam widzę tylko swoje odbicie? – zawiodła się.
– Nie prawda. To jest odbicie twarzy matki tamtego chłopczyka.
– Ja widzę tylko swoje odbicie? Tylko odbicie swojej twarzy?
– To jest twarz matki tamtego chłopczyka. Daję ci słowo. Przyrzekłaś, że odnajdziesz swego kolegę i że powiesz, że ten dzieciak ma być jego synem.
– Przekręciłeś coś. Miałam odnaleźć matkę tego dziecka i powiedzieć... – zaczynała coś rozumieć.
Zygmunt uśmiechał się, gdy słuchał jej i tego, jak to zrozumiała.
– Mam powiedzieć dziecku, że ojcem jego jest... to znaczy, że...
– Tak. Będziesz jego żoną. Może inaczej, możesz być jego żoną. Odnajdź go i powiedz mu, albo omotaj go. On nie będzie mógł być nigdy ojcem. On wie o tym. On zgodzi się. Jak widzisz, poukładałem wszystkie elementy składanki. Składanka ta, to twoje życie. Mój czas kończy się. Czy czytałaś ”Mity greckie”? Jestem jak przewoźnik w Tartarze. Jemu dawano jednego obola, aby przewiózł duszę na drugą stronę, ja dam ci jednego złociaka, abyś uratowała duszę.– sięgnął do kieszeni. – Jeżeli wierzysz w to wszystko, daj tego złociaka swemu ojcu? Niech nosi go, a zwłaszcza w tym feralnym dla nich obu dniu. Powinno to go uratować. Powiedz mu. Ma trzymać go, cały Boży dzień w dłoni. Jeżeli uwierzy ci, uratujesz ich obu. To tyle, co chciałem ci powiedzieć. To tyle, co mogę dla ciebie uczynić. Reszta jest w twoich rękach. Chcesz, to szukaj go, nie chcesz, nie szukaj. To wasze życie. Do widzenia. – podał jej dłoń. Potem podał ją dzielnicowemu.
– Powiedz mi tylko jedną rzecz, czy znasz tego chłopaka? – powstrzymała go już w połowie drogi.
– Dopóki nie spotkałem go, nie znałem go. Teraz, gdy już go spotkałem... tak, znam go. Teraz, znam już i ciebie. Dopóty kogoś nie zna się, dopóki go nie spotkasz?
– Jak on się nazywa? Czy to, możesz mi powiedzieć?
Zamyślił się.
– Obiecałaś przecież, że nie będziesz go szukać?
– Kiedyś, chciałabym powiedzieć to dziecku.
– To byłoby szlachetne z twojej strony. W dniu, w którym zginie, będzie to akcja ”Fredro”, tak w dniu, w którym się narodził, była to akcja „ Wiech”.
– Wiech?
– Czy chciałabyś spotkać go? – zapytał znienacka. Ale patrzyła na niego zdziwiona. – Dokładnie w miesiąc po twoim ślubie, wpadniecie na siebie przypadkiem. Będziesz mogła wtedy sprawdzić, czy tak naprawdę czujesz coś do niego? Nie zapomnisz go nigdy... syn, będzie jego żywym odbiciem.
Dzielnicowy powstał z miejsca.
– Czy czujesz się na siłach, dojść do hotelu, czy tak jak prosiłeś, zawieźć cię?
– Nie, dziękuję. Czuję się dobrze. Może pan tylko zadzwonić do portierki, aby zadzwoniła do pana, gdy wrócę. Gdybym nie dotarł do hotelu w przeciągu pół godziny, może mnie pan szukać. – posłał mu uśmiech. – Do widzenia.
Musiał zejść do bufetu. Na schodach, mimo woli skręcił do pokoju Waldka. Gdy tylko otworzył drzwi, zawołał.
– No to ile dzisiaj wygrałem?!
Od okna odwrócił się mały Józek.
– Spierdalaj!! Nie chcę cię tu więcej widzieć!
W kierunku drzwi poleciało coś dużego. Zdążył zamknąć je.
– U!? Jednak wygrałem!? – zawołał poprzez drzwi. – Chcę tylko wiedzieć ile?!